Artykuły

Ślub nad grobem

Najpierw rozeszła się hiobowa wieść, że Peszek zagra Henryka, a Zamachowski Ignacego. Syn starszy od ojca? Co też ten Grzegorzewski!

Potem gruchnęło, że Henryków będzie dwóch, a może nawet trzech. No, to i tak mniej niż pięć Rollisonowych w "Dziadach" - uspokajali znawcy problemu. Wreszcie reżyser ogłosił na konferencji prasowej, że obsada jest kluczem do dramatu. To wystarczyło. Na premierę czekano jak na Sąd Ostateczny. W piątek okazało się jednak, że tym razem ekscentryczne pomysły reżysera nie rozbiły sztuki, ale wręcz przeciwnie - pogłębiły.

Jerzy Grzegorzewski przeczytał "Ślub" tak, jak mógł go czytać sam autor - jako klęskę człowieka w starciu z historią. Swoją sztukę Gombrowicz pisze na przymusowej emigracji w Argentynie, po wojnie, która zmiotła z powierzchni ziemi jego świat z Małoszycami i Warszawą. "Ślub" opowiada o kimś, kto również utracił swoją przeszłość i próbuje ją odzyskać. Bez skutku. Henryk we śnie powraca z frontu do rodzinnego domu i odkrywa, że rodzice stali się karczmarzami, narzeczona - dziewką, a domem rządzi banda Pijaków. Chce zaprowadzić porządek, ale przegrywa.

Dla tej przeszłości Grzegorzewski znalazł niezwykły teatralny znak. Jest nim wielka studnia-zapadnia, wokół której toczy się akcja. W końcu na coś się przydały kosztowne urządzenia Narodowego. Bohaterowie balansują na jej krawędzi, z niej wychodzi w pierwszej scenie Henryk, do niej spadają uwięzieni rodzice i zastawa ze stołu. "Ślub" Grzegorzewskiego od początku rozgrywa się nad otwartym grobem i finałowa śmierć Władzia jest tylko jednym z epizodów zagłady, która trwa od dawna. W obliczu tego grobu groteskowej wymowy nabierają próby przywrócenia starego porządku, które Henryk podejmuje, mianując się Królem i udzielając sobie ślubu z Manią. Są to próby bezradne, bo świata, w którym takie gesty liczyły się, przynajmniej od pół wieku nie ma.

To oczywiste, że w tej scenerii nie może pojawić się młody Henryk. Henryk Jana Peszka ma pięćdziesiątkę - mniej więcej tyle, co Gombrowicz podczas pisania "Ślubu". Jest kolejnym przedwcześnie postarzałym bohaterem Grzegorzewskiego, po starym Don Juanie i starym Konradzie. Lecz tym razem ta starość rozkłada się na kilka postaci: obok Władzia (Mariusz Benoit) Henrykowi towarzyszy sobowtór (Emil Wesołowski). Razem wynurzają się ze studni jak odbicie tego samego człowieka, razem klękają przed Ojcem w scenie wziętej z "Hołdu pruskiego". Wielki temat Gombrowicza, jakim jest uwikłanie się we własną formę, zyskuje w ten sposób doskonałą ilustrację.

Trzeba przy tym powiedzieć, że rola Jana Peszka składa się z całego szeregu ról: jego Henryk raz jest młodzieńcem, raz starcem, to poddaje się logice snu, to znowu chce z niego wiać. Henryk Peszka to inteligent, zaplątany we własny rozum. Stwarza się od nowa w każdej chwili, aby w następnej się unicestwić. Pomaga w tym plastyczne, niemal chimeryczne aktorstwo Peszka, który od roli Gonzala w "Trans-Atlantyku" Mikołaja Grabowskiego doskonale rozumie, czego wymaga od aktora Gombrowicz.

Jeżeli coś psuje ten dobry spektakl, to Pijak. Nie jest to zresztą wina samego Wojciecha Malajkata, który po prostu znalazł się na niewłaściwym miejscu. Ten sympatyczny, inteligentny, dobrze wychowany aktor jest niewiarygodny jako świnia i prowokator. Wiemy bowiem, że Malajkat nie skrzywdziłby muchy, co dopiero mówić o Janie Peszku. I zupełnie go sobie nie wyobrażamy na czele pijanej bandy, którą Barbara Hanicka dowcipnie przebrała w chusty polskich rezerwistów. Reszta obsady jest trafiona: Zbigniew Zamachowski i Magdalena Warzecha upodobnili się do karczemnych tłumoków, Mariusz Benoit w ogóle nie musi grać, po prostu jest cieniem Henryka, natomiast Joanna Żółkowska gra Manię zupełnie bez wdzięku, czyli tak jak trzeba.

Pierwsza premiera na nowej scenie Narodowego przy Wierzbowej przekonuje, że naturalnym środowiskiem dla teatru Jerzego Grzegorzewskiego jest scena kameralna, gdzie nie trzeba się ścigać z oczekiwaniami widowni oraz zapisywać na kartach historii. Nie tracąc nic ze swojego stylu, z tym samym co zawsze wyczuciem rytmu i melodii tekstu, odważnie operując metaforą, Grzegorzewski stworzył spektakl o wiele bardziej klarowny i dotkliwy niż niejedna z jego wielkich produkcji. Pozostaje pytanie, jak długo ta nowoczesna scena, w której jest więcej reflektorów niż miejsc na widowni, będzie zaspokajać ambicje szefa Teatru Narodowego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji