Morze miało być z "milanówka"
O "Peryklesie" szeptano przy kawiarnianych stolikach od ponad roku albo i jeszcze wcześniej. W sukces nikt nie wątpił. Gwarancją było przede wszystkim nazwisko realizatora - maga tworzącego ostatnio raczej żywe obrazy niż mimodramy - Henryka Tomaszewskiego.
Autorem ,,Peryklesa" jest co prawda, sam William Shakespeare. Są jednak wśród filologów na ten temat pewne kontrowersje. Sama tragedia, choć wymieniana w jednym szeregu z takimi dziełami jak "Hamlet", "Otello", "Król Lear", "Makbet", "Tytus Andronikus" nie dorównuje im ciężarem gatunkowym. Jest to raczej sympatyczna bajka dla dorosłych z wyciskającą łzy pointą.
Zanim jeszcze odbyła się premiera, już w trakcie pierwszych całościowych prób "Perykles" został oficjalnie (daty można sprawdzić w sekretariacie Teatru Polskiego) zaproszony na międzynarodowy festiwal do Kolonii we wrześniu. Czy do wyjazdu dojdzie, zależy to w dużej mierze od planów aż dwóch teatrów. Do pracy nad "Peryklesem" przystąpiły bowiem dwa największe zespoły teatralne aktorzy Teatru Polskiego i mimowie z Wrocławskiej Pantomimy. O skali tego przedsięwzięcia niech świadczy fakt, że na scenie w pewnym momencie znajdują się tylko 64 osoby.
Spektakl trwa ponad trzy godziny. Na realizację tego ze wszech miar gigantycznego zdarzenia teatry otrzymały okrągły milion tzw dofinansowania. Ale owo dofinansowanie nie pokryje w pełni nawet kosztów muzyki. Nie wiem czy w jakimkolwiek teatrze dramatycznym była tak długa taśma. Kompozytor Zbigniew Karnecki nagrał wraz z osiemnastoosobowym zespołem aż 114 minut ilustracji muzycznej. Proszę państwa, niektóre opery trwają, krócej!
Te 114 nagranych na taśmę magnetofonową minut będzie kosztować... ponad milion dwieście tysięcy. Oczywiście całej tej sumy nie zagarnie kompozytor. Niech mi pan Zbigniew wybaczy, że zaglądam mu do portfela, ale na jego konto zostanie przelana pewnie zaledwie jedna czwarta. Jest to moja szacunkowa ocena wedle obowiązujących przepisów.
Więcej o pieniądzach pisać nie będę, ale panie i panowie, którzy korzystali ostatnio z usług krawieckich, łatwo sobie wyliczą ile na oko mogło kosztować 168 kostiumów. W tym wypadku nie chodziło nawet tyle o pieniądze, ale o sposób na zdobycie potrzebnych materiałów. Mam nadzieję, że nie zepsuję smaku wyrafinowanym teatromanom, jeślim zdradzę, że niektóre męskie kostiumy uszyto z... damskich halek.
Przy tym przedstawieniu pracował ogromny sztab ludzi, którzy teraz, już po premierze, oddychała z ulgą mając tę wojnę z czasem poza sobą. A premiera opóźniła się w stosunku do pierwotnie zaplanowanego terminu jedynie o tydzień. Co to jest siedem dni? Żeby przygotować efekt morskich fal zdecydować się na odpowiedni materiał trzeba było pięciu dni prób. Podobno najlepsze morze byłoby z "milanówka", ale koszty takiego morza znacznie przytopiłyby finansowo i tak drogi, jak na dzisiejsze czasy, spektakl.
Scenografia Zofii dr Ines-Lewczuk nie była bardzo skomplikowana. Gdyby jeszcze nie było trzeba zrobić kilku setek rekwizytów i mebli, mógłbym napisać, że jest bajecznie, a raczej bajkowo prosta.
Co mnie najbardziej zaskoczyło: nad synchronizacją całej tej wielkiej machiny teatralnej nie czuwał jakiś specjalny "szef produkcji", że się posłużę terminologią filmową. Zajął się tym wszystkim asystent reżysera, młody aktor Cezary Karpiński. Ani o nim, ani o Władysławie Masztaler i Jerzym Helaku z pracowni krawieckich, Zofii Hejne z pracowni perukarskiej, Andrzeju Gręboszu z pracowni butaforskiej, Włodzimierzu Pomorskim z pracowni tapicerskiej czy Kazimierzu Piątku i Januszu Dońcu - szefach od światła i wreszcie Hubercie Bregule wyjątkowemu specowi od nagrań nie przeczytacie państwo w żadnej recenzji.
W recenzjach nie znajdziecie też informacji w jakich bólach, sporach, kłótniach i awanturach rodził się ten spektakl. Ja tego też nie wiem, bo ludzie teatru po premierze niechętnie o tym wspominają. Jest taka teatralna zasada, iż im więcej ostrych kłótni, tym potem lepsza premiera. Ile było sporów i awantur przy "Peryklesie" domyślcie się więc państwo sami..
Tę ciekawość może zaspokoić każdy płacąc tylko 120 złotych. Niecałe czterdzieści złotych za godzinę. Kto dziś pracuje za takie pieniądze?
PS. Te dygresje na marginesie premiery nie mają zamiaru zastąpić normalnej recenzji.