Artykuły

Migotanie życia i śmierci

Po dwunastu latach nieobecności ("Wesele" 1977, "Dziesięć portretów z Czajką w tle" 1979) z poczuciem nieokreślonego niedopasowania odbiera się "teatr" Jerzego Grzegorzewskiego w przestrzeni Starego Teatru. Trudno nazwać to wrażenie, na pewno jest ono poza relacją dobre-złe. Codzienność krakowskiej sceny i codzienność Teatru Studio przyzwyczają ją po prostu do różnych estetyk. Podobne "iskrzenie" stylów odczuwa się w trakcie oglądania gościnnej gry Jana Peszka w warszawskim przedstawieniu.

Powtórzenie próby z przeniesieniem opowiadania Lwa Tołstoja na scenę ma coś z chęci uchwycenia, czy raczej doszukania się tego, co pisarz zawiera w słowach: "Tak, wszystko było nie to - powiedział sobie - ale to nic. Może, można zrobić to. Jakież ono jest owo to?" Konkluzja autora ("Zamiast śmierci jaśniało światło. - A więc to tak! - nagle powiedział głośno. - Jakaż radość!"), nie jest ostatecznym rozwiązaniem Grzegorzewskiego, a raczej nie poprzestaje on na nim. Wpleciony w monolog Iwana Ilicza wiersz Tadeusza Różewicza, zaczynający się od słów "Śnił mi się Lew Tołstoj...", poszerza spektakl o doświadczenie egzystencji, które dręczyło pisarza przez całe jego życie. Poszerza je także obecność Jana Peszka, aktora niezmiernie "zdialogizowanego" wewnętrznie, z ogromną świadomością gry, bycia aktorem i osobą na scenie. Etapy poszukiwania "tego" znaczy premiera warszawska, premiera krakowska, a że nie jest to proces zamknięty, niech świadczy szczegół. Peszek staje się coraz bardziej tołstojowski w typie - nie ścina włosów.

Peszek, z właściwym sobie wyczuciem formy, wspomaga również tę warstwę spektaklu, w której reżyser rozgrywa zachowanie otoczenia Iwana wobec śmierci. Labirynt póz i ról, zawikłanie w "przyjemne kłamstwo", które wypełnia czas od narodzin do śmierci. Przedpremierowa plotka głosiła, że nowe przedstawienie Grzegorzewskiego, w swej pierwszej wersji, ma trwać niewiele ponad 20 minut. Jakby nie trzeba było więcej czasu, by uświadomić sobie, że nie chodzi tu o "ślepą kiszkę czy błędną nerkę, ale o życie i śmierć". Czas przedstawień Grzegorzewskiego kurczy się w sposób zastanawiający.

O prowokacyjności tego spektaklu świadczy wiele. Peszek wchodzi, wsuwa się na scenę z lewej kulisy niemal niezauważalnie dla sadowiącej się publiczności. Zazwyczaj moment początku gry waloryzowany jest zmianą świateł na widowni, tu tego nie ma, całą przestrzeń sali teatralnej wypełnia jednorodne, niezbyt mocne światło. Ta sprawa ma dotyczyć nas wszystkich. Cichną głosy, w trudny do określenia sposób (muskający powierzchnię rzeczywistości) Peszek rozpoczyna pierwszą kwestię: "Raz piesek wpadł do kuchni i porwał mięsa ćwierć, a kucharz co był głupi zarąbał go na śmierć". Bawi się nią jak dziecięcą wyliczanką (w warszawskim przedstawieniu potrąca przy tym naprężoną linę i ponawia wbieganie na pochyłą konstrukcję). Po jakimś czasie dokleja wyciągnięte z kieszeni bokobrody, wsuwa się w podany przez służącego szlafrok. Staje się Iwanem Iliczem, człowiekiem, który zmarł 4 lutego 1882 roku, przeżywszy 45 lat.

"Minione dzieje życia Iwana Ilicza były jak najprostsze i najważniejsze i jednocześnie najokropniejsze", pisze Tołstoj. W przedstawieniu zdanie to wyśpiewuje pop (Edward Lubaszenko). Jego kwestia jest elementem mechanizmu ceremonii, którym było życie Iwana, jego rodziny i znajomych, i w który włączyło się jego umieranie i śmierć. To, co robią aktorzy, można porównać do uruchomianego pociągnięciami nitek teatru marionetek. Z zachowaniem rytmu ruchów i gestów wszczynają swoje kwestie, często je powtarzając, i milkną. Koledzy z biura rżną w karty skandując "Antek młody nosił lody na Bielanach rach, ciach, ciach!". Niezobowiązującą przyjemność życia wypełnia operetkowe "corps de ballet". Różowe powiewne panny zaśpiewywając się unoszą na ramionach rozanielonego Iwana (znów jakby muskającego powierzchnię życia). Rozhisteryzowana żona (Anna Dymna), poirytowana córka (Dorota Segda) spleciona w tanecznym "pas" z narzeczonym (Jan Krzyżanowski), zimny Gierasim - chłopiec na posyłki (w przeciwieństwie do opowiadania i premiery warszawskiej, Szymon Kuśmider gra go jako osobę nie rozumiejącą Iwana), to już odwrócona karta tego niezwykle prostego i zwyczajnego życia, strona okropna. Ujawnia ona pozorność związków rodzinnych i towarzyskich, samotność, sztuczność życia i niezadowolenie z tego, co wytrąca z rutyny codzienności i każe zastanowić się nad jej sensem.

Panuje więc z trudem tajone niezadowolenie z choroby Iwana. Gdybyż jeszcze stracił zdrowie w ataku na froncie, ale tak bez formy, przy zakładaniu firanki. Przypadłość taka staje się nieprzyzwoitością i tak ją odczuwa także Iwan Ilicz. "Byle dotrwać do końca i odetchnąć. Wszystko jedno [...] oni wszyscy nie wiedzą, nie chcą wiedzieć i nie litują się nade mną. Grają. (Słyszał zza drzwi oddalony odgłos wysokiej nuty i powracającą frazę akompaniamentu). Im jest wszystko jedno, ale oni także umrą. Idioci! Ja wcześniej, oni później, będą mieli to samo. Dlaczego się cieszą? Bydło!"

"Dlaczego się cieszą" odnosi się także do publiczności. To kolejny poziom prowokacji teatralnej Grzegorzewskiego. Komiczne operetkowe buffonady, "tutti", śpiew popa, gra w winta, wywołują salwy śmiechu na widowni, tym większe, im mniej zrozumiałe jest to, co dzieje się na scenie. Wciąganiu publiczności w tę grę służy wspomniany już chwyt ogarniania całej przestrzeni teatralnej podobnym światłem i efekt wynikły z zakłócenia zwykłego podziału na miejsce dla grających i miejsce dla oglądających. Tył sceny zostaje przesunięty niemal do ramy scenicznej. Tworzy go ciemna odrapana ściana z pionowym pęknięciem. Aktorzy poruszają się na wysuniętym proscenium jakby ściśnięci przed publicznością. Kilka pierwszych rzędów jest niedostępnych dla widzów. Akcja rozgrywa się także w nietypowych miejscach, w drzwiach prowadzących do foyer (gra w winta), wzdłuż ściany od placu Szczepańskiego (kroczy tędy pop). Wzmaga to poczucie zagęszczenia, wymieszania, która nadaje finałowemu "przepuśćcie!" Iwana Ilicza niezwykłego dramatyzmu.

Ostatni monolog wypowiada Jan Peszek u stóp sceny, na poziomie publiczności. Zbliża się do grobu, z którego bije żółtawe światło, rysując na odchylonym wieku jakby kształt ciała ludzkiego. Podobne światło przenika w głąb czarnego pudełka sceny przez pionową rysę. Spokojny i jasny monolog wypowiedziany w trzeciej osobie, ponownie dystansuje Peszka do roli, czyni zeń "oglądacza", prawie o takim samym statusie jak my na widowni.

Jest to przedstawienie poruszające w każdym swym szczególe muzycznym (Stanisław Radwan), plastycznym (Barbara Hanicka). Swą innością uruchomiło w aktorach Starego Teatru niespodziewane możliwości, dotyczy to głównie Anny Dymnej. Dla Jana Peszka jest zapewne nowym etapem w pracy nad sztuką aktorską. Jako zakończenie pierwszego sezonu nowej dyrekcji Tadeusza Bradeckiego jest dla całego zespołu czymś bardzo odświeżającym i obiecującym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji