Artykuły

Gorki, Bardini i zespół

Sporo było w ostatnim sezonie narzekań na ten teatr, z którym wszyscy tak znaczne łączyli nadzieje w dniu jego niedawnych narodzin, który po fajerwerku z Przybyszewskiej zdawał się blednąć w inscenizatorskiej sztukaterii, w repertuarowym bezguściu. Pisałem o tym z okazji premiery "Bel ami", kończąc swe gorzkie refleksje wyznaniem wiary w możliwości dyrektora Hübnera i jego zespołu. Dziś podwójnie więc miło mi ten zespół chwalić, zaprezentował nam bowiem przedstawienie o rzadkiej czystości tonu, o pięknym rozłożeniu klimatów i barw. A próba była trudna, bo sztuka Maksyma Gorkiego "Barbarzyńcy" w swej wewnętrznej polifoniczności niezmiernie jest złożona, łatwo też przy powierzchownej interpretacji nadmiernie jej tekst sposępnić, przecząc intencjom autora.

Napisał Gorki "Barbarzyńców" w roku 1905, był już po wielkim sukcesie "Mieszczan" i "Na dnie", był w ogniu rewolucyjnych wydarzeń, które jemu osobiście miały narzucić konieczność wyjazdu z Rosji. A przecież w "Barbarzyńcach" mniej jest tych ech rewolucyjnej dydaktyki, niźli w dramatach uprzednich. Za to analiza stanów duszy rosyjskiej inteligencji liberalnej przeprowadzona została z ostrością chirurgiczną.

Plener do tego zabiegu pożyczył sobie Gorki od Czechowa: powiatowe miasteczko, w którego zaduch wnosi pozór życia przyjazd wielkomiejskiej ekipy inżynierów. Mentalność swoich dramatis personae wziął z kolei Gorki jakby od Dostojewskiego: wśród protagonistów brak jest herosów, a nawet ci, co te role grać usiłują, muszą zdjąć z twarzy maski, by odsłonić własną małość - liberał Cyganow okazuje się pospolitym malwersantem, szlachetność porywów Czerkuna odnosi się do innych, nie do niego samego. Znamienne zresztą, iż tych dwóch rzeczników liberalizmu oskarża Gorki najbezwzględniej, dla małych ludzi z małego miasteczka ma jakby ojcowską wyrozumiałość: demaskując ich śmieszności, pozwala im przynajmniej cierpieć po ludzku.

Reżyseria Aleksandra Bardiniego wychwyciła tę dwoistość, czyniąc z niej istotę całego dramatu. Ludzie z małego miasteczka są tutaj nieledwie postaciami z farsy, podkreśla to charakterystyczność gry, kostium, nawet charakteryzacja (brodata fizys Andrzeja Szalawskiego jako tępawego burmistrza, Riedozubowa: krzykliwa elegancja kostiumu Moniki Sołubianki - kokieteryjnej córeczki poczmistrza). Ci, co wdarli się w tan farsowy krajobraz z zewnątrz, narzucają sytuacjom ton inny: bardziej rezonerski, chwilami melodramatyczny, szlachetnie upozorowany. Z biegiem akcji następują zawęźlenia obu nurtów, farsa zdaje się dominować, śmiech góruje nad myślą, ale finał brzmi niespodziewanym tonem tragizmu. Gorki zapowiedział w nim krach złudzeń, kres określonej formacji myślowej, degrengoladę określonego stylu pojmowania życia.

Ową przemienność tonu, tak dla wymowy spektaklu istotną, uzyskał reżyser dzięki wyrazistej i świadomej grze całego zespołu aktorskiego. Gra ta nic nie antycypuje, konflikty mają tok naturalny, one determinują działania, bohaterowie zmieniają maski na oczach widza. Inżynier Cyganow w ujęciu Stanisława Zaczyka omamia wszystkich zwodniczym czarem quasi paryskiej elegancji, aktor nie ujawnia przedwcześnie rzeczywistej moralności swego bohatera, potrafi walczyć o współczucie widza dla jego weltschmerzów i póz: dopiero fakty sceniczne wydają o tych pozach osąd. Podobnie Władysław Kowalski.

On do końca niemal każe nam wierzyć w czystość intencji inżyniera Czerkuna - ma w głosie sam żar, dopiero gdy spopieli nim wszystko, co na około, wychodzi z ognia cało sam pusty frazes. Przy tym, co ważne, spektakl nie każe nam tych Cyganowów i Czerkunów nie rozumieć, nie każe zwątpić w szczerość ich tragedii, ale tę tragedię nazywa no imieniu. Nie Jest to nazwanie miłe...

Tragedie rzeczywiste są tu udziałem kobiet. Anna Fiedorowna Czerkunowa znalazła w Ewie Dałkowskiej interpretatorkę niezmiernie subtelną, która nieco melodramatyczny los żony niekochanej potrafiła przełożyć na prawdę smutków, na rozpacz nieudanych buntów. Przemianę romansowej damulki z miasteczka w ofiarę nagłego spazmu prawdziwej namiętności okazała z poczuciem dystansu, ale dopuszczającego do głosu, gdy trzeba, ton prawdy Anna Seniuk (Nadieżda Monachowa). W planie tych wielkich uczuć wywalczyła prawo do uwagi widza dla swej tragicznej przegranej na peryferiach akcji Mirosława Dubrawska jako smutna, stara żona młodego i kochliwego kupczyka (grał go z temperamentem Andrzej Piszczatowski).

I właściwie przychodzi mi w tym miejscu na myśl, że każda rola w tym przedstawieniu zasługuje na omówienie, każdy aktor na komplementy. Barwią przecież ansambl tacy mistrzowie, jak: Barbara Ludwiżanka (Tatjana Bogajewska), Bronisław Pawlik (Monachow), Wojciech Pszoniak (doktor Makarow), Gustaw Lutkiewicz (mąż Dutkiny), Mieczysław Pawlikowski (Gołowastikow), Kazimierz Dejunowicz (Iwukin), są też zdolni młodzi.

Sprawdza się w całej rozciągłości dawna nasza wiara w siłę zespołu z ulicy Zamoyskiego. W tym przedstawieniu nie ma idoli z drugiego planu, jest zespół. Jest teź ironiczna w swej naturalistycznej ostrości scenografii Jana Banuchy - ona też współbuduje atmosferę wydarzeń. Gdy trzeba, pomaga farsie, - gdy trzeba, akcentuje tragizm.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji