Artykuły

Kto patrzył, też trąba

Opowiem wam inną przygodę moją... A przygoda Gombrowiczowska z teatrem jest jedną z bardziej pasjonujących i zagarnęła już wszystkie jego powieści. Najwcześniej, ale niekoniecznie najszczęśliwiej, "Ferdy­durke", której inscenizacja (częściowa) w 1979 r, w Teatrze Studio do­wiodła, że powieść, jak mówił wówczas pewien krytyk, należy czytać. A nie przerabiać! Później było lepiej, a nawet zupełnie dobrze, zwłaszcza w telewizyjnej adaptacji Macieja Wojtyszki. Ostatnio w Poznaniu zmierzył się z tym zadaniem, zresztą nie po raz pierwszy w swej reżyserskiej praktyce, Waldemar Śmigasiewicz.

Spektakl w Teatrze Nowym ujęty jest w ramę, która unaocznia podsta­wową dla struktury "Ferdyrdurke" dychotomię, zawartą przez Gombrowi­cza w krótkiej formule z finału: sen napadł jawę. I jawa, w którą wkracza­my przez tę senną bramę wraz z Józiem i Pimką, zachęcani okrzykiem "Do szkoły! Do szkoły!", nie pozwala nam zapomnieć o swojej onirycznej podszewce. Wiedzie nas przez wszystkie fabularne zawikłania na powrót do żelaznego łóżka ustawionego na pomoście wysuniętym w widownię, w którym narrator ocknął się ,,o tej porze bezdusznej i nikłej, kiedy właściwie noc się już skończyła, a świt nie zdążył jeszcze zacząć się na dobre".

Następujące po sobie z filmową sprawnością sekwencje wydarzeń war­te są obszerniejszej analizy: tu należy powiedzieć przynajmniej tyle, że budzący szczery podziw sposób wykorzystania skąpej przestrzeni sce­nicznej jest z pewnością znacznym osiągnięciem reżysera i scenografa. Nader proste w pomyśle zastawki demonstrują nie tylko swoją funkcjo­nalność przy rozwiązywaniu licznych problemów inscenizacyjnych, ale idealnie trafiają w jedną z zasadnicznych cech świata przedstawionego. Świat ten jest bowiem pokawałkowany, szczególnie w planie postrzega­nia i rozumienia go przez jego uczestników, ale także na płaszczyźnie sytuacyjnej, która wymusza na bohaterze postępowanie zgodne z tą poszatkowaną wizją rzeczywistości, wyznacza mu, niczym szczurowi w labiryncie, kierunek posuwania się. Szare, wysokie ścianki, modelujące coraz to nowe warianty scenicznej przestrzeni "Ferdydurke", nie wypu­szczają Józia ze swego uchwytu, zwłaszcza wówczas, gdy z powodze­niem udają rozległą i, a jakże, wolną aż po widnokrąg, przestrzeń pól i lasów.

Trzy epizody powieści, umieszczone kolejno: w szkole, mieszczańskim salonie z lat trzydziestych i ziemiańskim dworku, scenografia akcentuje dyskretnie, dystansując się jakby od groteskowości podejmowanych w nich działań. A działania te koncentrują się wokół dwóch głównych pro­blemów "Ferdydurke" - Niedojrzałości i Formy.

Gombrowiczowską psychomachię wykonawcy poznańskiego przedsta­wienia przełożyli na zadania aktorskie, których stopień komplikacji znaj­duje się wysoko ponad punktem skali oznaczonym zwykle jako popraw­ność. Żywioł aktorstwa, przenikający "Ferdydurke" od pojedynku na miny Syfona z Miętusem, poprzez nowoczesną sztuczność w wykonaniu Młodziaków, aż do eksplodującej w efektownej bijatyce pańskości wuja Konstantego, znajduje w kunszcie i sprawności zespołu niezbędne środki teatralnego wyrazu. Siłą tego przedstawienia jest właśnie aktors­two, zdolne wyrazić takie niuanse sytuacji, które, wydawałoby się, że zginą bezpowrotnie, oderwane od tekstu powieści. Nową wartość wnosi każda wybitna aktorska osobowość. Tych zaś jest w tym przedstawieniu długa lista.

Otwiera ją, dominujący w scenach szkolnych i dworkowo-ziemiańskich, dynamiczny, osiłkowaty Miętus. W świetnej interpretacji Krzysztofa Bau­mana rola ta staje się katalizatorem czyhającej, poza każdym z układów, groteski. W scenie pojedynku godnie mu partneruje Mariusz Sabiniewicz w roli chwilowo zwycięskiego Syfona, a pełną ekspresji sekwencję szkolną dopełniają, nie mniej śmieszni w sławnym dialogu o Słowackim, Edward Warzecha (Bladaczka) i Paweł Hadyński (Gałkiewicz), Jedynym elementem osłabiającym i tempo spektaklu, i uwagę widza jest druga z demonstrowanych lekcji - lekcja łaciny; zbędna, mimo dobrej roli Kry­styny Feldman. Rodzina Młodziaków (Daniela Popławska i Aleksander Machalica) z pensjonarką Zutą (Dorota Lulka) i Hurleccy (Kazimiera Nogajówna, Michał Grudziński) z hipochondryczną Zosią (Grażyna Ko­rin) to zespół, który w formie tak dobrej, jak zaprezentowana na premie­rze, mógłby przerazić niejednego współczesnego Józia Sławę imienia Pimki, bez żadnego dla niej uszczerbku, podtrzymywał z godnością we wszystkich, jakże niełatwych, sytuacjach Witold Dębicki. Na koniec Jó­zio, czyli Waldemar Szczepaniak, w złożonej roli bohatera-narratora: trud włożony we właściwe akcentowanie owej dwoistości zaowocował dojrzałą (w niedojrzałej sztuce) grą z wyczuwalnym, tam gdzie trzeba, dystansem do scenicznej rzeczywistości.

Gdyby i dzisiaj upierał się ktoś przy cytowanej na wstępie opinii, można by odpowiedzieć, że owszem - i czytać, i przerabiać. Poznański spektakl jest na to dowodem. Świetny aktorsko, sprawnie wyreżyserowany, przy­nosi obok przedniej, kpiarskiej zabawy także ten, na wyższym już pię­trze ulokowany, element gry w widzem; gry konwencjami, które jeszcze są czytelne, jeszcze same znajdują się w społecznym obiegu, a z całą pewnością ugniata nas i formuje ich nieprzeliczone potomstwo. Wciąż perfekcyjnie działa mechanizm przyprawiania gęby, tudzież upupiania.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji