Artykuły

Notatnik recenzenta

13 XI - "Iwona, księżniczka Burgunda" Gombrowicza w Teatrze Nowym w Zabrzu. Reż. Bogdan Ciosek.

11 XII - "Iwona, księżniczka Burgunda" Gombrowicza w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach. Reż. Piotr Szczerski.

Spośród utworów Gombrowicza wystawianych na scenie "Iwona, księżniczka Burgunda" nabiera zwykle cech klasycznej nudy. Przedstawienia w Zabrzu i Kielcach niestety wrażenie to potwierdzają. Reżyser spektaklu w Teatrze im. Żeromskiego, Piotr Szczerski, zadeklarował, że nie interesują go "pomysły" na zrobienie sztuki, ponieważ jego zadaniem jest odczytanie wiernie, co napisał autor. Taka postawa jest bardzo chwalebna w czasach, gdy panuje moda na tzw. dekonstrukcję, oznaczającą często totalną masakrę tekstu dramatycznego. Ale niestety nie same deklaracje są powodem do chwały. Jednak, by zrobić ciekawą "Iwonę", reżyser chyba musi spróbować odpowiedzieć na dwa pytania: kim jest tytułowa bohaterka? i czym jest dwór, który ją zabija? Najlepsze inscenizacje sztuki Gombrowicza, które widzieliśmy w ostatnich latach (Bergmana, Jarzyny, Augustynowicz), te dwie kwestie rozstrzygały. Tymczasem spektakle w Zabrzu i Kielcach nie ryzykują żadnych wyraźnych interpretacji. Widać to paradoksalnie nawet w tym elemencie, w którym obie inscenizacje się różnią. Dwór u Szczerskiego ubrany jest w ekstrawaganckie kostiumy, u Cioska stroje są pozbawione przesadnej sztuczności. Ale właściwie czy tak, czy tak, charakterystyka bohaterów nie zyskuje istotnego znaczenia. Ba, aktorzy obu teatrów mogliby się kostiumami zamienić i pewnie widz nie odczułby zasadniczej różnicy w odbiorze dzieła.

"Iwonę..." w teatrze trudno się ogląda również wtedy, gdy aktorzy żywioł formy, gry, parodii oddają tak, jakby to były ćwiczenia na torze przeszkód. I niestety takimi zmaganiami są spektakle w Zabrzu i Kielcach. Cechą ich wspólną jest to, że młodsi aktorzy gorzej sobie radzą z rolami niż starsi. W związku z tym naprzód wysuwają się postacie Króla, Małgorzaty, Szambelana. Iwona w Kielcach jest bardziej intrygująca niż w Zabrzu, ale co z tego, skoro nie ma partnera w Filipie.

Można odnieść wrażenie, że oba teatry sięgnęły po "Iwonę..." tylko dla uczczenia rocznicowych obchodów. Trochę to za słaby powód, żeby o spektaklach dłużej pamiętać.

24 XI - "Opowieści argentyńskie" w Teatrze Polskim w Poznaniu. Reż. Paweł Kamza.

W Roku Gombrowicza pojawił się nurt autorskich przedstawień, inspirowanych dziełami i biografią twórcy "Ferdydurke". Przykłady takich spektakli to: "Błądzenie" Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym, "Opereta Muerta" Łukasza Czuja w Teatrze Studio i "Opowieści argentyńskie" Pawła Kamzy w Teatrze Polskim w Poznaniu. Tego typu propozycje mają sens, gdy nie są wyłącznie rozrywką dla specjalistów, którzy wychwytują cytaty, wątki, postaci i układają je niczym puzzle do obrazka. Byłbym ostrożny z przekonaniem, że zwykła publiczność z równą przyjemnością uczestniczy w tych zabawach, zwłaszcza gdy brakuje wiedzy. Chciałbym wierzyć w edukacyjną rolę Roku Gombrowicza, ale złośliwa pamięć natychmiast mi przywołuje delikwentów, starających się o indeks Wydziału Wiedzy o Teatrze, a którzy nie umieli odpowiedzieć na pytanie: z jakiego powodu w 2004 roku czcimy Witolda Gombrowicza? (Do anegdot egzaminacyjnych przeszła też studentka polonistyki, która stwierdziła, że Gombrowicz pisał po portugalsku, ponieważ mieszkał w Argentynie.)

W przypadku "Opowieści argentyńskich" Kamzy przypisy objaśniające, skąd się wzięli bohaterowie spektaklu i jaki jest ich związek z Gombrowiczem, być może nie są koniecznie potrzebne. Reżyser w scenariuszu wykorzystał "Wędrówki po Argentynie" i "Wspomnienia polskie", ale w istocie stworzył autonomiczną opowieść o czwórce młodych ludzi z różnych stron świata, którzy podróżują po Argentynie. Ich relacje mają gombrowiczowski charakter, opierają się na wzajemnym przyciąganiu i odpychaniu, fascynacjach i prowokacjach. Istotną rolę odgrywa w nich erotyka. Śledząc te pokrętne układy, miałem wszakże wrażenie, że oprócz Gombrowicza patronuje im w tle jeszcze inny pisarz: Julio Cortazar. W "Opowieściach" momentami pobrzemiewały echa np. "Gry w klasy", nie tylko dlatego, że bohaterowie opijali się mate.

Byłby zapewne spektakl Kamzy bardziej "klimatyczny", gdyby nie dość irytująca forma studenckiego warsztatu. Podziwiać można było aktorów, którzy z determinacją realizowali etiudy w rodzaju: jesteśmy na statku albo na plaży, albo na górze, posługując się zaledwie paroma elementami dekoracji (jakieś skrzynki, stojak) i wykonując ekwilibrystyczne z nimi ćwiczenia. Ale Paweł Kamza jest już reżyserem, który nie musi udowadniać, że potrafi robić teatr z dwóch patyków.

26 XI - "Ślub" Gombrowicza w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie. Reż. Andrzej Pawłowski.

Spektakl oglądam na gościnnych występach w warszawskim Studio. Powiem szczerze: jest to najbardziej kuriozalny "Ślub", jaki widziałem w życiu, a widziałem dość dużo. Skąd ta ocena? Ano wyobraźcie sobie: scenografia dość monumentalna, z boku rusztowania, na których zawisło jakby ogromne skrzydło orła, w głębi ramy witrażowe, wszystko razem przypomina pusty kościół. Henryk zaczyna swój monolog, pojawia się Władzio, potem Ojciec, Matka. Sztuka toczy się po bożemu, aktorzy starannie wykonują swoje role. Aż tu - ni stąd, ni zowąd - w ramach witrażowych z tyłu sceny oczom widzów ukazują się obrazy. Inne obrazy zjeżdżają też nad scenę. A co one przedstawiają? Całą historię powojennej Polski. Mamy więc przesłuchanie na UB z nieodłączną oślepiającą lampą, marynarza z plakatu na 30-lecie PRL-u, papieża i Wałęsę etc. Jakby tych natrętnych przypomnień było mało, od czasu do czasu na scenę wchodzą też statyści z wymalowanymi na planszach literami, które układają się w hasła w rodzaju: 3 razy Tak, PZPR i "Solidność" pisane tzw. solidarycą. I to jeszcze nie koniec aluzji: w przemówieniu Ojca-Króla nagle słyszymy parodię towarzysza Wiesława, a Pijak jako ambasador wypowiada kwestie z wyraźnym akcentem rosyjskim. Gdybyście byli ciekawi, jaki jest sens tego typu pomysłów reżyserskich, to mogę tylko odpowiedzieć, cytując twórcę spektaklu, który w programie napisał: "Kolejne przemiany pozycji Henryka powracającego do domu [...] układają się w przedziwną historię zdobywania Władzy, bronienia i wytwarzania jej, a wreszcie upadku; historię przemian społecznego systemu. Ta fabularna historia stosunków rodzinnych tworzy uniwersalną Historię mechanizmów życia społecznego; uniwersalną, ale i polską; Historię trudnej do ogarnięcia polskiej rzeczywistości, która ciągle się tworzy i przekształca, i niełatwa jest do ogarnięcia przez jej bohaterów, przez nas". Bardzo to ciekawe, tylko czy nie dałoby się przedstawić na scenie powyższej interpretacji "Ślubu" bez tego ciągłego suflowania skojarzeń? Dramat Gombrowicza jest trochę za poważny, by tandetnie przerabiać go na wykład domorosłej historiozofii.

5 XII - "Ślub" Gombrowicza w Teatrze im. Horzycy w Toruniu. Reż. Elmo Nüganen.

Wygląda na to, że najciekawsze przedstawienia "Ślubu" w Roku Gombrowicza zobaczyliśmy za sprawą twórców zagranicznych. Na lubelskich Konfrontacjach chwalono inscenizację dramatu przygotowaną przez teatr z Lubiany, a do krajowej recepcji dzieła dopisał się estoński reżyser Elmo Nüganen. Jego toruński "Ślub" spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem, a miał w tym udział jeszcze jeden zagraniczny, choć doskonale u nas znany gość: grający rolę Ojca Vladas Bagdonas, znakomity aktor Nekrošiusa. Dla obu artystów Gombrowicz nie był zapewne autorem szczególnie znanym. Być może ten brak obciążeń w lekturze, a także w teatralnych kontaktach sprawił, że "Ślub" w Teatrze im. Horzycy brzmi zgoła inaczej niż większość Gombrowiczowskiej produkcji rodzimych teatrów. Przede wszystkim Nüganen nadał sztuce nieco lżejszą tonację. W jego spektaklu jest dość dużo humoru. Komicznie nakreślona jest np. postać Pijaka, którą grają dwaj aktorzy (Jarosław Felczykowski i Paweł Tchórzelski) o odmiennych warunkach zewnętrznych. Jeden większy, taki miś Fazi, drugi mniejszy o nieco diabolicznej fizys. Są w tej parze śmieszni, ale też zdradliwi. Reżyser pozwolił sobie na dowcipy sytuacyjne, np. Henryk gestem ręki zatrzymuje kołyszącą się lampę, która zastyga odchylona od pionu. W trzecim akcie groteskowo przedstawiony jest dwór i dla odmiany w ruch wprawiona jest pałacowa kolumnada. "Ślub" Nüganena nie jest tak bardzo spętany Gombrowiczowską formą i wymęczony jej teatralizacją. W rezultacie reżyser z toruńskimi aktorami uzyskał wcale nieoczywisty efekt: sztuka wydaje się po prostu zrozumiała (może tylko ilustracja muzyczna z użyciem klasycznych utworów w nazbyt oczywisty sposób dopowiada wymowę scen). Wiemy, że oglądamy sen Henryka, postaci z tego snu mają jednak rysy realne, a wszystko, co się zdarza ma swoją logikę. Spektakl domaga się dokładnej analizy, której nie da się porządnie przeprowadzić po jednokrotnym obejrzeniu (do powtórnego będzie zapewne okazja, ponieważ przedstawienie zagości na kilku festiwalach). Jedno jest pewne: to jest "Ślub", w którym mocno została wyeksponowana relacja Henryk-Ojciec. Bagdonas nadał postaci Ignacego cechy dostojeństwa, to niemal patriarcha (wschodni zaśpiew aktora potęguje wrażenie anachroniczności), dla którego porządek wartości jest czymś naturalnym, odwiecznym, niekwestionowanym. Dlatego upadek Ojca, którego sprawcą stanie się syn, przybiera wymiar rzeczywistej tragedii. Henryk w relacji z Ojcem (jak i ze wszystkimi bohaterami jego snu) początkowo utrzymuje sceptyczny dystans. Trochę się bawi postaciami i zdarzeniami, by za chwilę na boku je prześmiewczo komentować. Detronizacja Ojca wytrąci wszakże Henryka z roli rezonera. Będzie śnił swój sen o sobie jako panu świata, ale jego świadomość będzie trzeźwiała, aż odkryje prawdę o swojej samotności. W ostatniej scenie Henryk pojawi się, dźwigając na plecach stół dokładnie tak, jak na początku spektaklu robił to Ojciec. Byłaby to kara za synowską pychę?

Henryka gra Sławomir Maciejewski. Aktora oglądam w toruńskich przedstawieniach już od paru lat w różnych rolacn i chyba nadszedł czas, by to głośno powiedzieć: to jeden z najlepszych aktorów swojego pokolenia. Dysponuje wszechstronnymi możliwościami, umiejętnością transformacji, a przy tym posiada coś, co można by nazwać wrodzoną kulturą aktorską. Teatr im. Horzycy ma z Maciejewskiego ogromną pociechę, ale może dobrze by było, aby o tym, jak świetny to jest aktor, dowiedziała się cała Polska?

18 XII - "... córka Fizdejki" wg Witkacego w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu. Reż. Jan Klata.

Jadę autobusem z Legnicy do Wałbrzycha. Po drodze przejeżdżam Rogoźnicę. Przy szosie stoi drogowskaz: Gross-Rosen. Wstyd się przyznać, ale nie wiedziałem, że to tutaj był hitlerowski obóz koncentracyjny. Traf chce, że w jokalnym dodatku "Gazety Wyborczej" czytam wywiad z Klatą, który opowiada, że w trakcie prób do "... córki Fizdejki" pojechał z aktorami do tego obozu. Oglądając wieczorem spektakl zrozumiałem po co.

"Janulka, córka Fizdejki" to jedna z rzadziej granych sztuk Witkacego. Klata oczywiście nie wybrał tegu tekstu, by zrobić przyjemność witkacologom. Reżyser wypreparował z dramatu Witkacego swego rodzaju pamflet na współczesną rzeczywistość pod pretekstem wejścia Polski do Unii Europejskiej. Akcję sztuki, która rozgrywa się w dalekiej przyszłości, sprowadził do czasu teraźniejszego, a pseudohistorycznych bohaterów (Neo-Krzyżaków i litewskich bojarów na czele z ich kniaziem Fizdejką) uczynił doskonale rozpoznawalnymi dla wałbrzyskiej publiczności. Powstało być może najgłośniejsze w naszym teatrze witkacowskie przedstawienie od czasów "Bzika tropikalnego" Jarzyny. (Porównanie obu spektakli jest zresztą ciekawym polem obserwacji zmian, jakie wnoszą reżyserzy młodsi od "młodszych zdolniejszych".)

Kiedy widowisko się rozpoczyna, najpierw oczom widzów ukazuje się reprodukcja "Bitwy pod Grunwaldem" Matejki. Obraz właściwie będzie cały czas stanowił tło działań scenicznych. Z głośników dobiega melodia, brzmiąca jak piosenki używane w kampaniach wyborczych. Chór śpiewa: "Zrób krok do przodu, zrób ważny krok, otwórzmy razem drzwi dla nadziei..." (później z recenzji Piotra Gruszczyńskiego w "Tygodniku Powszechnym" dowiedziałem się, że utwór ten znalazł się na płycie, którą dołączyła "Gazeta Wyborcza" przed referendum akcesyjnym). Nie będzie to jedyny znaczący element ilustracji muzycznej czy lepiej powiedzieć: dźwiękowej spektaklu. Klata tworząc ją, czyni właściwie to, co w języku klubowych didżejów określa się mianem samplowania i skreczowania (młodsi czytelnicy wiedzą doskonale, o co chodzi, starszym nie będę tłumaczył, bo i tak dokładnie tego nie potrafię). Ścieżka dźwiękowa "...córki Fizdejki" jest właściwie jeszcze jednym aktorem w widowisku, a może nawet jego reżyserem. Ale nie jest to spektakl tylko do słuchania. Klata buduje przede wszystkim wymowne sytuacje sceniczne. Witkacowscy Neo-Krzyżacy, którzy ponownie najeżdżają Litwę, to w wałbrzyskiej inscenizacji po prostu współcześni Niemcy jako reprezentanci unijnej Europy. Mistrz (Hubert Zduniak) jest typem gładkiego polityka. Scena pierwszego spotkania z Fizdejką (Wiesław Cichy) jest charakterystyczną pantomimą powitalnych oficjałek, przerywaną sztucznym śmiechem gościa z zagranicy. Ma on też dary dla kniazia i jego ludu, które stanowią prezentację bogactwa kultury i gospodarki Niemiec. Mistrz na planszach pokazuje portrety Dürera, Kanta, Goethego na zmianę z logami wielkich firm: Bayera, Lufthansy, Mercedesa. Czemu ma służyć ta oferta? "Nowe państwo największej dziczy, złączonej z najwyższą kulturą, jest pewnikiem przyszłej rzeczywistości" - powiada Mistrz. Scena ma wymiar całkowicie groteskowy, ponieważ oprócz Fizdejki przyglądają się jej bojarzy. Nie są to, jak chciał Witkacy: "dzikie chłopy w kożuchach i czapach", ale typowi faceci, którzy w nieprzeliczonej rzeszy, jeden podobny do drugiego, wystają w bramach biednych domów polskich miast i miasteczek. Klata zaangażował do ról bojarów bezrobotnych, a nawet bezdomnych mieszkańców Wałbrzycha, przykłeił im charakterystyczne wąsy la młody Wałęsa i w ręce włożył reklamówki z supermarketów. (Swoją drogą trzeba było widzieć, jak bardzo ci aktorzy po premierze dziękowali reżyserowi za to, że odniósł się do nich z szacunkiem.)

Klata z nerwem politycznego publicysty atakuje rzeczywistość, w której po jednej stronie widzi fałszywe uzurpacje Zachodu, a po drugiej bidę (nie tylko materialną) swojskiej dziczy. Konfrontacja jest tym mocniejsza, że reżyser jej terenem uczynił także historię. Przypomina się ona nie tylko wtedy, gdy Fizdejko w przezabawnej pantomimie odgrywa słynne sceny z dziejów Polski. Wiesław Cichy po mistrzowsku parodiuje obrazy Matejki, publiczność ze śmiechem wychwytuje kolejne symbole narodowej pamięci. Śmiech jednak gaśnie w innej scenie, w której historia również powraca. U Witkacego jest postać, która nazywa się Der Zipfel i jest Wielkim Czarodziejem, "naczelnikiem najpiekielniejszych sejansów". Seanse polegają na prezentacji Potworów. "To są nasze talizmany, maskoty naszych zwycięskich, sztucznych konstrukcji duchowych". Są tajemnicą, która legnie u podstaw nowego istnienia. U Witkacego Potwory to postaci bez nóg o ptasich twarzach. W wałbrzyskim spektaklu to dwaj ludzie w obozowych pasiakach. Gdy jeden z nich mówi: "chcemy jeść", córka Fizdejki podaje im chipsy, które natychmiast pożerają. Chrzęst jedzenia jest tak nagłośniony, że niemal rani uszy. To jeden z najmocniejszych efektów przedstawienia. Nie ma wątpliwości co do sensu przywołania historii. Klata mówi: nie wolno o niej zapomnieć, gdy teraz próbujemy budować szczęśliwą, bezkonfliktową wspólnotę. A jeśli już o nią chodzi... gdyby premiera przedstawienia odbyła się w ubiegłym roku na wiosnę, reżyserowi można by zarzucić, że lansuje antyunjjną propagandę. W spektaklu jest taką scena: koronacja Fizdejki przez Mistrza to po prostu przyjęcie "dziczy" do Unii Europejskiej. Bojarzy uczeni są "Ody do radości". Recytują po jednym wersie. Kiedy się nauczą, flaga z gwiazdkami zostaje podniesiona na maszt, ale znika gdzieś na niewidocznych wysokościach, by po chwili opaść na ziemię. Pierwszym swym zarządzeniem Fizdejko skazuje bojarów na śmierć. U Witkacego po kolei sami zabijają się toporami. Klata każe facetom walić się reklamówkami po głowie, aż wszyscy padną.

Utopia nowego państwa zrealizuje się w sposób groteskowy. Fizdejkowie siedzą w hali odlotów "Wałbrzych airport". Mistrz popełnia samobójstwo. I tylko bojarzy zmartwychwstają, wszyscy już ubrani w obozowe pasiaki.

Spektakl Klaty ma, by tak rzec, wysoką gorączkę. Nie jest to stan, w którym myśli spokojnie się układają, porządkują, ważą. Przedstawienie czasami niebezpiecznie ociera się o efekty demagogiczne. Ale też reżyser nie stosuje ich w imię jakiejś ideologii, za którą na scenie by agitował. Jego wściekłość wydaje się absolutnie bezinteresowna. I ona nakazuje walić prawdę prosto z mostu, nie zważając na polityczną poprawność. Nieśmiało jedynie zwracam uwagę, że ta postawa Jana Klaty budzi podejrzany entuzjazm. Cóż to za buntownik i kontestator, któremu wszyscy klaszczą? Jakoś nie ma chętnych, by z Klatą się kłócili. Co gorsza, mam również wrażenie, że reżyser sam sobie się podoba w pozie Eminema polskiego teatru. Ale oczywiście nie oczekuję, by się ustatkował.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji