Szarża na Wanię
Od ponad dwudziestu lat, od pierwszego bodaj Czechowa, od "Mewy" z Teatru Jaracza w Łodzi jesteśmy świadkami wspaniałej kariery teatralnej Jerzego Grzegorzewskiego. Przyjmowanej najpierw dość podejrzliwie, potem z przyzwyczajeniem, teraz z niepokojącą wręcz euforią. Tonacja i temperatura zachwytów niektórych recenzentów "czołowych" dzienników ogólnopolskich przyprawia wręcz o mdłości.
Tymczasem najnowszy spektakl Grzegorzewskiego - "Wujaszek Wania", choć bardzo dobry, budzić może pewne niepokoje. Nie mam pretensji do Grzegorzewskiego o to, że tnie tekst klasyka, bo w przeciwieństwie do wielu "literackich" reżyserów, Grzegorzewski wyjątkowo dobrze wie co trzeba zostawić. Nie mam pretensji o to, że nie zajmuje go "psychologia" postaci, bo jest to artysta wyjątkowo błyskotliwie "zamieniający" wszelką psychologię ludzką na "psychologię" teatru, czy szerzej myśląc - sztuki.
Nie mam pretensji o to, że ma "własny" stosunek do tradycji, do Czechowa w szczególności, którego chciałby tym razem potraktować jako świetnego partnera w kompromitowaniu pewnego świata, który zresztą darzy także wszystkimi innymi uczuciami. Nie mam pretensji o ironię, poczucie humoru, żart, bowiem wielokrotnie w przeszłości (choćby w "Operze za trzy grosze", czy "Usta milczą, dusza śpiewa") udowadniał Grzegorzewski, że są to środki wyrazu, którymi z przyjemnością się posługuje i robi to znakomicie.
Mam pretensje o tzw. ideologię i o to, co z tego wynika. Grzegorzewski tłumacząc obsadzenie tego Czechowa młodymi aktorami, powiada, że dramat "zmarnowanego życia" w wykonaniu młodych jest bardziej przejmujący, silniej działa na wyobraźnię itd., itd. Załóżmy, że tak jest, choć nie bardzo wiem dlaczego dramat przegranego życia u nieco starszych (np. u takiego Leara) miałby być mniej przejmujący czy mniej dramatyczny. Ale można by o tym wszystkim mówić, gdyby rzecz tak została zagrana. Tymczasem na scenie mamy do czynienia nie tyle z "dramatem istnienia" postaci ze sztuki, ile raczej z "dramatem niezrozumienia" ról kilku czołowych aktorów ze sceny. To są zdecydowanie dwa różne dramaty.
Ten pierwszy jest godny uwagi, ten drugi co najwyżej irytuje. Dorabianie "ideologii" do obsadzenia bardzo popularnych dziś aktorów: Joanny Trzepiecińskiej i Zbigniewa Zamachowskiego wydaje się niepotrzebnym wprowadzeniem publiczności w błąd. Wiadomo, że na tych aktorów publiczność przyjdzie, co potwierdziło się przynajmniej na trzecim przedstawieniu, które oglądałem (był nadkomplet). Niestety, i Trzepiecińska i Zamachowski nie grają nic godnego teatru Grzegorzewskiego, a że są to główne role, przeto w "środku" dużo jest autentycznej, a nie zamierzonej pustki. Stosunkowo lepiej radzi sobie Wojciech Malajkat i postaci z drugiego planu z Anną Milewską i Wiesławą Niemyską na czele.
Zaniepokoiła mnie więc ta swoista "ideologia" dorobiona do pewnych "oczywistości" komercyjnych w teatrze. Szczególnie w ustach takiego "milczącego" artysty jak Grzegorzewski, który naprawdę nie musi "usprawiedliwiać" swojej sztuki. Nie chciałbym wszak myśleć, że z chwilą gdy rodzą się "opowieści" kończy się prawdziwy teatr.