Artykuły

Zatańcz malambo!

Rzecz jest o niebie, piekle i ziemi. O diabłach, Panu Jezusie i św. Piotrze i o kowalu, co życie przeżył, jak Pan Bóg przykazał i nic z niego nie miał prócz nędzy z biedą. I zapewne dlatego kuszony przez diabła, zapragnął odbić sobie całą mizerię. Sprzedał więc duszę za młodość i pieniądze. No i postanowił trochę poszaleć. Ot, marzenie życiowego szaraka.

"Kowal Malambo" na na scenie poznańskiego Teatru Polskiego - jak typowy moralitet czy ludowa przypowieść - dzieje się między niebem a piekłem: na trzech poziomach. Najpierw Pan Jezus ze św. Piotrem schodzą z nieba po szczeblach Jakubowej drabiny (i to jest dobry pomysł reżysera). Niebo to na przykład kościelna dzwonnica albo hacjenda zdobna w krużganki, a piekło to "podscenium", czyli zapadnia z klapą. A świat to Argentyna, bo rzecz swoją umieszcza autor (Tadeusz Słobodzianek) w tym egzotycznym dla nas miejscu. Tak więc postaci święte - jak w ludowej balladzie czy baśni - noszą sombrera i wyglądają niczym argentyńscy wieśniacy.

Ziemski świat w tym przedstawieniu toczy się między kieratem (tutaj: stara kuźnia), a kuszącym blichtrem lokali rozrywkowych i tandetą półświatka, między biedą a pieniędzmi i hazardem, między naiwną uczciwością a przemocą i rozwiązłością. Jak w moralitecie, jak w baśni. Oczywiście całą tę rzeczywistość animują na scenie diabły pod postaciami dziwek, hazardzistów, gangsterów, rzezimieszków czy seksualnych dewiantów. I w ten oto diabelski świat rozpusty, pijaństwa i występku wkracza nasz kowal, który nareszcie może poszaleć, skoro zaprzedał duszę. Tym bardziej, że za dobry uczynek Pan Jezus spełnia jego trzy życzenia, które pozwalają mu diabłów wodzić za nos zawsze wtedy, kiedy trzeba iść do piekła.

Szukając ludycznej odtrutki trafia kowal trzykrotnie do knajpy, która jest głównym miejscem akcji. Najpierw przypomina saloon (jeszcze z poprzedniego stulecia) z wahadłowymi drzwiami, potem - międzywojenny lokal z drzwiami obrotowymi, aż wreszcie - współczesny pub, do którego wiodą drzwi szklane, które otwierają się i zamykają samoczynnie, a rolę fotokomórek pełnią diabły. Ten klub zresztą to gniazdo dewiacji, miejsce spotkań seksualnych odmieńców. Jak widać więc, nasz kowal trafia do różnych knajp w różnych epokach, bowiem jest postacią uniwersalną, moralitetowym "każdym", czyli Człowiekiem.

W tej dość przewrotnej przypowieści piekło w końcu przed kowalem się zamyka, a znów raj odpycha go. Człowiek jest zatem skazany na samotność i samego siebie. Może i Bóg sprawi czasem, że nowy duch wstąpi i odmieni życie (jak kowalowi w tym przedstawieniu), ale nieba i piekła pewnikiem nikt nie znajdzie. Nie ma co liczyć nawet, że się tam w ogóle kiedykolwiek trafi. Kowal zatem pozostaje sam ze swoim życiem. Może tylko jak Zorba zatańczyć malambo, i cieszyć się sobą, chwilą, życiem takim, jakie ono jest. Dopóki sił starcza i dopóki się człowiek nie podda. I jeszcze jedno: diabły w tym przedstawieniu wychodzą wprawdzie z czeluści, ale piekło jest na ziemi. Każdego może wprawdzie spotkać łaska, ale niech nie liczy na coś więcej po życiu. Św. Piotr jest pamiętliwy, a diabły ksenofobiczne.

"Kowal Malambo" na scenie Teatru Polskiego jest ludową przypowieścią doprawioną sowizdrzalskim humorem, jest po trosze burleską, a nawet musicalem. Po beznadziejnej "Balladynie" można go oglądać bez zniecierpliwienia i znudzenia. Prezentuje kawałek niezłego, bezpretensjonalnego teatru, w czym zasługa i reżysera Pawła Łysaka i scenografa i choreografa i aktorów. Oczywiście można by mieć pretensje na przykład o kiepską - w moim mniemaniu - muzykę Marcina Błażewicza, czy raczej jej instrumentację. O to także, że nie wszystko jest dopracowane, nie wszystko dowcipne i domyślane do końca. Ale przecież trzeba podkreślić że spektakl okazuje się na ogół sprawny aktorsko, dynamiczny i sympatyczny. Robert Więckiewicz jako Kowal ujmuje zuchowatością i żywiołowością .Ale chciałoby się też odnieść ten komplement do wszystkich diabłów, i do Arnolda Pujszy, który gra właściwie głuchoniemego pomocnika kowala, wydającego gardłowe dźwięki, coś jakby szczekanie. A w dodatku jak pies wiernego i jak pies ostrego.

Sztuka Słobodzianka to właściwi zabawa słowno-teatralna, rzecz - co tu ukrywać - błaha. Powinna chodzić raczej bocznym nurtem, na małej scenie jako teatralna przekąska, przystawka do dużego repertuaru. Niestety, Teatr Polski drugiej sceny nie posiada, wię konsumując "Kowala Malambo" udawać musimy, że to danie główne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji