Sztuka o ultraprawicowym kapitalizmie
Efektownie zainaugurował sezon po generalnej rozbudowie poznański Teatr Nowy.
Inaugurująca sezon w Teatrze Nowym premiera zaczęła się ze znacznym opóźnieniem. Przy drzwiach każdego z widzów witał dyrektor Eugeniusz Korin i każdego z nich z osobna prosił o otwarcie gruntownie przebudowanego przez czas wakacji teatru. Widzowie w roli dostojników po kolei przecinali więc rozciągniętą przed nimi wstęgę, na której wydrukowany był należący już odtąd do nich numer. A w tym czasie aktorzy przypinali im fragment tej wstęgi jak kotylion do sukni lub w klapę marynarki. Tym natomiast, którzy znaleźli się już w środku, czas oczekiwania na podniesienie kurtyny umilała orkiestra, przygrywając im głośne amerykańskie standardy. Tak rozbawiona publiczność, rozsiadając się w nowych fotelach w zmienionej nie do poznania widowni, spodziewać się mogła tutaj właściwie tylko jednego - zabawnej amerykańskiej komedii. Pierwsza scena dodatkowo jeszcze ich w tym utwierdziła. Nim kurtyna poszła w górę, aktorzy po kolei zaśpiewali nam "Gdy wszyscy święci idą do nieba". Przy czym każdy zaczynał od tych słów, którymi jego poprzednik kończył. I ta sama zasada obowiązywała też w całym tym przedstawieniu.
Pierwszy monolog pani Zero podzielony został między trzy czy cztery wciąż zmieniające się aktorki. Niemo leżącym na łóżku panem Zero też co chwila był inny aktor. Raz pan Zero był chudy, raz gruby, raz młody, a już po chwili o kilkanaście lat starszy. I trzeba przyznać, że dobrze służyło to pokazaniu automatyzmu i bezosobowości całej tej postaci. Równie trafnie ów automatyzm scen zdarzeń i sytuacji puentowały też efekty muzyczno-akustyczne. Gdy pan Zero przewracał się na pościeli, słyszeliśmy z głośnika wszystkie sprężyny w jego materacu, a gdy spisywał kolumny cyfr przy swoim biurku, dochodził do nas odgłos każdego skrzypnięcia jego pióra. Wszystkie te sytuacje, zdarzenia i czynności demonstrowane są w tym przedstawieniu w sposób maksymalnie umowny i nierealistyczny. Spektakl rozgrywa się w abstrakcyjnej przestrzeni i obywa się właściwie bez dekoracji. O tym, co autor chciał mieć na scenie, powiadają nam na początku każdej odsłony aktorzy przez włączone do tekstu sztuki didaskalia. W pierwszych scenach zabieg ten świetnie się sprawdza, gdzieś tak po godzinie akcji zaczyna już jednak trochę nużyć, a pod koniec tego stanowczo zbyt zbyt długiego przedstawienia wręcz denerwuje. Nie o to jednak mam największe pretensje do reżysera.
Przedstawienie Eugeniusza Korina aż kipi od reżyserskich pomysłów. Stara, napisana w 1928 r. sztuka Elmera Rice'a została w Teatrze Nowym gruntownie odświeżona i wzbogacona o poetyki, chwyty i doświadczenia sceniczne i teatru absurdu, i ekspresjonizmu, i nowoczesnej, kabaretem podszytej groteski. Scena party w domu państwa Zero jako żywo odwołuje się do "Łysej śpiewaczki", scena na cmentarzu ma w sobie coś z Mrożka, sekwencja z liczeniem przywodzi na myśl Witkacego. Jest to bardzo sprawne reżysersko i aktorsko przedstawienie. Zgrabnie skrojone i świetnie zwłaszcza przez młodych aktorów grane. A przede wszystkim przez Antoninę Cho-roszy, Bożenę Borowską i Mirosława Kropielnickiego. Spektakl chwilami jest bardzo zabawny, chwilami refleksyjny. Śmiech co chwila rozlega się na widowni. Ale ani śmiech dla Rice'a nie wydaje się sprawą najważniejszą, ani cała ta wielka machina teatralna. Najciekawsze w tej sztuce jest samo jej przesłanie. A ono jakby znalazło się tutaj gdzieś na drugim czy trzecim planie.
Główną postacią w sztuce Rice'a jest pan Zero, przeciętny bezimienny Amerykanin, człowiek bez imienia i nazwiska. Everyman. Nazywany tu Ziro. Jest on buchalterem w pewnej prywatnej firmie. Ma zrzędzącą i nieciekawą żonę oraz podkochującą się w nim bez powodzenia koleżankę z pracy. Jest taki jak wszyscy ludzie z jego kręgu. Nie lubi Murzynów, nie cierpi Żydów, Ameryka jest dla Amerykanów i pełno w niej obcych agentów. Pan Zero jest wzorowym patriotą i obywatelem. Ale przede wszystkim nienagannym pracownikiem. Przez 25 lat nie opuścił ani jednego dnia pracy, a nawet i nie spóźnił się więcej niż pięć minut. I oto w 25-lecie jego nienagannej pracy szef mówi mu, że musi sobie odejść i że już jutro zastąpi go maszyna do liczenia. W jednej chwili cały świat się w jego oczach wali. Zabija szefa. Dalej oglądam go w sadzie, w więzieniu, w grobie, a na koniec w niebie i w piekle. W każdej ze swych ról, w każdym ze swych wcieleń pan Zero zawodzi. Nie jest zdolny do żadnych uczuć, ani przez chwilę nie potrafi uwolnić się od myślowych stereotypów, nie umie poczuć się naprawdę wolny. Nawet niebo jest dla niego zbyt liberalne i lewicowe. Wydaje się, że nikt chyba w latach dwudziestych tak przenikliwie i precyzyjnie nie pokazał tego, jak cały ten produkujący w sposób taśmowy robotów system odbiera wolność i osobowość jednostek. Jak bardzo ogłupia on ludzi, pomniejsza ich, ogranicza i degraduje. A przede wszystkim narzuca im ultraprawicowe, jedynie słuszne poglądy. Kiedy słucha się pana Zero, podobnie jak wszystkich, tak jak i on w tej sztuce ponumerowanych, to jakby słuchało się naszych współczesnych prawicowych polityków. Ten sam język, to same myślenie. I w tym kontekście jedna generalna nasuwa się refleksja. Otóż wydaje się, że jest to zbyt lewicowa jak nasze czasy sztuka. I reżyser jakby się samego jej przesłania po prostu trochę przestraszył...