Żyjemy sobie tu w spokoju
Nie pierwszy raz w spektaklu Grzegorzewskiego prawą stronę proscenium zamyka stara, pokryta wieloma warstwami farby, odrapana i łuszczące się ściana. To zapis życia domu, banalnych upodobań jego mieszkańców. Każde kolejne pokolenie nałożyło inną warstwę farby, dało upust swoim wyobrażeniom o pięknie. Poza tym nic się nie mogło zmienić. "Pogoda jak złoto, ptaszki śpiewają, żyjemy sobie tutaj w zgodzie i w spokoju - czegóż nam jeszcze trzeba?" W głębi sceny wiotkie bezlistne brzózki i dziwny zadaszony pasaż, jakby zapadająca się pergola. Po prawej w głębi purpurowa kotara i drzwi, nieco bliżej czarny fortepian. Krzesła, fotele, kanapy, szklany, bardzo moderne stół przysypany suchymi liśćmi, inny stary drewniany stół z jadalni. Po prawej stronie na proscenium pnący się stromo dach drewutni, po lewej ogromny blejtram z pomalowanym w różne odcienie bieli i szarości płótnem. Boczne drzwi na widownię przemalowane na oliwkowy kolor. Między sceną a widownią rodzaj kanału dla orkiestry, terytorium graniczne. Oto dwadzieścia sześć wielkich pokojów w dworze wiejskim Sieriebriakowa. Jest jesień.
W tak ogromnej przestrzeni rozsypał się dramat. Tekst "Wujaszka Wani" poddany został daleko idącym skrótom i przemontowaniu. Zamieniono kolejność scen, niektóre teksty zostały wyrwane z kontekstu, inne powtarzają się kilka razy. Zresztą nie tylko teksty, również działania. Zwłaszcza te, które dotyczą wyjazdu. Wyjazd jest bowiem dla dramatów Czechowa figurą najważniejszą, świadczy o istnieniu gdzieś jakiejś lepszej rzeczywistości, do której się tęskni i o której się marzy. Zarazem jednak każe opuścić inne miejsce, równie drogie, to, w którym właśnie się jest. Nigdy nie można być zadowolonym. Do takiego "rekonstruowania" zachęca sam tekst Czechowa. "Wujaszek Wania" jest dramatem bez kulminacji. Właściwie wszystko powinien rozstrzygnąć strzał, oddany przez Wojnickiego - Wujaszka Wanię, w kierunku Sieriebriakowa. A przecież tego strzału nawet nikt nie zauważył. Jakby były jakieś ważniejsze rzeczy. Świat wypełnia idealnie skrojona pustka. Nie ma żadnych emocji ani złudzeń. Wiadomo, że każdy następny dzień będzie tak samo bezsensowny i zbędny jak poprzedni.
Sieriebriakow okazuje się malowanym bubkiem, który niczego w życiu nie osiągnął. Wojnicki stał się ofiarą własnej beznadziejnej decyzji ofiarowaniu komuś niegodnemu całego własnego czasu i wszystkich sił. Nietrafne decyzje i uczucia można mnożyć. Bohaterowie Czechowa mijają się idealnie i zawsze w tej samej odległości. Grzegorzewski wypreparował z tekstu to, co najistotniejsze, czyli rozmowy o pogodzie i złudne zachwyty nad pozornym szczęściem i urodą świata. Jedynym tematem wnoszącym ożywienie w codzienną rutynę są pieniądze, a więc sprawa ewentualnej sprzedaży majątku. Reżyser pozwolił każdemu bohaterowi zdyskredytować się w oczach publiczności. Ocalił tylko i wyraźnie wyodrębnił Wujaszka Wanię (Zbigniew Zamachowski) i Astrowa (Wojciech Malajkat). Obie postacie grane są z wielkim dystansem, zachowują prywatność wolną od sztampy i maniery teatralnej, którą w rolach kobiecych podkreślono szczególnie, tu się gra jakąś komedię pour passer le temps, albo jak trafniej orzeka język polski: dla zabicia czasu. Komedia jest nawet śmieszna jak to cyrk codziennych ułomności i zbyt nadętych rytuałów. W akompaniamencie wielogłowego śpiewu odbywają się procesje wokół samowara. Raz się go rozkłada, innym razem składa, można by rzec że ten przedmiot z pogranicza kuchni i salonu: wieczorem jest grzebany, a rano zmartwychwstanie. Procesjom przewodniczy stara Wojnica (Anna Milewska). Młoda żona Sieriebriakowa, Helena (Joanna Trzepiecińska) nieustannie przyjmuje pozy, jakby za chwilę ktoś miał uwiecznić ją na portrecie. Może dlatego Astrow do rozmowy zapowiadającej rozstanie z Heleną, zaczynającej się od słów "Będę panią wspominał", wychodzi ze starym aparatem fotograficznym. W przedstawieniu Grzegorzewskiego nic nie może zdarzyć się wprost. Mnożone są komentarze i cudzysłowy, bo nie można już ufać językowi i słowu. Nie można nawet w pełni zaufać Czechowowi.
Kto wie, czy nie określa nas wszystkich diagnoza, jaką sam sobie wystawił Czechow w roku 1894: "...jestem zdrów w ogólności, chory w szczególności". Wszystkich nas dręczy nuda, czyli stałe poczucie, że życie jest gdzie indziej, że jeszcze kiedyś wyjedziemy stąd i odnajdziemy nasze właściwe miejsce, że odpoczniemy. W ostatniej scenie Sonia (Aleksandra Justa) biega nerwowo po scenie, wąska spódnica krępuje swobodę jej ruchów grożąc upadkiem, nerwowo krzyczy: "Odpoczniemy".
Spektakl Grzegorzewskiego zawiera się w rytmie i geometrii niespełnienie w muzyczności. Wojnicki gra na fortepianie prosty motyw, który zwabia do teatru muzykę (bardzo piękna, autorstwa Stanisława Radwana). Gra na fortepianie wyrywa mu z gardła rozpaczliwy, jękliwy śpiew. Wszystko odbywa się lekko i niefrasobliwie. Nikogo nie stać już na rozpacz, wszyscy poddali się melancholii. Dobrze jest, jeśli umiemy powiedzieć o ludziach zgromadzonych w ziemiańskiej posiadłości: "durnie". Wtedy jednak nie pojmiemy i nie dostrzeżemy piękna płynącego ze zbędności ludzkiego życia. Może ratunkiem byłoby wyjechać, tylko gdzie? Do Moskwy?