Nieudolna odmiana przez przypadki
"Przypadek Klary" na tle współczesnej dramaturgii wydaje się łatwym, chodliwym kawałkiem. Nikt tu nikogo nie morduje, nie wydłubuje oczu, ba, nawet nie gwałci! Problem - współczesny, powszechny, bolesny (żadnej perwersji, nie, nie, nic z tych rzeczy) - postawiony jest jasno i mocno, postaci wyraziste, przesłanie czytelne: reżyserski raj. Ale to pozory. Dea Loher otwarcie deklaruje swój sprzeciw wobec pisania "pod teatr". Dlatego jej dramaty z założenia stawiają opór scenicznej konkretyzacji, są pełne pułapek i inscenizacyjnych mielizn. Pod groźbą scenicznej katastrofy wymuszają reżyserską czujność, inwencję i odwagę. Zamiast smacznym kąskiem - okazują się więc wyzwaniem.
Paweł Miśkiewicz, reżyser wrocławskiej prapremiery dramatu, wyzwanie przyjął. Zaadaptował tekst w duchu nowego gatunku telewizyjnego-telenoweli dokumentalnej. Ten wybór od razu oddala zarzuty o banał, bo przecież od skrzyżowania reportażu z "Big Brotherem" widz nie wymaga historii innych niż banalne właśnie. Skoncentrowanie się na jednej postaci - Klarze - jest konsekwencją wybranej konwencji, gdyż w programie tego typu obowiązuje redukcja wątków. Nie ma mowy o wielu punktach widzenia, skoro kamera ma jedno oko i winno ono podążać za tytułowym bohaterem od chwili, gdy rzucił rękawicę losowi, aż do końca jego wędrówki. Niech to będzie początkująca modelka, świeżo zwerbowany żołnierz czy też, czemu nie, inteligentna bezrobotna.
W "Przypadku..." dodatkowa trudność polega na mnogości monologów i funkcji, jaką pełnią one w dramacie. To one charakteryzują krąg bliskich Klarze ludzi, z których każdy pogrążony jest w marzeniach o życiowej rewolucji. Jej chłopak, Tomek, chciałby się z tego związku wysupłać i porzucić swoje aktualne zajęcie, które go wyniszcza i budzi wstręt. Mąż jej siostry, Godfryd, pragnie porzucić dom; ona sama żałuje, że ten dom w ogóle powstał. A czego pragnie Klara? Czy istotnie motorem jej działań jest tylko wiara w slogany o samorealizacji? Czy jest świadoma ryzyka utraty złudzeń?
Z punktu widzenia dokumentalisty - są to pytania poboczne, liczy się fakt: tylko ona była w stanie tę rewolucję przeprowadzić. Jej decyzja o porzuceniu ograniczającego zawodu uruchomiła łańcuch wydarzeń, którego nie mogła ani zatrzymać, ani mu podołać, a który zmusił ludzi z nią związanych do konfrontacji ze swoimi marzeniami.
Jeśli tak, to jeszcze "przed napisami" trzeba pokazać zdenerwowanie młodej redaktorki instrukcji obsługi sprzętu gospodarstwa domowego, strofujący ją głos z offu i stopniowo odnajdywaną swobodę oraz umiejętność kpienia sobie ze śmiertelnej powagi technologii używania żelazka. Klamka zapadła. Kamera poszła w ruch. Teraz już wszystko będzie podpisane. Dosłownie, bo scenografia Barbary Hanickiej opiera się na umowności telewizyjnego studia: jest nachalna i ostentacyjnie umowna zarazem. Salon Ireny i Godfryda jest pełen obrzydliwie pomarańczowych mebli, bez prostych linii i kantów, obezwładniająco miękkich. Ale ten salon zajmuje tylko niewielką, ruchomą platformę na scenie. Zza skośnych, półprzeźroczystych ścian przezierają lęki gospodarzy, którzy zachowują się, jakby wałęsająca się pod oknami grupa narkomanów mogła w każdej chwili wtargnąć w to mieszczańskie gniazdko. I rzeczywiście, za połyskliwymi ścianami pleksi zaczynają przemykać dziwne postacie.
Ponieważ jedyną formą akceptacji trybu przypuszczającego jest dla telewizji teledysk, w ten właśnie sposób materializują się mieszczańskie fobie. Blockersi rozgaszczają się na pomarańczowych kanapach i w rytmie śpiewanego na żywo hip-hopu zmuszają małżonków do wysłuchania swoich racji. I tu, niestety, rozczarowanie: młodzi nie mają żadnych racji. Przez głośniki płynie stek frazesów w formie daleko odbiegającej od przyzwoitego koncertowego poziomu.
Znudzony tym bełkotem widz rekompensuje sobie stracony czas kontemplacją tła. Równie ubogiego w treść, ale przynajmniej wysokiej jakości. Na ekranie trwa projekcja w konwencji filmu dokumentalnego. Widać Klarę (Kinga Preis) wędrującą bez celu po miejscach dla wrocławian niemal symbolicznych: najczęściej odwiedzany dom handlowy, luksusowy "Pasaż pod Niebieskim Słońcem", miejscowe blokowiska. Nie ma wątpliwości, że Klara, śledząca ją staruszka i muzycy zza okien to "ludzie stąd". Po wyjściu z teatru miniemy ich na rynku.
Nie tylko w scenach muzycznych męczy przewaga filmowego obrazu nad akcją sceniczną. Już w pierwszej scenie wielkie zbliżenie twarzy Klary, wyświetlone na ekranie w głębi sceny, dominuje nad żywą osobą, która siedzi niemal na krawędzi proscenium, na wyciągnięcie ręki od widzów. Nie widać tu żadnych prób uchwycenia równowagi między dwoma planami, nie może być mowy o ich współdziałaniu. Przeciwnie, zestawione są one momentami w sposób absurdalny, na przykład w scenie monologu wewnętrznego Tomka, kiedy Mariusz Kilian koncentruje się wyłącznie na naśladowaniu swojego cyfrowego portretu. Postać rozmywa się w efekciarskiej i bezcelowej zabawie w lustro.
Paradoksalnie, w spektaklu tak obciążonym obecnością symulakrów pojawiają się tylko dwie sceny, w których obecność ta niesie jakieś istotne informacje, przekładające się na emocje widowni. W pierwszej z nich Tomek lustruje swoim wzrokiem sprzedawcy starzyzny stroje Ireny i Godfryda, a mała, używana przez niego cyfrowa kamera staje się rzeczywistym szpiegiem. Towarzyszące monologowi obrazy coraz większych zbliżeń materiału pozwalają uwierzyć, że gdzieś w fakturze znoszonej tkaniny kryją się kompromitujące znaczenia, które operator obiektywu potrafi rozszyfrować. Drugą sceną jest epizod prostytucji. Zwabiony klient na chwilę nieruchomieje wraz z Klarą, podczas gdy na ekranie licznik informuje nas o przyspieszonym upływie czasu. Pozostałe przejawy działalności kamery to ilustrowanie teledysków i natrętne dublowanie scenicznej akcji. Z czasem irytacja jej bezużytecznością wzrasta, bo coraz wyraźniejszy staje się kontrast między ascetyczną, celowo prowizoryczną scenografią a nachalną dosadnością ekranu. Pojawiające się tu pod koniec odrealnione, senne wizje bohaterów budzą już tylko niesmak.
Jak widać, od ciekawego pomysłu i szlachetnych intencji jeszcze daleko do wybitnego dzieła. Odważny reżyser musi być przygotowany na klęskę... Jest jednak coś, co czyni ten nieudany spektakl "bezbolesnym". Kinga Preis doskonale radzi sobie z niebagatelnym ciężarem, jaki nałożył na nią zamysł inscenizacyjny. Dzięki niej Klara robi wrażenie postaci dowcipnej, inteligentnej, wartej wysłuchania. Jej monologi mają w sobie szczerość, jakiej brakuje pozostałym aktorom. Im mniej panuje nad rzeczywistością, tym bardziej ingeruje w sposób jej prezentacji. Jakby jedynym sposobem ucieczki od koszmaru było sprucie przedstawienia. Przerywa muzykom; na wysokim metalowym, krześle, które zajmują postacie wypowiadające monologi, sadza przypadkowo spotkanego Chińczyka. Chce końca. Gdzieś po drodze straciła entuzjazm, niezależność, wolę, a wreszcie szacunek do samej siebie.
Miśkiewicz unika jednoznacznego zakończenia wątku. Wbrew dramatowi nie dopowiada kwestii próby samobójczej i jej ewentualnego powodzenia. Ostatni raz zobaczymy tę dziewczynę, jak ściska plastikowe serce.
Bogdan Tosza, reżyser katowickiego spektaklu, zamiast podjąć grę Dei Loher, stara się ją ujarzmić, a pułapki tekstu zlekceważyć, udając, że wcale ich nie ma. Strategia - powiedzmy - ryzykowna. Skutki - opłakane. Dotyczy to wszystkich planów przedstawienia. Los wypowiedzi monologowych był przesądzony: zostały zmienione w przeładowane, nienaturalne dialogi lub nieśmiertelny głos z offu. Ale prymitywizacja idzie dużo dalej. Znikają przesycające tekst ironia i humor. Pozbawione wiarygodnych rysów postacie redukują się do stereotypów. Całość dryfuje bezładnie w stronę tradycyjnej psychologicznej ramoty, co wobec podjętej przez autorkę tematyki wiedzie wprost na mielizny melodramatu.
Klara Violetty Smolińskiej to w istocie "niewinność ukrzywdzona". Repertuar jej działań mieści się w wąskim przedziale i powtarza cyklicznie z rosnącą amplitudą: stara się, cierpi, rozpacza. Nie ma tu mowy o samodzielnych decyzjach. Pewnie do dziś redagowałaby instrukcje obsługi, gdyby tylko szef byt do wytrzymania. Skoro jednak, zgodnie ze schematem, pracodawca się nad nią znęcał, jeden kochanek oszukał, a drugi poniżył, to jedynym możliwym rozwiązaniem musi być samobójstwo z muzyką Bacha w tle (jak już umierać, to efektownie!).
Co ciekawe, o incydencie z instrukcją obsługi żelazka dowiadujemy się, podobnie jak u Miśkiewicza, z ekranu. Tym razem jest to ekran telewizyjny, a nagranie robi wrażenie, jakby pochodziło z przemysłowego monitoringu. Tresura, jakiej mężczyzna poddał Klarę, poszła za daleko. Impuls kazał jej odczytać manifest niezależności, ale styl, w jakim to czyni, nie odbiega od zachowania idealnej prezenterki. Po ostatniej kropce i ostatnim uśmiechu monitory gasną.
Od tej chwili będą one służyć wyłącznie jako przerywnik między scenami. Tu nie ma zagrożenia, że zdominują spektakl, ponieważ nie pełnią żadnej funkcji. Ich zadaniem jest zapełnienie czasu zmiany dekoracji i uzasadnienie własnego istnienia po wyemitowaniu pierwszej sceny. W pierwotnym założeniu monitory miały prawdopodobnie pełnić rolę podobną do napisów w przedstawieniu wrocławskim, czyli dookreślenia miejsca akcji, przy jednoczesnym podkreśleniu dystansu i umowności, lecz usiłowania te spełzły na emitowaniu wyrwanych z różnych programów informacyjnych i kręconych na ulicach Katowic epizodów, które zestawione ze sobą nie układają się w żaden dyskurs, nie wchodząc też w jakąkolwiek interakcję ze scenicznymi wydarzeniami.
Reszta obsady w zasadzie nie odbiega poziomem od tytułowej "kreacji". Miejsce charakterów zajęły typy: sfrustrowana kura domowa (Anna Kadulska), natrętna lesbijka (Maria Stokowska), nieporadny mąż (Wiesław Kańtoch). Nic dziwnego, że zamiast studium pogłębiającej się depresji mamy do czynienia ze zbiorową histerią w kiepskim stylu. Z tego przeklętego kręgu nadekspresji udaje się wyrwać tylko Marcinowi Szaforzowi w roli Tomka, dzięki czemu, o ironio, jedynym epizodem, któremu nie towarzyszy zażenowanie widza, jest scena poprzedzająca miłość we troje. Zaaranżowana na podobieństwo przygotowań do walki wręcz, pełna napięcia i natychmiast zepsuta nachalnymi jękami i głosem z offu. Uff...