Na drodze do rzeczywistości
SPEKTAKL "MECZU" - najnowszej sztuki Janusza Głowackiego - w Teatrze Powszechnym stał się wydarzeniem towarzyskim. Już podczas prób krążyły plotki, że się obrażą władze piłkarskie, ale nie tylko... Że "Mecz" mówi równie wiele o mechanizmach klubów sportowych, co i o naszej rzeczywistości. Że właściwie nie ma dramatu, lecz znany reżyser filmowy Andrzej Trzos-Rastawiecki opracowuje dla teatru scenariusz, który napisał Głowacki.
Recenzentka "Kultury" dołożyła szczególnych starań, by środowiskowa plotka wyszła poza trakt Krakowskiego Przedmieścia. Sygnalizując klimat pracy nad przedstawieniem, ukazywała mnogość (!) perspektyw intelektualnych, jakie rysuje "Mecz": "Sztuka, w której w ostatniej wersji występuje osób 14, napisana - tu całkiem innej wersji - w marcu 1976 jako scenariusz filmowy dla zespołu X, przekwalifikowana na tekst dla teatru, pieszczona przez Głowackiego, noszona na sercu, dopointowywana, konsultowana, wreszcie puszczana w świat, czyli udostępniona Teatrowi Powszechnemu (...). Mecz - opowieść o meczu, sportowcach, dryblingach, podaniach, amatorstwie zawodowców i zawodowstwie amatorów, o kibicach boiskowych i kibicach urzędowych, o prezesach, trenerach, działaczach, namiętnościach wokół piłki i pieniędzy, o piłce, golu, honorze Polaka w dresie, o wyjazdach i szantażach. A także prawdopodobnie - jeszcze o czymś".
Słowem premiera sezonu! Idźcie, zobaczcie prawdę czasu i prawdę sportu.
Świadoma krytycznych rad z cytowanego artykułu - obejrzałam spektakl, kiedy już zespół aktorski się rozegrał, a i sam Głowacki mógł sfinalizować (jak to podawała "Kultura") "kilka nowych puent". Powiem od razu, że bardziej niż puenty - przekonali mnie aktorzy. Zwłaszcza Franciszek Pieczka (Prezes) i Władysław Kowalski (Skarbnik) raz jeszcze potwierdzili świetny warsztat. Zbudowali oni sylwetki działaczy sportowych w ten sposób, by realistyczny szczegół zachowań nie ograniczał postaci. Szkoda, że prezentowany wówczas dialog ujawniał tylko dowcipy na temat postaw społecznych, markując starcia racji etycznych.
Głowacki, prozaik ("Wirówka nonsensu", "Paradis"), scenarzysta (m. in. "Rejs", "Polowanie na muchy") i dramaturg ("Cudzołóstwo ukarane", "Obciach") często wprowadzał żarty, które okazywały się argumentem polemicznym bardzo serio. Jednak w "Meczu", skonstruowawszy różne plany dowcipów, zrezygnował z opisu samych zjawisk.
A sport? Pytany w telewizyjnym Pegazie o spektakl red. Jan Ciszewski - odpowiedział, że sportu nie dostrzegł. I to prawda. Choć "sportowy" dowcip Głowackiego jest wyjątkowo niebezpieczny. Niby program teatralny ostrzega przed anegdotycznym odbiorem sztuki. Lecz co robić, skoro kontuzjowany piłkarz nazywa się Włodarski: "Prezes: A co w końcu jest z Włodarskim? Dziennikarz: Co ma być. Weszli na niego ostro, poszło kolano, potem gips, operacja i narzucił sobie taki trening... no morderczy. Bo jemu doprowadzili nogę do sprawności ludzkiej, normalnej, lekarze, a on ciągnął do sprawności piłkarskiej. Czarny trening sobie narzucił... pełny trójskoczka robił w kamizelce, a w tej kamizelce miał piętnaście kilogramów ołowiu w sztabkach. Biegał płotki w tym obciążeniu i zaczynał grać, już zaczynał grać, jak się okazało, że tam jednak coś jest nie tak. I nowa operacja, udana w stu procentach podobno, tylko nie wiadomo, czy on będzie mógł grać: Wiecie, no... Na razie dochodzi do siebie, znowu trening, dołożył pięć kilo sztdbek, ale czy co z tego będzie naprawdę, nie wiadomo.
Prezes: On mówi, że się świetnie czuje
Dziennikarz: A co ma mówić?
Skarbnik: Zaciska zęby i próbuje kopać. Idzie noga, zatrzaskuje się okienko.
Wiceprezes: Znowu będzie dobry.
Dziennikarz: Albo i nie. To już będzie teraz gracz miękki, będzie się bał, żeby go ktoś nie musnął butem".
Wcale nie trzeba być kibicem, bo i tak się jasno tłumaczy kalambur językowy, stworzony z imienia Włodek... Obok anegdoty Głowacki wspomina pewne elementy kształtujące wysiłek zawodnika. Czyli - ambicję, upór, talent, samokontrolę. Rzecz jednak kończy się na wyliczaniu spraw oczywistych. Potem mówią "straszni" działacze. Zostaje więc aluzja, plotka o piłkarskich idolach. Może sport miał być dla Głowackiego pretekstem przy penetracji uwarunkowań społecznych. Personalne żarciki stały się samodzielnym materiałem sztuki, wyrazem kokieterii wobec widza, jako że lubimy podglądać gwiazdy.
Znowu świat działaczy jest obrazem układów: ja tobie, ty mnie. Głowacki obok towarzyskich zgryźliwości (ten pije, tego zdradza żona) wpisuje niektóre mechanizmy działania kliki solidarnej w imię własnych interesów (przekupstwo, świadoma organizacja sukcesu...). Splot różnych spraw, rożnych win.
Ustawione na jednej płaszczyźnie niepokoją podobną formułą ogólnikowej etykiety. Zwłaszcza że autora nie interesuje sfera przyczyn portretowanych stanowisk.
I właściwie nieważne jest, czy osądzamy autora "Meczu" za reklamiarstwo czy też rodzaj moralistyki. Jakby nie było, pisarska dedukcja operuje tylko zewnętrzną stroną polskich realiów.
DOŚĆ chropawa jest droga naszej dramaturgii do rzeczywistości. Zresztą i inteligentne dowcipy jej nie ułatwiają. Głowacki wiele razy wykazywał, że ostro słyszy fałszywe tony we współczesnym obyczaju. Tłumaczył również: "Starałem się unikać w tym, co piszę, komentarza, sformułowanej publicystycznie tezy". Zdaje mi się, że w "Meczu" brak komentarza znaczy brak motywów społecznych odchyleń. Trzeba więc życzyć Głowackiemu, by kontynuował pracę nad dramatem, a nie nad skeczem. Zwłaszcza że aktualizujące skecze bardzo szybko tracą sens.