Artykuły

Lekcja dziwności widzenia

O Międzynarodowym Festiwalu Teatrów Ulicznych w Krakowie pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Lało ostro, choć z małymi przerwami - i nic. W finale czterech dni ulicznego kuglarstwa armie z drewna jechały przez uparty deszcz. Który raz "Zapach czasu" [na zdjęciu] Teatru KTO - od paru lat rytualny koniec Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Ulicznych w Krakowie?To było już 18. spotkanie "uliczników" Melpomeny, ale który raz z rzędu Jerzy Zoń - reżyser dzieła, dyrektor KTO i zarazem dyrektor festiwalu - kończy czterodniowe spotkanie swoim seansem nostalgii? Piąty? Trzeci? Siódmy? Nie pamiętam, ale to smaczny rytuał.

Chłopięcy militaryzm znów zazgrzytał w niedzielę. Militaryzm wystrugany z sosen bądź jesionów - i noc nad Rynkiem Głównym. Łatwopalne żołnierzyki, całe w ciepłych niebieskościach i brązach - i lepka wilgoć nad kamienną pampą Krakowa. Potężny krąg znieruchomiałych przechodniów pod parasolami - a w środku małe postaci, co dzielnie wlokły te kruche armie, tę piechotę przytwierdzoną do wielkich blatów na kółkach. Seans pamięci dzieciństwa, oniryczne igraszki starca z własną, dawno przepadłą wrażliwością w krótkich majtkach. Jęk drewnianych łożysk nad mokrym brukiem, a w górze nuty Czajkowskiego i chłopczyk zagubiony w gigantycznych, dla dorosłego życia przeznaczonych fatałaszkach. Godzinna Zonia gra z czasem, kiedy się było Napoleonem wystruganych armii, zwycięzcą bitew, po których wszyscy zmartwychwstawali.

To z jednej strony. A z drugiej - Leo Bassi i jego "Dziwaczne instynkty". Teatr, co przechodniów na odlew "chlasta po pyskach", godzina 60-letniego błazna włoskiego - występ człowieka, który ma dar owijania sobie wokół małego palca wszystkich elementów dowolnie wybranego placu świata. Wielki, mały, łysiejący kolega po fachu noblisty Daria Fo. Porównywalna jadowitość skrajnie lewicowych gagów, ta sama zawadiacka szlachetność artystycznego herosa stającego w obronie wszystkich przez kapitalizm zgnębionych ludów świata, ergo - szpic satyry dziurawiący wciąż to samo: puszki z coca-colą, oszalałą globalizację, wszechświatową korporacyjność wreszcie. A z nieba barwy popiołu uparcie szedł deszcz...

Owszem, "Dziwaczne instynkty" ździebełko zalatują przaśną, ale dzielną myślą Leppera. Tak jest - dziurawienie puszek z amerykańskim napojem, rozbijanie arabskich arbuzów drewnianym młotem, protestacyjne ranienie sobie pleców na zgruchotanym szkle, i tym podobne wice społecznie zaangażowane - wszystko to mysz studenckiej ułańskości jako żywo przypomina. Ale, na Boga, jakżeż ta lewicowa demagogia jest wybornie zrobiona i podana! Niepojęte! I nie do zrozumienia, dlaczego akurat tam, we Włoszech, rodzą się klauni tej miary? Czy twarda tradycja odwiecznego, ulicznego kuglarstwa zwanego komedią dell'arte tłumaczy ten urodzaj? Dlaczego - że inaczej spytam - akurat tam, a nie nad Wisłą artyści teatru w życie wprowadzają wielką frazę Daria Fo: "Im bardziej eksperymentujemy, tym bardziej powinniśmy sięgać do przeszłości"? Zostawiam to.

Lało więc. Przez cztery dni ulicznego kuglarstwa, no, może tylko przez trzy - z nieba barwy popiołów prawie bez przerwy szła wilgoć, a przechodnie nieruchomieli tak, jakby w górze stało czyste słońce. Nieruchomieli przed Wieżą Ratuszową, przy Sukiennicach od strony Szewskiej albo obok kościoła św. Wojciecha - i w szparach między karkami współplemieńców patrzyli na dziwność kolorowych "postrzeleńców" bożych, co na szczudłach ganiali, fikołki fikali, żonglowali czym się dało, trąbili, śpiewali, krzyczeli, słowem - przeróżne baśnie z siebie wysnuwali.

Przechodnie stali w wodach i smakowali łagodne piękno tryptyku, który na kanwie poematów Préverta artyści z Compagnie Jo Bithume z Francji zlepili. Byli, gdy w "Wielkiej podróży Klauna Pinezki" klaun Pinezka niebotycznie się wygłupiał. Nie odchodzili od kresowych tańców Kijowskiego Teatru Eksperymentalnego z Ukrainy, od czystej radości francuskich małolatów z Compagnie Mostarda, którzy tańcowali i grali na czym popadło, albo od potęgi ogni Teatru Woskriesinnia z Ukrainy. W przemoczonych buciorach człapali za nieokiełznaną, jazzową Paradą Nowoorleańską. Oko w oko z rzeczonym "Zapachem czasu" - każdy, do kości przemoczony, we własnym dzieciństwie buszował. I każdy, koszulę własną wyżymając, na siebie przyjmował błazeńską wściekłość fenomenalnego makaroniarza Bassi.

Tak, lało prawie bez przerwy, Kraków w czterodniowe Macondo się zmienił - i nic. W tamtej napisanej osadzie Márqueza ponadstudniowy deszcz nie zgniótł oczu wypatrujących cudowności najbanalniejszych rzeczy świata tego, a w Krakowie anonimowe oczy przez cztery dni wilgoci chłonęły cudowność boskich, papuzich "popyrtańców", co stali na głowie, połykali ognie albo ożywiali armie drewnianych żołnierzyków. I właśnie to jest sedno festiwalu.

Wmyślcie się: ktoś przez kamienną pampę Rynku lezie na Szewską po buty, na Grodzką po spodnie albo do Zwisu na wódkę - i nagle przy Sukiennicach staje jak wryty, bo nagle stał się sednem zdania Paula Valery, które nie tylko "Zapachu czasu" mottem jest, ale i egidą całego festiwalu. "Wszelkie widzenie rzeczy, które nie jest dziwne, jest fałszywe". Tak, ktoś ani do portek i butów, ani do gorzały nie dochodzi i ma w d... deszcz, bo na teatr patrząc - uczy się kojącej dziwności widzenia rzeczy najprostszych, choćby portek, butów bądź kielicha. Czy to nie dziwność nad dziwnościami?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji