Artykuły

Jedna wielka maź

Dotąd wydawało mi się, że widziałam już w przedstawieniach teatral­nych wszystkie możliwe warianty obscen. I oto warszawski Teatr Dra­matyczny pokazał mi, że nie miałam racji. Idiotyczne pomysły reżyse­rów, zwłaszcza tych niedouczonych, nie mają granic. Rozprzestrzeniają się we wszystkich możliwych kierunkach z przerażającą szybkością. A ponieważ skala niedouczenia owych reżyserów (zastanawiam się, czy termin "reżyser" jest tu uprawniony), jak widać, jest coraz większa, więc ściągają wzajemnie od siebie pomysły. Dlatego też publiczności teatralnej - głównie tej, która dość często odwiedza przybytek Melpo­meny - może się wydawać, że ciągle ogląda ten sam spektakl, mimo iż są to różne teatry, w różnych miastach, różne tytuły sztuk, różni auto­rzy i różni aktorzy. Jednak cóż z tego, że różni, skoro w tych zrzynanych wzajemnie od siebie scenach reżyserzy upodobniają się do swoich ko­legów "po pomyśle", tworząc tym samym jedną wielką maź. Bez oso­bowości, bez własnego rozpoznawalnego charakteru, bez własnej ar­tystycznej "pieczęci".

Do owej mazi ostatnio dołączyło się warszawskie przedstawienie "Leonce i Lena" w reżyserii Michała Borczucha. Wyznam szczerze, że w te­atrze zawodowym, choć generalnie teatry coraz bardziej zbliżają się do dna, to aż tak idiotyczne przed­stawienia nieczęsto się zdarzają. W końcu dyrektorzy teatrów mają przecież obowiązek, wynikający z pełnionej funkcji, obejrzeć spek­takl w trakcie prób i nie dopuścić do premiery, jeśli nie spełnia ona odpowiednich po temu warunków. Nawet w teatrze amatorskim pe­wien poziom artystyczny jest prze­cież zachowany. A tutaj? Amatorsz­czyzna i knajactwo najniższego au­toramentu dorwało się do teatru za­wodowego. I to w samym centrum stolicy. Jakie powody zadecydowały o tym, że dyrekcja zaangażowała ta­ką miernotę artystyczną i intelektu­alną do pracy reżyserskiej? Czyżby ten marny, z obleśnymi scenami spektakl był wyrazem gustu arty­stycznego dyrekcji Teatru Drama­tycznego? Aż nie chce mi się wie­rzyć. Sprzedaż biletów na to przed­stawienie uważam za wysoce nie fair ze strony teatru, bo jest to po prostu zwykłe naciąganie ludzi "na kasę", że posłużę się językiem w stylu tego spektaklu.

Bo jak oto przedstawiana jest w Teatrze Dramatycznym komedio­wa, baśniowa sztuka niemieckiego dramaturga doby romantyzmu George'a Buchnera "Leonce i Lena". Na scenie pojawia się grupa osób prezentujących się jak świeżo przy­jęci do pracy yuppie z CV zatwier­dzonym przez szefa. Zachowują się niczym marionety, automatycznie powtarzając dziwaczne gesty ser­wowane przez jegomościa, którego gra Marcin Tyrol. Nie jest to zakład psychiatryczny, jak pewnie wszyst­kim się wydaje, kiedy patrzą na zachowanie aktorów na scenie. To w ramach szkolenia pracowników prezentowany jest ponoć wykład o duszy. I to niby według "Namięt­ności duszy" Kartezjusza. Wątpię, czy ktokolwiek jest w stanie uwie­rzyć, iż to kretyńskie pajacowanie może mieć cokolwiek wspólnego z dziełem Kartezjusza. Zawsze w ta­kich sytuacjach zastanawiam się, czy owego procederu nie należało­by nazwać po prostu przestęp­stwem, a nie tylko "nadużyciem" wobec oryginału.

To samo dotyczy tekstu sztuki Buchnera, którego obecności w tym przedstawieniu próżno by szukać. Nie można sugerować się tytułem, bo jest to po prostu zmyłka. Chyba celowa, gdyż zawsze to jednak no­bilitacja dla niejakiego pana Borczucha znaleźć się na jednym afiszu z panem Buchnerem. A to, że poza tytułem spektakl ten nie ma nic wspólnego ze sztuką tego drama­turga, jest - według reżysera i sa­mego teatru - zupełnie nieistotne. No, bo jak się ma do tekstu Buchne­ra taka postać, jak na przykład to­warzyszący głównemu bohaterowi, czyli niby-księciu, łysy jegomość o imieniu Valerio (Andrzej Szereme­ta), ubrany w skórzaną kurtkę nabi­janą kapslami po piwie i czerwony dres, gimnastykujący się przy super głośnej muzyce i powtarzający chyba ze trzy razy "tam na miedzy mucha siedzi", a po pewnym czasie doradzający księciu, by założył ja­kąś fundację, tylko że "Orkiestra Świątecznej Pomocy" już jest, fun­dacja "Bez barier" też jest, więc może inną. Przy tym nachalnie wy­machuje przed oczami widzów re­klamówką z supermarketu ze zna­nym napisem "Nie dla idiotów". I to ma być nawiązanie do współcze­sności. A oto inne postaci: dwie panny ubrane jak papugi, zajadające się cukierkami, skaczące po ma­teracach i wydające z siebie jakieś nieartykułowane dźwięki. Te dwa żeńskie przygłupy to ponoć księż­niczka Lena (Agnieszka Roszkow­ska) i jej guwernantka (Dominika Kluźniak). A już zupełne kuriozum stanowi centralna postać spektaklu, książę Leonce (Krzysztof Zarzecki), mający wygląd idioty skrzyżowane­go z dewiantem. W tej sytuacji nie powinna nikogo dziwić obleśna, obrzydliwa scena kopulacji księcia idioty z telewizorem (dosłownie). To ma być kulminacyjna scena spekta­klu? Po drodze jest jeszcze próba samobójcza księcia i księżniczki, lecz niestety nieskuteczna, więc pu­bliczność gromadnie, całymi rzęda­mi wychodzi, bo i tak wykazała wielką kulturę i sporo cierpliwości, oglądając to nudziarstwo. Tych, którzy pozostali (łącznie ze mną), czeka jeszcze sporo kolejnych pry­mitywnych, żałosnych dziwactw, które w żaden sposób nie tłumaczą się powinowactwem ze sztuką "Le­once i Lena".

U George'a Buchnera akcja roz­grywa się w baśniowym świecie. Książę Leonce ma poślubić księż­niczkę Lenę. Ich ojcowie bowiem, władający sąsiednimi państwami, tak postanowili w imię racji stanu obu państw. Tylko że młodzi książę­ta nie znają się jeszcze i nie pałają do siebie uczuciem. A decyzja ich rodziców wywołuje u młodych sprzeciw. Uciekają zatem ze swoich dworów i po drodze spotykają się, zakochują się w sobie i z własnej woli pragną zostać małżeństwem itd., itd. Fabularny wątek opowieści o księciu i księżniczce posłużył Buchnerowi, między innymi, do po­kazania w tonie ironicznym wize­runku romantycznej młodzieży oraz mechanizmów władzy w rozdrob­nionych księstewkach niemieckich. Ponadto sztuka uznawana jest za pożegnanie Buchnera z romanty­zmem. Natomiast przedstawienie Michała Borczucha jest tylko wul­garną, bezrozumną, nieudolną i ża­łosną karykaturą "Leonce'a i Leny". A także jest, niestety, karykaturą ak­torstwa. Dlaczego aktorzy zgadzają się, by jakiś niedouczony reżyser tak ośmieszał, kaleczył i odmóżdżał ich zawód?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji