"Te wonie wioną z pachy kmiecia"
Zawsze są dwie możliwości.
1.
Wydaje się z pozoru, że w najnowszym spektaklu grupy Provisorium forma całkowicie przysłania treść. Lubelska "Ferdydurke" jest niewiarygodnie śmieszna - śmiesznością gagu, grepsu, slapstiku. Porywająco grana, lekka, a zarazem bezczelnie dosadna w obracaniu tekstem Gombrowicza, z którego ocalały tylko najlepsze numery: pojedynek na miny, lekcje łaciny i polskiego, popijawa z Miętusem, nocne igraszki Młodziaków oraz łowy na parobczaka.
Nie ma w przedstawieniu ciotek, Zosi i Pensjonarki, bo jak zwykle u Opryńskiego grają tylko mężczyźni. Żywioł aktorski roznosi zresztą sens jakiejkolwiek spójnej adaptacji w strzępy. Postaci z teatru Opryńskiego mają akurat tyle wiadomości, co ateńscy rzemieślnicy u Szekspira w "Śnie nocy letniej". Zamiast "Krótko ciągnącej się rzeczy o Pyramie i jego Tyzbe, tragedii do śmiechu" grają jednak Gombrowiczowską "Ferdydurke". Mimo to z widowni po każdej etiudzie wionie huragan śmiechu. Zbudowana na scenie chatynka z ławki szkolnej i okiennic mało się nie rozleci od podmuchu zbiorowej radości. Zapewne jesteśmy świadkami narodzin pierwszej w Polsce alternatywnej farsy. To znaczy, wyjaśniam, farsy zagranej przez teatr alternatywny. "Ferdydurke" to tani, łatwy w transporcie spektakl: czterech aktorów, nieskomplikowane światła i minimalna scenografia. Jakby dobrze pogłówkować, zmieściłaby się cała do małego fiata. Może się zdarzyć, że Janusz Opryński objedzie z nią każdy festiwal i każde miasteczko. Słowem - sukces, jakiego dawno nie widziały teatry polskiego offu. Gdyby takie przedstawienie udało się jakiejkolwiek zachodniej grupie z kręgu fringe, jej członkowie całowaliby się nawzajem po rękach szczęśliwi, że będą mieli z czego żyć przez następne dziesięć lat. Zadowoleni byliby widzowie (vis comica ansamblu Zgiet-Tomica-Mazurkiewicz-Brzeziński jest warta każdych pieniędzy) i zadowoleni recenzenci (zetknęli się z niewątpliwie profesjonalną robotą).
Tymczasem w Polsce wychodzi ze spektaklu krytyk (znaczy wychodzę ja) i kręci nosem. Bo na przykład z tradycją offu nie ma to przedstawienie już prawie nic wspólnego poza nazwą - Provisorium. "Ferdydurke" należy uznać co najwyżej za pomysłowo zrealizowany produkt prywatnego teatru. Nie w tym problem, czy Opryński ma prawo do takiej wolty, czy też powinien mieć jakieś zobowiązania wobec własnej artystycznej przeszłości. Może potrzebował po prostu oddechu po napuszonej, erudycyjnej i co tu dużo mówić, nieudanej "Dżumie"?
Jako reżyserowi udało mu się jednak to, na czym wyłożył się nie tak dawno inny weteran, Lech Raczak. Chodzi mi o przeskok do świata bliższego teatrowi dramatycznemu, flirt z tradycyjnym aktorstwem. "Ferdydurke" udowadnia, że Opryński posiada rzemiosło tyleż solidne co błyskotliwe. Autor mądrego i przejmującego "Z nieba przez świat do samych piekieł" zrobił tym razem spektakl dla innej niż zwykle publiczniości. Albo inaczej: zrobił spektakl nie tylko dla publiczności festiwali alternatywnych. Z całą świadomością poczynił pewne ustępstwa na rzecz nowej widowni i nowej estetyki. Jego ostatnia premiera mówi, jak wielką radość sprawia mu nadal robienie teatru. I o niczym więcej. Chyba że zastanowimy się nad drugą możliwością.
2.
Trzydziestoletni Józio (Witold Mazurkiewicz) siedzi sobie, siedzi i oczywiście się nudzi. Ławka szkolna, długa przerwa, wiosna, słoneczko przygrzewa, ptaszki ćwierkają. Wiosna, a nudno. Toteż Józio z nudów zaczyna wytrzepywać sobie z głowy łupież. Trzepie i trzepie. Chwilę mu się przygląda, po czym zgarnia w równą kupkę i zrzuca na ziemię. To już nie moje. I tak niefrasobliwie, z cicha pęk, pojawia się w lubelskiej Ferdydurke cielesna obsesja. Formą, która przyprawia bohaterom gębę, jest tutaj ludzkie ciało.
Świadomość ciała to świadomość śmierci. Wszakże łupież to obumarła skóra. Każda komedia jest peanem na cześć ciała i jego witalności. Wszystkie najśmieszniejsze teksty świata zawsze zagłuszają swym chichotem rodzące się przerażenie, a im szybsze tempo zgrywy, im żart monstrualniejszy, tym przedmiot lęku zapewne większy. Komediant Jan Nowicki mawia, że o śmierci zaczynamy myśleć serio nie na starość, ale około trzydziestki, kiedy wypada nam pierwszy ząb.
Józia od Opryńskiego zęby nie bolą, choć podłubać w nich lubi. Boli go ciało. Ściśnięte, skopane, wygniecione. W jego świecie jest chorobliwie ciasno. "Ciało moje bało się nieznośnie, uciskając strachem mego ducha, duch uciskał ciało i każda najdrobniejsza fibra kurczyła się w oczekiwaniu, że nic się nie stanie" - pisze Gombrowicz na samym początku "Ferdydurke" i aktorzy Provisorium postępują krok w krok śladem tego zdania. Kiedy do Józia przysiadają się Miętus i Syfon (Zgiet i Tomica), na ławeczce przestaje być już wygodnie. Własna wielkość, rozmiar i kształt zwracają się przeciwko bohaterowi. Czwórka aktorów Provisorium właściwie cały czas gra na siedząco. Zbijają się jeden w drugiego, układają na kolanach partnera, odginają poza blat ławki, głaszczą pupami po głowach... Kiedy w jedynej znanej i dostępnej bohaterowi przestrzeni jest aż tak ciasno, człowiek może tylko po pierwsze - skierować swoją aktywność do wewnątrz, po drugie - zainteresować się własną cielesnością. I cielesnością tego drugiego. Skóra ociera się o skórę. Ciało zdradza swego posiadacza, bo tyjąc, powiększając swoje gabaryty zabiera cenne miejsce. Józio Mazurkiewicz wplątuje się w monstrualną hucpę, żeby zapomnieć o zdradzie ciała. Czas ku temu najwyższy.
Dzięki Opryńskiemu wreszcie zrozumiałem, dlaczego bohater Gombrowicza ma akurat trzydzieści lat. Mężczyźni w tym wieku puchną. Zmieniają się nie do poznania. Tyją, łysieją, stają się domatorami. Już wypada się ożenić, już wypada mieć stałą pracę. Coraz mniej się ruszają, coraz mniej im się chce czegokolwiek. Zaokrąglają się im twarze, rosną brzuchy. No tak, sylwetka widziana w lustrze nie nastraja optymistycznie. Przypomnijmy sobie reakcje na łysiejącego, korpulentnego Płatonowa w filmie Siergieja Michałkowa. Wszak towarzystwo woła na jego widok: "Ale Pan obrzydliwie utył". Sonia nie poznaje go, choć ostatni raz widzieli się ledwie przed pięciu laty. Czechowowski Płatonow jest gruby, ma około trzydziestki i żadnych ideałów. Co to za życie! Nic dziwnego, że Platoszka wygłupia się bezsensownie, a potem kończy marnie. Józia czeka los wcale nie lepszy.
W przedstawieniu Provisorium trzydziestoletnich mężczyzn można podzielić z grubsza na tych, którzy godzą się lub pogodzili się z tyciem (Bladaczka i jego wierny uczeń Syfon), oraz na jednostki zbuntowane przeciw spuchniętemu ciału (Miętus, Józio). Opryński wszystko odwraca - Gombrowiczowska "niedojrzałość" to zgoda na cielesną deformację. "Poza" to opór przeciwko niej, oddanie się obrzydzeniu, jakie to nowe ciało wywołuje, zagarniając delikwenta w inny wymiar. Przepraszam - rozmiar. Ciekawe - nigdy dotąd nie zwróciłem uwagi, że Syfon u Gombrowicza to "tęgi, wysoki młodzieniec". U Opryńskiego ledwie mieści się w szkolnej ławce.
Fenomenalnym pomysłem okazało się zamknięcie "Ferdydurke" w minimalnej przestrzeni, doprowadzenie do absurdu gęstości rzeczy, osób i działań. Innego świata nie ma. Bohaterom grozi klaustrofobia wewnątrz własnego ciała. Wąskie marynarki aktorów mało nie pękają w szwach. Odpadają guziki koszuli pod szyją, pełne pęcherze ledwo strzymać mogą. Ludzie upchnięci na scenie zaraz się poduszą przyklejeni do szyby. Coś wzbiera w ciele, wydziela się i oddziela. Każdy rubaszny lub absurdalny gest aktorów świadczy o niemożności objęcia siebie w nowej Formie. W środku, w gąbczastych mięśniach, pod policzkami, torsem i w łydkach, zwłaszcza w łydkach jest wyraźnie za mało miejsca.
W "Ferdydurke" rejterada przed jedną Formą, jednym zniewoleniem prowadzi ku innemu zniewoleniu, w drugą Formę. U Opryńskiego chudy Miętus - triumfator pojedynku na miny z grubym Syfonem - popada w fascynację rosłym parobczakiem, którego gra ten sam co Syfona aktor. Przed nieuchronnym spotkaniem z własnym cielesnym przeznaczeniem ocalić może jedynie świadoma destrukcja, wyjście na spotkanie własnego brzucha, przyspieszenie rozrostu. Degrengolada ciał i żołądków. Logiczne więc, że spektakl Provisorium nie kończy się ucieczką z gębą w rękach, ale "kupą".
Janusz Opryński nie bez przyczyny zostawia z powieści mocno zakrapianą alkoholem scenę żalów Józia, że ma już trzydzieści lat. Kompan od kieliszka - Miętus - nie chce u Opryńskiego nawet o tym słyszeć. Nikt nie ma trzydziestu lat, dopóki nie wmówi sobie, że ma trzydzieści lat. Jak się przed tym bronić? Ano, jest kilka sposobów. Pijaństwo, wódeczka, kiełbasa, ogóraski. W orgii, nieważne - pijackiej czy seksualnej, bo chłopcy od Opryńskiego próbują i tej, i tej, zatraca się świadomość ciała. Nie przypadkiem więc pęto kiełbasy traktowane jest w pewnym momencie przez pijanego Józia jak własny palec.
Teatr Provisorium bardzo mocno zaakcentował związek Gombrowicza z prozą Franciszka Rabelais i przeróżnymi Mięsopustami. W spektaklu królują dowcipy koszarowe i skatologiczne - ale Opryński stosuje je nie po to, żeby wywoływać obrzydzenie. Jego bohaterowie robią na scenie wszystko, czego robić nie wypada, co nasza cywilizacja chce schować, unieważnić, zdezynfekować. Pojedynek Miętusa z Syfonem toczy się nie tyle na miny, co na zapachy, penisy i cielska. Aktorzy pocą się, dyszą, kwiczą, womitują, smarkają. Onanizują się i oddają mocz.
Opryński odkrywa u Gombrowicza, że ludzie to "zbiorniki hańby". Akcent na wydalanie i raczenie się fizjologicznymi wydzielinami służy w przedstawieniu do tego samego co klozet państwu Młodziakom: działa na nich konstruktywnie bądź destruktywnie. Skatalogia Provisorium to oswajanie ciała, szukanie w obscenach niewinnej nieświadomości. Gdzież tam jej do znanych z niemieckich scen brutalizmów! Ciało i związane z nim podejrzane rytuały fizjologiczne zostają zdeprecjonowane i ośmieszone przez spoufalenie się z nimi - niczym gwałt analny na nauczycielu, granym przez Jacka Brzezińskiego (pięścią, proszę państwa, pięścią!)
W "Wymiotach Woltera" Stanisław Barańczak próbował definiować właśnie taką, wywiedzioną z "Gargantui i Pantagruela" skatalogię - swobodną, wszechogarniającą, pełną radosnego rozmachu. Wydalanie, psucie powietrza, pot, rubaszne gesty są znakami "wielkodusznej akceptacji wszystkiego, co niesie ze sobą życie". Opryński dokopując się w "Ferdydurke" do jej najniższej warstwy, zbiera wszystko, co w człowieku przyziemne i wulgarne. Przyprawia mu gębę obrzydliwie pokraczną. A wtedy ograniczony Formą świat Gombrowicza pęka i wije się pod stopami widzów w konwulsjach anarchicznego śmiechu.
Niemożliwe, żeby "Ferdydurke" Opryńkiego była o czymś innym.
3.
Zawsze kiedy są dwie możliwości, pojawia się trzecia możliwość.
16 października 1998 roku reżyser Jacek Zembrzuski powiedział na forum publicznym (dla ścisłości - działo się to w Lublinie) dziesięć znamiennych słów, które odnotowuję nie tylko z racji kronikarskiego obowiązku. Otóż powiedział on: "Ferdydurke Opryńskiego to najlepszy polski spektakl od czasów Umarłej klasy Kantora".
Rzeczywiście - od samego początku podobieństwa obu przedstawień są uderzające. Tu ławka, tam ławki. Tu pełni wigoru mężczyźni w sile wieku, tam wysuszeni staruszkowie i manekiny. Śmiesznie - smutno. I tak dalej, i tak dalej... Uwiedziony odwagą asocjacji Zembrzuskiego, chciałbym jeszcze kiedyś napisać błyskotliwy esej na ten temat. Ale pewnie nie dam rady.