Artykuły

Kontrabasista to ja

Gdy zabraknie wejściówek, rozgoryczona jest pu­bliczność, ale nie teatr, teatr ma bilans dodatni. Mogliby w tym miejscu coś powie­dzieć wszyscy, którzy nie do­stali się na gościnne wystę­py Jerzego Stuhra z mono­dramem "Kontrabasista" w warszawskim Teatrze Studio. Po prostu nie było wolnych miejsc. Stuhr życzył sobie grać kameralnie, na dostawki i stanie pod ścianami nie go­dził się również teatralny strażak.

Wspominam o tej prozaicz­nej stronie sztuki, bo żal mi tych, którzy pocałowali tylko klamkę teatru, a jednocześnie już węszę snobizm.

Atmosfera podniecenia, któ­ra towarzyszyła występom Stuhra w stolicy, oby była dobrym znakiem niedawno rozpoczętego sezonu. Odpu­kać, bo jak wiadomo ludzie teatru są bardzo przesądni!

Stuhra oblegano, publiczność przyszła konkretnie na tego autora i jego monodram. Niby teatr gwiazdorski należy do lamusa, jednak lubimy gwiazdy... Powodzenie Stuhra i "Kontrabasisty" nietrudno było zresztą przewidzieć z góry. Bo, po pierwsze, Stuhr jest aktorem popularnym, po drugie, ekspansywnym. Od premiery "Kontrabasisty" w Krakowie upłynęło już do­brych kilka miesięcy i o mo­nodramie chodziły już od dawna słuchy. Polecali go znajomi reklamowało nawet "Lato z Radiem", wiec była wystarczająca zachęta, by udać się do teatru. Jerzy Stuhr zaspokoił rozbudzone apetyty. Czy na miarę aż wydarzenia teatralnego, czy raczej zręcz­nej i efektownej propozycji teatralnej? - to już inna sprawa i rzecz gustu.

"Szansa i ryzyko" - powiada o monodramie Woj­ciech Siemion, "klasyk" tej formy wypowiedzi scenicznej. Bo zawsze to wypowiedź sa­motna, na własny rachunek, z własnego wyboru. Powo­dzenie, jakim cieszą się mo­nodramy wśród aktorów i pu­bliczności, każe jednak sądzić, że teatr jednego aktora nie­sie więcej szansy niż zagro­żenia. Zwłaszcza dla dobrych aktorów - a przecież ci głów­nie po monodram sięgają. Monodram bywał i bywa arty­styczną manifestacją, próbą

powiedzenia czegoś od siebie, wyjścia poza granie w zespo­le, może także być potwier­dzeniem aktorskiego talentu. Sadzę, że w przypadku Je­rzego Stuhra i jego "Kontrabasisty" mamy do czynienia właśnie z aktorem świado­mym i pewnym, którego stać na zaproponowanie własnego spektaklu i który tym spek­taklem bawi się, na równi z publicznością. Stuhr w "Kon­trabasiście" wygrywa wszyst­kie znane cechy swojego ak­torstwa - bardzo ekstrawertycznego, impulsywnego. Ma również tutaj okazję ujaw­nić swoje poczucie humoru, które powinni pamietać wi­dzowie niegdysiejszych tele­wizyjnych "Spotkań z balla­dą".

Połowa sukcesu w mono­dramie zależy podobno od tekstu. Dobra literatura na pewno nobilituje występ, cho­ciaż wiadomo też, że właśnie aktorstwo potrafi obronić tekst i dopiero propozycja aktora, który wykreuje po­stać, daje pełny teatr jedne­go aktora. Jerzy Stuhr na pewno dzieli swój sukces w "Kontrabasiście" z autorem sztuki Patrickiem Suskindem, który napisał rzecz dobrze skrojoną i dowcipną. Chociaż - czy równo po połowie? - można by się o to spierać. Bo, czy to właśnie nie oso­ba Stuhra niesie w dużej mie­rze ten monolog zakompleksionego kontrabasisty i nie wypełnia sobą czterech ścian pokoju?

Może ktoś będzie mieć za złe, że na monodram Stuhr nie wybrał ani Dostojewskiego, ani Biblii i nie krzyczy wielkimi słowami. No cóż, wybór należał do aktora. Sięg­nął po przyzwoitą literaturę średniego lotu, która obok kilku błyskotliwych uogólnień dała niezły materiał do wygrania. "Kontrabasista" prze­nosi w zamknięty świat mu­zyki. Przenośnie i dosłownie, bowiem rzecz dzieje się w pokoju z towarzyszeniem mu­zyki i wszechobecnego kontrabasu, Patrick Suskind po­kazał ten świat ze znaw­stwem przedmiotu, jako że sam był muzykiem, zanim nie rzucił kariery solisty dla historii i pisania. Jako były pianista ma do kontrabasu i do muzycznych spraw sto­sunek z dystansem, nie pozbawiony ironii i komizmu, dzięki czemu kilka godzin z życia kontrabasisty urasta do minitragikomedii.

A Jerzy Stuhr z całą odpowiedzialnością wchodzi w ten świat muzyki. Widać, że po­bierał muzyczne korepetycje, nawet gra partie na kontra­bas w koncercie z zaproszo­nym do spektaklu kwartetem - na żywo! Odgrywa swoją partię z wyraźnym przeję­ciem, co daje zamierzony efekt humorystyczny, bo cały powabny koncert zmienia się w końcu w bufonadę, artysta zmienia frak na szlafrok, czym daje nam odczuć, że granica między powagą a far­są jest bardzo cienka.

Monodram Stuhra zasadza się na prostym i zręcznym pomyśle. Oto kontrabasista wraca po koncercie czy pró­bie do domu i relaksując się przed wieczornym koncertem galowym, opowiada o sobie i kontrabasie. A właściwie nie opowiada, tylko wreszcie odgrywa solówkę, na którą nie ma dla niego - kontra­basisty, miejsca w orkiestrze. " O, nie! Kontrabasistą nie mo­żna się urodzić. Kontrabasistą zostaje się z przypadku i roz­czarowania. Nie ma wśród nas, kontrabasistów Państwo­wej Orkiestry ani jednego, któremu by życie nie dało po łbie. Przykładem typowego życiorysu kontrabasisty może byt mój własny..."

Kontrabasista Stuhra jest facetem, który pozornie ole­wa (to powtarza kilkakrotnie) muzykę i orkiestrę, ale w gruncie rzeczy jest niewolni­kiem instrumentu i życiowym nieudacznikiem. Ma wyraźny kompleks kontrabasu, nawet w życiu erotycznym. Przekonuje nas, jak ważnym instru­mentem jest kontrabas, ale przecież szczerze nienawidzi tego "cholernego pudła", które zawsze przeszkadza w domu i w życiu. Męczy się grając na nim, ciężko haruje, żeby wydobyć dźwięk, ma tę świadomość, że jest urzędni­kiem... tylko we fraku, że zaj­muje dalekie miejsce w orkiestrze i może sobie tylko marzyć o sopranistce, zamiast niej pieszcząc w domu kon­trabas. Odkrywa przed sobą i przed nami tę żałosną praw­dę, już potem się nie oszu­kuje. Czy uda mu się zwró­cić na siebie uwagę, czy bę­dzie go stać na skandal pod­czas koncertu galowego? Z tym wahaniem nas Stuhr zo­stawia, ale nie łudźmy się: autoironia, której nie szczę­dzi w całym monologu, sta­nowi w istocie pointę spek­taklu.

Bo Stuhr odgrywa ten mo­nolog rozżalonego kontrabasi­sty z dużym poczuciem hu­moru. I jego czułość, i nie­nawiść do instrumentu, nie spełnioną miłość i żal i bunt. Życie przeciętnego człowiecz­ka z małą ilością gotówki który musi pracować w trybach orkiestry i co najwyżej ucieka do swojego pokoju. Jest tutaj wyrazista postać, są wyraźne kompleksy, jest tro­chę materiału do uogólnień. Dzięki nutce autoironii prze­staje też razić dosłowność, i publiczność - chociaż mogła­by się rozczulić nad biednym muzykiem - śmieje się na "Kontrabasiście". I ma rację.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji