Artykuły

Letnie "Pożegnania"

"Pożegnania" w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

Biorąc na warsztat powieść Dygata, Agnieszka Glińska otarła się o szereg tematów ważnych i współczesnych. Co więcej, mogła ich dotknąć, pozostając wierną zarówno literaturze, jak i swojemu - raczej zachowawczemu - językowi teatralnemu. Zabrakło jednak konsekwencji.

W Teatrze Narodowym Agnieszka Glińska przypomniała "Pożegnania" Stanisława Dygata. To dobry wybór. A że powieść nieco zapomniana, odświeżmy pokrótce: rzecz dzieje się w drugiej połowie lat 30. XX w. On - Paweł, chłopak z warszawskich wyższych sfer, nie znajduje dla siebie miejsca w świecie salonów. Ona - Lidka, a tak naprawdę Genowefa, pochodzi z "praskich podwórek", jest fordanserką - za pieniądze oferuje panom generałom, profesorom, redaktorom swoje towarzystwo w nocnym lokalu; tam właśnie spotyka Pawła, gdy ten przepija swoje czesne. Razem uciekają do podmiejskiego pensjonatu, jednak znajomość przerywa interwencja ojca Pawła, przerażonego, że dziewczyna "z tej sfery" zniszczy synowi "karierę". Jaką karierę - tego nikt do końca nie wie. "Świata nie da się zmienić" - powtarzają Pawłowi wszyscy dookoła. Aż wreszcie przychodzi wojna i w pałacu wracający z Oświęcimia młody mężczyzna spotyka Lidkę - jako żonę skoligaconego z nim arystokraty. Świat jednak może się zmienić - Paweł zostaje kelnerem w restauracji dawnego lokaja, Feliksa.

Ironiczna proza Dygata jest zaskakująco aktualna. A może nawet odważniejsza niż w 1948 roku - gdy święciła triumfy, a odcinanie się od przedwojennych mitów było na porządku dziennym. Dziś polityka historyczna państwa, telewizyjne seriale i gadanina publicystów każą nam w II Rzeczypospolitej i tradycji szlacheckiej szukać wzniosłego wzoru dla współczesnej Polski. Wszystko, co "przedwojenne", ma być lepsze, prawdziwsze; a że faktycznie większość z nas wywodzi się od pogardzanej Lidki, nie od arystokraty Pawła - tym gorzej dla faktów.

Wybitny krytyk Konrad Eberhardt pisał w 1958 roku, że reżyser, biorąc się za powieść Dygata, ma do wyboru sentymentalizm lub groteskę - w przeciwnym razie powstanie "banalna anegdotka o romansie dziewczyny barowej i panicza". W tamtym czasie Wojciech Has w swoich filmowych "Pożegnaniach" wybrał sentymentalizm i stworzył pamiętny "nietypowy melodramat", z kultową piosenką Sławy Przybylskiej. Dziś, Glińska - o dziwo, choć broni w teatrze prawa do wzruszeń - poszła w groteskę. Przynajmniej w pierwszej części, celowo sztucznej i sformalizowanej. Lepszej. Ewa Konstancja Bułhak, jako straszna ciotka Lola z salonu rodziców Pawła, na melodię arii wyśpiewuje kompletne dyrdymały o tym, jak to kocha Paryż - budząc na widowni salwy śmiechu. Krzysztof Stelmaszyk, ostentacyjnie kabotyński w roli ojca, to stepuje, to inscenizuje sam siebie w roli rodem z "Damy kameliowej", przerysowując melodramatyczne gesty. Marcin Hycnar zaś, jako Paweł, oprowadza nas po tej menażerii niczym narrator, zwracając się chwilami wprost do widzów w monologach. Jego rola wydobywa wtedy błyskotliwą uszczypliwość prozy Dygata. Wreszcie - Patrycja Soliman fordanserkę gra inteligentnie i oszczędnie, nie idzie w charakterystyczne parodiowanie "dziewki z ludu". Ze zdystansowanym Hycnarem są parą młodych ludzi, którym w tym świecie wyraźnie za ciasno. W całej tej przedwojennej operetce wcale nie chcą grać przypisanych im społecznych ról.

Gdy wracamy po antrakcie, na scenie trwa II wojna światowa, oglądana z perspektywy podmiejskiej rezydencji. Chronią się w niej rozbitkowie z Powstania Warszawskiego - gdzieś w tle przemykają ich sylwetki. Co jakiś czas przy stole hrabiny rozlega się chóralny patriotyczny śpiew starców z biało-czerwonymi opaskami. Dobrze urodzeni biesiadnicy rozmyślają nad tym, jakby tu uciec za Niemcami, zanim wkroczy Armia Czerwona. Niestety, spektakl zaczyna się rozłazić, gubi swój formalny zamysł i konsekwencję; tekst zaczyna wołać o skróty. Groteska miesza się z próbą mówienia serio. Aktorstwo traci na wyrazistości, choć nadal cieszą subtelne drobiazgi - Bułhak, jako nobliwa gospodyni, epatująca przedwojennym, kresowo-arystokratycznym "ł". Hycnar się gubi - jakby po kolejnym dzwonku nagle przestawał wiedzieć, kim jest jego postać. Wciąż zdystansowanym ironistą i buntownikiem? Złamanym człowiekiem po dwóch latach Auschwitz, czy też może osobą już dojrzałą, lecz wyobcowaną, bo dopiero przerażająca wszystkich wojenna pożoga dała mu szansę zaistnienia poza groteskową operetką z pierwszego aktu? Niestety, aż do końca przedstawienia - uciętego jak nożem - nie znajdzie odpowiedzi na to pytanie.

A szkoda, bo biorąc na warsztat Dygata, Agnieszka Glińska otarła się o szereg tematów ważnych i współczesnych, a nawet kontrowersyjnych. Co więcej, mogła ich dotknąć, pozostając wierną zarówno literaturze, jak i swojemu - raczej zachowawczemu - językowi teatralnemu. Zabrakło jednak konsekwencji, odwagi podjęcia decyzji. Czy chce się opowiedzieć o grotesce polskiej martyrologii ze zmitologizowanym na nowo Powstaniem Warszawskim na czele, o elitaryzmie pamięci przedwojnia?? Do tego reżyserka zabrała się i zatrzymała jakby w pół kroku. A może odegrać historię niespełnionej miłości i nieudanego młodzieńczego buntu? Zamiast przypominania dawnych "inteligienckich" (wymawiać koniecznie z zaśpiewem) rozrachunków mógł tu wyjść całkiem poważny rozrachunek współczesny. A tak - szansa na powiedzenie czegoś ważnego gdzieś uleciała w tym raczej letnim przedstawieniu na pożegnanie lata.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji