Genialny kontrabasista
Na określenie monodramu, który w piątek i sobotę prezentował na deskach Teatru Dramatycznego Jerzy Stuhr, żadne komplementy nie będą przesadne, żadna pochwała nie wyda się użyta na wyrost. Pyszny humor? - oczywiście; świetna interpretacja? - jak najbardziej; przebogaty repertuar środków wyrazu? - to każdy zauważył; czego zabrakło? - biletów w kasie.
"Kontrabasista" Patricka Suskinda to widowisko kameralne, proste, wręcz ascetyczne. Jeden człowiek przez ponad półtorej godziny mówi do kilkusetosobowej widowni. Poza tym "nic się nie dzieje". Wymarzona rola dla wybitnego aktora - złośliwa pułapka dla beztalencia. Tu nie pomoże muzyka, ruch sceniczny, maszyneria scenografii czy wreszcie koledzy aktorzy. Tu nie można się schować za czyimiś plecami, nie ma czasu na głębszy oddech. Albo od pierwszej chwili potrafi się zahipnotyzować publiczność, wciągnąć ją w świat dylematów życiowych i artystycznych pewnego filharmonika, albo rozpoczyna się żałosna droga przez mękę.
- Chciałem pokazać, że słowo wypowiadane ze sceny może zwyciężyć, że słowem i umiejętnością nadania mu odpowiedniej ekspresji potrafię przez ponad godzinę trzymać widza w napięciu, przykuć go do fotela - powiedział Jerzy Stuhr o "Kontrabasiście".
Słowo ciałem się stało. W jego spektaklu nie ma mowy o nudzie: co chwila na sali odzywa się śmiech, widzowie śledzą każdy ruch aktora, każdą minę, gest, łowią każde słowo, nagradzając wykonawcę oklaskami. W finale owacje na stojąco.
Oglądając stare filmy z Kiepurą niejeden z nas czuł chęć, by zaśpiewać. Wydawało się to tak łatwe, naturalne. Analogiczne wrażenie towarzyszy występowi Stuhra - jego gra jest tak daleka od wszelkiego wysilenia, sztuczności, że można chwilami zapomnieć, że jest się w teatrze, uwierzyć, że słucha się po prostu zwierzeń pewnego kontrabasisty. Wydaje się, że to takie proste, oczywiste. Jak wielkie to złudzenie wie każdy, kto regularnie chodzi do teatru.