Artykuły

Jak dusz dogania aktorów

Nasza stara przyjaciółka opowiedziała znaną anegdotę o Indianinie, który w czasie podróży siadł gdzieś na rozstajach. I siedział. Ludzie pytali go: - Co tu robisz? - Czekam, żeby dusza wróciła, bo moja dusza nie nadąża za moją podróżą - odpowiedział. Myśmy mieli takie samo wrażenie; tyle się zdarzało, że zapominaliśmy o wielkich przeżyciach.

O tym, jak dusze doganiają ciała, opowiadają Witold Mazurkiewicz z Kompanii Teatr i Janusz Opryński z Teatru Provisorium, którzy przez prawie dwa miesiące podróżowali po USA ze spektaklem "Ferdydurke" Witolda Gombrowicza. W Polsce przedstawienie wyreżyserowane przez obu wymienionych zostało uhonorowane wieloma nagrodami, m.in. zdobyło Grand Prix na festiwalu Klasyki Polskiej '99 w Opolu oraz Nagrodę Artystyczną Miasta Lublina. W USA "Ferdydurke" grana była w Swarthmore, Filadelfii. Nowym Jorku, Los Angeles i na uniwersytetach Zachodniego Wybrzeża. Obejrzało ją ok. 2,5 tysiąca widzów. Zapowiedzi i recenzje opublikowały m.in. "Village Voice", "Time Out", "Los Angeles Times".

Tylko teatr plażowy

- To była podróż wielobarwna i intensywna. Kiedy graliśmy w Swarthmore College, zapominaliśmy, że dajemy ten pierwszy spektakl w niezwykłym college'u - założonym przez kwakrów, jednym z najdroższych, mającym niezwykłą renomę, jeżeli chodzi o artystyczne przedmioty. Allen Kuharski, nasz przyjaciel i organizator części naszego tournée, znawca Gombrowicza, współautor przekładu "Ferdydurke" na amerykański, jest tam dziekanem wydziału teatralnego. Swarthmore to mieszanka studentów z całego świata. Dojeżdża się tam pociągiem z Filadelfii i od razu widać, że wszystko zrobiono tu dla młodych ludzi, aby z dala od zgiełku mogli na jakiś czas oddać się wiedzy. A sala teatralna! Wieka, trzystuosobowa, a może być nawet sześćsetosobowa, bo ma rozsuwaną ścianę. Warunki wspaniałe. Aczkolwiek, jak mówi Allen, Stany mają najlepiej przygotowane sale teatralne, ale nie mają teatru. Stąd może dlatego doceniają polski teatr i dlatego tylu Polaków związanych z dziedziną teatru pracuje tam na uniwersytetach.

- Graliśmy na uniwersytecie w San Diego. Okazuje się, że ten uniwersytet ma pierwsze miejsce w rankingu "Playboya", jeżeli chodzi o liczbę pięknych dziewczyn na metr kwadratowy. I jest pierwszy pod względem ilości odbywanych prywatek. Tam moglibyśmy chyba tylko prowadzić teatr plażowy. W tym klimacie, w tym otoczeniu nie można kartki książki przeczytać. Tam jest po prostu radosny klimat. Jak oni się uczą? Bo tam natura zupełnie zwariowała. A może my wciąż jesteśmy obciążeni wizją represyjnej szkoły? - zastanawia się Opryński.

Praca i obawy

- Czego się najbardziej bałem? Czy wytrzymamy ze sobą - odpowiada Opryński. - To dwa miesiące; spędzić tyle czasu ze sobą w różnych warunkach... Wyszło wspaniale. Pracowaliśmy bardzo ciężko i było nam ze sobą dobrze. Tak, tego się bałem. A aktorzy pewnie bali się wersji angielskiej. Widziałem ich stres.

Nad wersją angielską pracowaliśmy nieprzerwanie od października do lutego; dwa razy przyjeżdżał Allen, pracowaliśmy też z aktorem amerykańskim - całymi dniami trenowaliśmy intonację, melodię, słowa, wszystko. W samym przedstawieniu, poza językiem, niemal nic się nie zmieniło, żaden gest. Wersję angielską "Ferdydurke" trenowaliśmy mając wideo z polską wersją. Allen czasami tylko w przekładzie coś rozjaśniał, amerykanizował, ale nie gubił problemów. Przekład był wspaniały. Mieliśmy nawet takie wrażenie, które wydawało się przykre, że kiedy graliśmy po polsku, a graliśmy po polsku osiem z dwudziestu ośmiu spektakli, publiczność nie była emocjonalnie tak wysoko jak Amerykanie. To było zaskoczenie! Największe zaskoczenie! Amerykanie reagowali w tych samych miejscach co Polacy, ale bardziej żywiołowo niż polska publiczność. Wręcz mieliśmy tak gorąco na widowni, że tupali; tupanie było najwyższym odruchem aprobaty.

Opryński: - Nie wiem, jak głęboko oni to rozumieli. Ale kontakt przez skórę, czyli przez wyrażane emocje, był bardzo dobry i bardzo ciekawe był rozmowy po spektaklach. To przecież przez tę skórę, którą mamy, reagujemy, ona daje sygnały, czy czujemy się dobrze, czy nie. Jeden z naszych widzów, aktor, był trzy razy na przedstawieniu. Mówił, zachwycony, że dotykamy granic aktorstwa emocjonalnego, biologicznego.

- Wrócę do tamtego pytania - dopowiada Opryński. - Ja w ogóle bałem się Stanów jako dużego kraju; ja w ogóle mam duszę prowincjusza i jest mi dobrze na wsi (śmiech). Wolę dowiadywać się o świecie z małego miejsca niż odwrotnie.

- Co nas przestraszyło? Takie drobiazgi... - mówi Mazurkiewicz. - Najbardziej przestraszyła nas świadomość tego, że mamy np. w Los Angeles zagrać wieczorem o godzinie 20 w jednym miejscu, o 9 rano następnego dnia w Swarthmore na uniwersytecie i tego samego dnia wieczorem w tym samym miejscu co poprzedniego dnia. Dziennie dwa przedstawienia, przerzucanie się z języka na język... Jak się okazuje, to też jest do przeżycia.

Po prostu: Jan Kott!

- Największa przyjemność? Czyje słowa? Zachowania? No, przede wszystkim Jana Kotta, Jana Kotta... - uśmiecha się Mazurkiewicz. - Miło go oglądać w tak dobrej formie i widzieć, jak jest tam olbrzymim autorytetem, nie wiem, czy nie godniej traktowanym niż w Polsce. Jeżeli Jan Kott powiedział, że od "Umarłej klasy" Kantora nie widział takiego przedstawienia, a on chodzi na wszystkie, które tam przyjeżdżają...

Opryński: - Rocznik 1514, ale to nie jest emeryt o nie... On pracuje na przykład przez telefon, robi tak adaptację Szekspira dla teatru w Berlinie. Nazwał naszą "Ferdydurke" przedstawieniem wybitnym. Był tak wzruszony, że aż płakał, my zresztą też, kiedy żegnaliśmy się. Mówił wiele o naszej grze aktorskiej, o reżyserii, o budowie przestrzeni teatralnej, o dowcipie, o podejściu do pewnego rodzaju poczucia humoru. Robił prawdziwy show, niezwykłą otoczkę dla przedstawień. Opowiadał anegdotę z czasów okupacji o pojedynku Miłosza i Andrzejewskiego na miny i o tym, że "Ferdydurke" została napisana, kiedy jeszcze babki nie nosiły majtek. Powiedział takie celne słowa o Gombrowiczu: że""Ferdydurke" po sześćdziesięciu latach dojrzała.

Niezwykle miłe było spotkanie z Holly Hunter i Januszem Kamińskim. Mazurkiewicz nie kryje zadowolenia: - Ona, laureatka Oscara, aktorka grająca wiele, wiele w teatrze, nazwała rzecz po imieniu, z podziwem dla aktorstwa: że w filmie tak naprawdę aktorem być nie trzeba, że w filmie aktorem się bywa, gdyż reżyser jest w stanie ustawić rolę; natomiast w teatrze, przy takiej robocie półtoragodzinnej nie ma mowy, żeby aktorem nie być. Oboje chcą koniecznie przyjechać do Wiednia na nasz spektakl, żeby zobaczyć go po polsku.

U nas tak można

- Wróciliśmy wszyscy umocnieni. Ale wracam stamtąd też z jakąś pokorą - zastrzega Opryński. -Nasz przyjaciel śmiał się, że jak spotyka się w Stanach aktora, to pyta się go: w której knajpie pracujesz? Bo to taki zawód. Widzieliśmy kolejki na przesłuchania do teatru i filmu, jak u nas po mięso w latach 70. Oni spokojnie stoją i spokojnie przyjmują, najczęściej, odmowę. Myślę, że to są zdolni ludzie, świetnie wykształceni. Ale tam wszystko "musi się bilansować".

- Robić tak teatr, jak my go tu w Polsce robimy, tak pracować, tam jest niemożliwe. Kto by na to pozwolił - znowu śmieją się. Chyba że bylibyśmy na uniwersytecie, ale musielibyśmy mieć zajęcia, a wtedy nie byłoby czasu na teatr. Nie ma amerykańskiego teatru dramatycznego, jest teatr muzyczny. Dobry, prawdziwy teatr istnieje w Europie, nie w Stanach. Ale potwierdzenie teatr muzyczny musi znaleźć w Stanach, by był uznany w świecie. Oczywiście, potrzebny jest i łut szczęścia, spotkanie na swojej drodze odpowiednich ludzi, różne koincydencje, które pozwalają produktowi artystycznemu potwierdzić swoją jakość.

Mazurkiewicz: - Wyjeżdżaliśmy z Nowego Jorku do Polski w najlepszym okresie, zaczynały się nadkomplety i mogliśmy jeszcze pewnie śmiało grać tydzień. Nowy Jork jest takim miejscem, gdzie spotykają się teatry z całego świata, można zobaczyć naprawdę wszystko, wszystko - jeśli się tylko chce. Krytycy, którzy o nas pisali, to byli ludzie, którzy trochę teatru widzieli. Rozmawialiśmy z impresariatem Brooklyn Academy of Music: oni chcą, abyśmy wrócili. Opryński: - To był wyjazd promocyjny. Mamy nadzieję na bardzo poważny powrót, do pierwszej ligi. może nawet do ekstraklasy.

I coś śmiesznego

Jacek Brzeziński dostał od kolegów na urodziny kowbojski kapelusz skórzany. - Którego nie zdejmuje do dzisiaj - śmieje się Mazurkiewicz. Witek przywiózł z Meksyku meksykańskie buty. - Chciałem, przywiozłem - mówi. Jarek Tomica, który po Kalifornii szalał na harleyach - pewnie jakieś gadżety motocyklowe. W Meksyku Janusz i Witek kupili hamaki. Do swych chałupek w Borzechowie. A w Santa Monica kupili Januszowi nową, skórzaną, czarną marynarkę. - Będzie miał do końca życia. A największe jaja były w Nowym Jorku, kiedy Jacek, który nie ma włosów, mierzył kapelusze i czapki z perukami... Janusz Opryński wciąż wspomina niezwykły deptak w Santa Monica...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji