Bezpieczny Gombrowicz
Czas w teatrze płynął mi szybko i spędziłem go miło, bo okazało się, że "Ferdydurke" jest spektaklem sympatycznym i bezpiecznym.
Teatr Powszechny otworzył sezon inscenizacją "Ferdydurke" w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza. Reżyser dokonał adaptacji dzieła usuwając np. wątek "Filidora dzieckiem podszytego" i przedstawił opowieść o trzydziestoletnim Józiu, który pewnego dnia trafia do szkoły. Demoniczny profesor Pimko zapisuje go do szóstej klasy; Józio staje się obserwatorem, a potem także uczestnikiem wydarzeń, na które kompletnie nie ma wpływu.
Bez prowokacji
Gombrowicz pisząc o "Ferdydurke" przyznał, że"każda scena mająca w miarę przewidywalny przebieg kończy się wtargnięciem żywiołu, nonsensem, anarchią i anormalnością". Do tej pory "Ferdydurke" kojarzyła mi się z prowokacją artystyczną, obyczajową i światopoglądową. Na podobne emocje liczyłem w Teatrze Powszechnym. Wszak premiera zapowiadana była jako opowieść o walce z grą pozorów i panoszącą się bufonadą.
Niestety, czas w teatrze upłynął mi miło i niczego takiego nie zauważyłem. Śmigasiewicz stworzył spektakl bezpieczny. Wszystko dzieje się w oszczędnej, ale wymownej scenografii (scenę zamknięto ścianą, która raz po raz unosi się ukazując dymiącą czeluść i pochłania bohaterów niczym otchłań piekielna). Aktorzy dwoją się i troją, ale ani na moment nie poczułem się dotknięty czy sprowokowany do jakiejkolwiek reakcji poza śmiechem. Oglądałem ciąg przesuwających się scenek, wiele działo się w tempie godnym najlepszych tradycji komedii slapstickowych, dla których nie znajdowałem uzasadnienia. Więcej tu było stylistyki Braci Marx i Harolda Lloyda niż teatru. Nie pomogły zabawne grepsy (np. parobcy spełniający funkcję nóg od stołu albo spinki do włosów, które stawały się pałeczkami do ryżu).
Czy to komedia?
Śmigasiewicz pozwolił aktorom pójść na całość, a ci zachwycili się własnymi umiejętnościami komediowymi. Nie zapomnę pojedynku na miny Syfona z Miętusem, ale gdybym nie znał tekstu, nie wiedziałbym, czemu ma służyć. Za dużo było rozbiegania, histerycznych krzyków, machania ramionami i przewracania się. Kiedy aktorzy, zwłaszcza mężczyźni, mówili głośniej, trudno ich było zrozumieć.
Słowa świszczały i szeleściły, a "przyjaciel" brzmiał jak "psyjaciel". Nie wiem, czy to celowy zabieg, czy kłopoty z dykcją. Może stało się tak, bo aktorzy od kilku sezonów grają wyłącznie farsy, komedie i kabarety, a "Ferdydurke" była dla aktorów pierwszą od lat okazją do czegoś więcej. Najlepiej wypadł na scenie Mariusz Siudziński (Bohater), powołany do życia snopem punktowca (skojarzenie z Jasiem Fasolą narzuciło się samo). Był jedynym wierzącym w wartości, ale z minuty na minutę jego wiara stawała się funkcją strachu, bez którego nie potrafił żyć. Siudziński nie szalał na scenie jak inni; operował skrótem, konsekwentnie prowadząc postać. Podobała się też powściągliwa Karolina Łukaszewicz - wyrachowana pensjonarka Ziuta Młodziakówna. Pozostali zaprezentowali dobre umiejętności sceniczne, ale nic poza tym. "Ferdydurke" pozostaje miłym spektaklem, idealnie wpisującym się w propozycje, które swoim widzom od lat składa Teatr Powszechny.