Artykuły

Przygoda zwana "Ferdydurke"

Słynne już w kraju i na świecie przedstawienie "Ferdydurke" według Witolda Gombrowicza przygotowane przez lubelskie teatry Provisorium i Kompania Teatr powoli zbliża się do dwusetnego wystawienia. Już ponad dwa lata Jacek Brzeziński, Witold Mazurkiewicz (reżyser i aktor), Janusz Opryński (reżyser), Jarosław Tomica i Michał Zgiet wędrują po Polsce, Europie i Ąmeryce prezentując entuzjastycznie przyjmowany spektakl, odbierają laury, wysłuchują gratulacji.

Przygoda zwana "Ferdydurke" wciąż trwa i bez wątpienia odcisnęła piętno na życiu artystów zaangażowanych w to przedsięwzięcie. Postanowiłem spytać ich o największe osobiste przeżycia związane z przedstawieniem, o satysfakcje artystyczne i przyjemności towarzyskie, o to, jak wpłynęła na nich recepcja spektaklu, słowem o to, co każdy z nich z "Ferdydurke" ma. Oto wyznania aktorów i reżyserów.

JACEK: Dla mnie jednym z najpiękniejszych wspomnień związanych z "Ferdydurke" pozostaje jedno z wystawień w warszawskim Teatrze Małym, kiedy po spektaklu przybiegło do nas dwóch starszych panów. Jeden z nich to Andrzej Wajda, drugi - Jerzy Grzegorzewski. Przyszli, żeby nas uściskać i wyrazić swoje najwyższe uznanie dla przedstawienia. Nigdy nie przypuszczałem, że dostąpię takiego zaszczytu, takiego spotkania. Jego następstwem był list nadesłany kilka dni później przez Wajdę, w którym dzieli się pewnymi krytycznymi uwagami, z czym on w spektaklu się nie zgadza. Niemniej samo spotkanie i list są dla mnie dowodem wielkiego uznania.

JAREK: To się zdarzyło w Santa Monica. Graliśmy w teatrze City Garage i zorganizowaliśmy przedstawienie dla artystów tam występujących. Zjawiło się w sumie z 50 osób. Były to dwa silne przeżycia. Po pierwsze, na widowni siedzieli ludzie związani blisko z teatrem, odbierający ten spektakl

w każdym, ale to w każdym najmniejszym detalu, łapiący każde zamierzenie jakie mieliśmy pracując nad "Ferdydurke". Kiedy wyszliśmy do ukłonów, cały ten teatr wstał, wszyscy ci ludzie wstali. I - to drugi akt - przychodzili do nas po spektaklu mówiąc, że w tym mieście, w którym teatr jest sprawą uboczną w stosunku do filmu, jest trampoliną w kierunku kina, bo to przecież Los Angeles, Hollywood, ludzie często tracą sens uprawiania teatru jako oddzielnej sztuki. A po naszym przedstawieniu pojawiało się wiele głosów, że myśmy im ten sens przywrócili, że tchnęliśmy w nich znowu ochotę do uprawiania tego zawodu.

JANUSZ: Nie będę pewnie tutaj oryginalny, ale dla mnie to spotkania z Janem Kottem w Kalifornii są takie najpiękniejsze, wymarzone. Było ich kilka. Pamiętam Kotta, tego który mówi przed spektaklem. Mówi tak piękne rzeczy, tak wielkie... Tak trafnie mówi o tym, że "Ferdydurke" dojrzała po sześćdziesięciu latach. Mówi do publiczności: - Teraz zapraszam państwa na gwałt przez uszy. I potem jego wzruszenie. I my wszyscy wokół jego fotela. I on, który nas komplementuje, gratuluje genialności aktorstwa, genialności reżyserii. To, są chwile, które dają ogromną siłę na przyszłość. I takich spotkań jeszcze kilka. Potem, gdy jemy z Witkiem obiad w knajpie rybnej, do której Kott nas zaprosił, kiedy on mówi niezwykle ważne rzeczy o Grotowskim, o Kantorze, mówi o szlachetności Grotowskiego i nieco mniejszej szlachetności Kantora. I potem trzecie spotkanie, kiedy - co będę pamiętał do końca życia - Jarkowi każe sobie siąść wygodnie i patrzyć na kobiety. Wygodnie, żeby go szyja nie bolała. Siedzieliśmy wtedy na deptaku przy rodzaju empiku, w tak zwanym międzyczasie Kott mówił nam, żebyśmy spróbowali zrobić kiedyś "Dziady", ale tak naprawdę oglądaliśmy kobiety...

MICHAŁ: Największe przeżycie? Dla mnie wyjazd na Klasykę Polską do Opola. Miałem straszliwą tremę przed tym wyjazdem. Zajechaliśmy tam i rozpakowujemy się w Teatrze Kochanowskiego, a wiadomo, że wszyscy jeździmy, wszyscy nosimy i wszyscy stawiamy dekoracje. Jakaś miła pani sprzątaczka się pojawiła, zapytała, kiedy przyjadą aktorzy. Powiedzieliśmy, że na pewno będą na próbie. No, i przedstawienie "Ferdydurke" wygrało w 1999 roku w Opolu - panie Andrzeju, panu pierwszemu to powiem (śmiech wszystkich).

WITEK: Tu bym się podłączył do Michała, bo ja na festiwalu zostałem, jakby przeczuwając coś w plecach, że może się udało w tym Opolu. To była dla nas pierwsza, najbardziej chyba znacząca nagroda. Poczekałem na ogłoszenie wyników i strasznie żałowałem wtedy, że jestem sam. Koledzy już wyjechali i tylko samotnie mogłem przeżywać niezwykle przyjemny moment, kiedy Gustaw Holoubek odczytywał werdykt z Grand Prix dla nas. To był chyba najbardziej wzruszający moment związany z "Ferdydurke". A drugi, to chyba w Kalifornii, gdy co wieczór leżałem sobie pod kołdrą w domu u naszej agentki Joanny Klass, przychodzili chłopcy, siadali na brzegu mojego łóżka, a Piotrek Szamryk czytał nam "Potop" i płakaliśmy (śmiech wszystkich). Tak, to jest taki wzruszający moment.

JAREK: Dla mnie w Ameryce było jeszcze coś bardzo ważne. Tu zakrzyknę: Hej, motocykliści! Okazało się, że w domu, w którym mieszkaliśmy w Los Angeles są dwa motocykle. Jeden to piękny harley a drugi to honda shadow, którą dostaliśmy z Michałem do dyspozycji na dwa tygodnie. I przez dwa tygodnie jeździliśmy po Kalifornii, po autostradzie wiodącej do San Francisco, po górkach - my, Easy Riders. Było przepięknie! Wjechaliśmy raz do baru w mieście, zamówiliśmy piwo przy kontuarze i jeden z siedzących przy nim facetów powiedział: - Stolik dla przyjezdnych jest tam w rogu. Myśmy spojrzeli na niego, a on ze śmiechem mówi: - To żart! To żart!

JACEK: Z tejże samej Kalifornii mam jeszcze jedno przemiłe wspomnienie. Dosłownie w przedostatni wieczór, przed przedostatnim przedstawieniem okazało się, że na sali wśród widzów jest Holly Hunter i jej mąż, operator filmów Spielberga Janusz Kamiński, oboje laureaci Oscara. Bardzo nam to podniosło... - co to podnosi? - adrenalinę. Spektakl się udał i tego wieczoru zostaliśmy zaproszeni na kolację przez attaché kulturalnego konsulatu polskiego w Los Angeles i poszła na nie również małżeńska para wybitnych artystów. Byliśmy bardzo radzi, spotkaliśmy się tam z nimi, sfotografowali. Ale na tym nie koniec. Na tej samej kolacji podchodzi nagle jeden pan i przedstawia mi się: - Jerzy Skolimowski - mówi. - A to witamy - mówimy - zapraszamy na nasz spektakl. A on, że nie przyjdzie, bo nam się z "Ferdydurke" udało, a jemu nie. Za chwilę przedstawił się nam jeszcze jeden gość. On się nazywał?... Waldemar Kalinowski. Okazało się, że to człowiek z bardzo ciekawą biografią. I w NASA pracował i gdzieś tam jeszcze, a teraz pracuje w filmie, robi scenografie. Jednym z głośniejszych filmów, do którego stworzył scenografię jest "Zostawić Las Vegas". Obejrzałem go po powrocie do Polski i rzeczywiście jest napisane czarno na białym: Waldemar Kalinowski. I on do nas powiedział: - No, to jeszcze coś kiedyś razem zrobimy.

JANUSZ: Gombrowicz, uważam, jest naszym wielkim dobrym duchem. Tak naprawdę mogę powiedzieć, że ja osobiście byłem już trochę ponuro nastawiony wobec teatru. Pewnie się ważyło, czy będę dalej robił teatr czy go nie będę robił. Z "Ferdydurke" tak się stało, że odzyskałem wiarę, odzyskałem siłę, stałem się człowiekiem bardziej pogodnym, przekonałem się, że można jeszcze oddziaływać teatrem. Moje tamto stare doświadczenie chyliło się ku końcowi, ono się zamykało. Mówię

o swoim doświadczeniu bycia w obszarze teatru alternatywnego, uprawiania teatru społecznego, teatru zaangażowanego. Tak więc "Ferdydurke" i spotkanie z Kompanią Teatr odmieniło mnie i w jakiś sposób spowodowało, że nadal uprawiam teatr. I mam okazję przeżyć takie momenty, jak nowojorskie spotkanie z legendarną La MaMa. Emil Warda, który kiedyś był w teatrze Eli Bojanowskiej, w teatrze Grupa Chwilowa, a nawet z nami trochę w Provisorium pracował, okazał się świetnym cicerone. Oprowadzał nas po Nowym Jorku, pokazywał różne knajpy, a to, że tu przychodził często David Bowie, a to, że ktoś inny. I on nam pokazał słynne miejsce: Teatr La MaMa. Fotografujemy się, a nagle otwierają się drzwi, ktoś nas prawie wypycha i wychodzi - mamy na to dowody zdjęciowe - sama Elenn Stewart. Pyta się: - Co wy tutaj robicie? My, że też jesteśmy teatrem, że gramy na Off-Broadwayu. I ona nas oprowadza po teatrze. Jesteśmy po wielkim liście do niej, mam nadzieję, z szansą powrotu. Tam w tej chwili gra Włodek Staniewski z Gardzienicami, ale myślimy, że jak on dobrze zacznie, to i my się tam pojawimy.

JAREK: Nie trzeba chyba być przesadnie skromnym. "Ferdydurke" odniosła taki sukces, o którym ja przez lata pracy przedtem, między innymi pracy w Teatrze Lalki i Aktora im. Andersena już przestałem myśleć, a o którym - sądzę - każdy kończąc szkołę marzy. Każdy, kto zaczyna uprawiać ten zawód, zaczyna uprawiać teatr, nawet jeśli się do tego nie przyznaje, gdzieś z tyłu głowy marzy, żeby wziąć udział w czymś takim, co doprowadzi go tam, gdzie zaprowadziła nas "Ferdydurke". Po latach pogodziłem się z faktem, że już nigdy, że już będzie się tak plotło, jak się plotło. I nagle pojawiła się "Ferdydurke" i spełniło się coś, o czym o dawna nie myślałem.

WITEK: Nic dodać, nic ująć. Może dodam tylko coś takiego... Mnie się zawsze wydawało, że nie ma rzeczy przegranych, choć też wiele razy w swojej karierze zawodowej znajdowałem się na etapie, kiedy zadawałem sobie pytanie, czy warto to dalej ciągnąć w takich, a nie innych warunkach. Potem nastąpiło w naszym życiu sporo kategorycznych decyzji i po jakimś czasie się okazało, że nie ma rzeczy przegranych w tym zawodzie, że w momencie, kiedy się wie do końca, czy prawie do końca, co i jak chce się robić, to jest to możliwe. I tu jestem wdzięczny za spotkanie, które życie nam dało. Mam nadzieję, że wspólne życie i sukces "Ferdydurke" nie nauczyły nas nadmiernej pewności siebie co do tego, że uzyskaliśmy receptę na teatr, że wiemy już wszystko. Bo w tym momencie, według mnie; kończy się życie z teatrem i zabawa w teatr. To, co uprawiamy, jest ciągłym zmaganiem z czymś nowym, poszukiwaniem czegoś nowego. To - myślę - jest najfajniejsze w teatrze. Mam nadzieję, że to, co teraz robimy - a przystąpiliśmy do prób "Niepokojów wychowanka Törlessa"

według Roberta Musila - jest na to dowodem i mam nadzieję, że się nam uda, bo - co powiedziałem na początku - wierzymy w to. Może tak będzie.

MICHAŁ: Mnie "Ferdydurke" po prostu przywróciła wiarę w zawód, który zacząłem uprawiać po szkole. Przywróciła wiarę w teatr, przywróciła wiarę w jakąś społeczność, w teatr, który teraz uprawiamy. Jesteśmy ze sobą. Udało się. Nie wiem, co można więcej powiedzieć. Nie byłem przygotowany na ten sukces. Myślałem nawet w pewnym momencie o zmianie zawodu, ale to przywróciło mi wiarę w to, co w tej chwili robimy. Cały czas jednak myślę o tym, że coś takiego już nigdy się nie zdarzy. Ale takie myśli też mobilizują do dalszej pracy.

JACEK: "Ferdydurke" była jednym z najważniejszych etapów zdobywania moich doświadczeń aktorskich. Powiem tak: od "Ferdydurke" nie boję się mówić otwarcie, że jestem aktorem. Przedtem zagrałem dużo różnych przedstawień, ale zawsze mówiłem o tym nieśmiało, jak o jakimś takim moim zajęciu. Mówiłem, że aktorem się bywa. Dzięki pomocy i treningowi aktorskiemu, który otrzymałem od kolegów, uważam, że egzamin wypadł dla mnie pomyślnie i w tym sensie nie boję się mówić, że jestem aktorem. To jedna sprawa. A druga, że też nie byłem przygotowany na taki sukces. Dzieliłem się z chłopakami spostrzeżeniem, że ta ilość wrażeń jaka spada na mnie osobiście w związku z tym spektaklem, z jego sukcesem, z całą otoczką, podróżami jakie towarzyszą temu, że tego jest za dużo. Ja nie jestem w stanie ogarnąć tego i przerobić w sobie na jakąś refleksję. Być może jest to jednorazowy sukces, ale nie boję się tego. Chciałem jeszcze powiedzieć, że niezwykle ważnym etapem, ważnym doświadczeniem była nasza amerykańska wersja spektaklu. Wszyscy żeśmy się jej obawiali, było to zadanie trudne i okazało się, że podołaliśmy mu, podołałem osobiście też ja i dodało mi to skrzydeł.

JANUSZ: Powiem jeszcze coś. Przed laty odważyłem się i kupiłem na wsi dom z bali za "fortunę" z dwóch spektakli Provisorium, "Z nieba przez świat..." i "Współczuć", a potem stało to strasznie puste, bo nie miałem pieniędzy. I strasznie szybko (śmiech) zaczęło to rosnąć po "Ferdydurke". Jestem bardzo z tego powodu szczęśliwy. Ze przybyło dużo mebli, że dom tak wypiękniał... (śmiech). A jak zrobiliśmy z Kompanią "Dżumę", to on stał jeszcze pusty. Mam też nadzieję, że Törless też (śmiech) wzbogaci wyposażenie wnętrza.

MICHAŁ: Mnie także "Ferdydurke" zrobiła to, że częściej mogę wyjeżdżać na wakacje do obcych krajów i na narty. A nasze żony? Nasze żony nie jeżdżą na nartach.

JANUSZ: Ale trzeba też powiedzieć o planach. To jeszcze nie jest koniec. "Ferdydurke" żyje i ma się dobrze. W maju znowu oddamy się katorżniczej pracy z aktorem z Royal Shakespeare Company nad angielską wersją spektaklu. Mamy opracowaną strategię przygotowań na Edynburg i mamy nadzieję, że przekonamy tamtejszą wymagającą, wytrawną publiczność do naszej wizji dzieła Gombrowicza. A wcześniej, już w lutym, wyjedziemy do Bolonii, do Kijowa, do Lwowa. Potem jest jeszcze Sardynia i są festiwale wiedeńskie. Mamy też nieśmiałą - bo ona jeszcze nie nabrała rumieńców - propozycję Instytutu Polskiego w Paryżu. Chodzi o nasz występ - rodzaj imprezy towarzyszącej - w okolicy premiery w Comédie-Française "Ślubu" Gombrowicza z Andrzejem Sewerynem w roli głównej, w reżyserii Jacquesa Rosnera. Nie będziemy przygotowywać czwartej, tym razem francuskiej wersji "Ferdydurke", ale rzuciliśmy taki dosyć szaleńczy pomysł, żeby widownię wyposażyć w słuchawki i żeby Andrzej Seweryn równolegle czytał ją po francusku. Wówczas spełniłoby się nasze kolejne marzenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji