Artykuły

Ku przestrodze: Lament nad Klatą

Irokez na ogolonej czaszce, różaniec w kieszeni - epatowanie tymi gadżetami pokazywało jasno: jestem przygotowany na walkę. Wydawało się, że doskonale wie, w co gra - tak o Janie Klacie, który obecnie został dyrektorem Teatru Starego w Krakowie, pisał Zbyszek Czerwiński w kwartalniku FRONDA (nr 44/45).

...ale przecież takie rozczarowania zdarzały mi się już nieraz!

Moi uczniowie, właśnie ci najciekawsi, ci - umiłowani, najlepiej- zdawałoby się - przygotowani na konfrontację z wrogim nowomodnym światem, kapitulowali bardzo szybko. I już w rocznicę matury odwracali wzrok i nie garnęli się do swojego ulubionego profesora, o nie.

A później, w miarę grzęźnięcia w uniwersyteckie wtajemniczenia, już wzroku nie spuszczali, tylko patrzyli bądź to z politowaniem, bądź z wyższością na mnie, swojego polonistę, który - anachroniczny - chciał ich zatrzymać w skansenie tradycji i wiary.

Najlepsi zdradzali. Najlepsi zawodzili.

Choć starałem się, nie umiałem wyhodować wystarczająco mocnej szczepionki przeciw lewackim ideologiom.

Mogłem sobie rzucać żarciki: "ty nie wiesz lepiej, ty wiesz modniej", ale nie spotykały się one z aprobatą moich niedawnych absolwentów. Świat zabierał ich okrutnie i wyrywał spod mojej władzy.

Dlaczego więc upadek Jana Klaty tak boli? Nie był ani moim uczniem, ani nawet znajomym. Nie solidaryzowałem się ani z jego strategią autopromocji, ani z estetyką przekazu. Ale przecież nadzieje czy też raczej złudzenia, które rozbudził, były wielkie.

Wydawało się, że doskonale wie, w co gra.

Mundur szwajcarskiej armii, irokez na ogolonej czaszce, różaniec w kieszeni - epatowanie tymi gadżetami pokazywało jasno: jestem przygotowany na walkę.

W dobie rozkwitu teatru neo-europejskiego, którego głównym tematem były problemy modernizatorów z ciemnym ludem nie potrafiącym tolerować i ubóstwiać dewiacji swoich bliźnich, w czasie, gdy wrogiem publicznym wyszydzanym z desek nowomodnych scen stał się - w miejsce kułaka - staruszek bigot, który oczywiście w bagażu swoich przekonań oprócz groteskowej homofobii niósł też antysemityzm, zabobon i zwykłą ludzką nienawiść, w dekadzie, gdy teatr zdawał się artystyczną forpocztą modernizatorów (och, te wspaniałe jednomyślne wybuchy śmiechu na widowni, gdy matka z papilotami na głowie krzywiła się z niesmakiem i przerażeniem, patrząc jak jej syn całuje się z innym mężczyzną!), on wystartował ze swoim komunikatem. Dziwnym komunikatem.

Przedzierał się do publiczności, którą zdążono wytresować w śmiechu ze staruszek kreślących w powietrzu znak krzyża, publiczności, która wiedziała, że wiara i religia to postać hipokryzji, zacofania i represji, przedzierał się do widzów, stęsknionych już tylko tego, by walec eurojedności przejechał po Polaczkach i wreszcie - odgórnymi regulacjami, edukacją i nowoczesną sztuką -zmodernizował nas i wyzwolił od przesądów i historii.

Z niebytu, gdzieś z wałbrzyskiego zapyziałego teatru, z teatru, który nie istnieje na mapie artystycznej Polski, z miasta, które prawie nie istnieje, wystąpił Klata. Wybuchł Klata.

I nagle jego zgrzytliwe przedstawienia zaistniały wszędzie. Krzyczał nimi, że tu jeszcze dzieje się historia, że nie ma zgody na powszechną amnezję, że nie ma zgody na powszechne "kochajmy się", na powszechne "tolerujmy się" i "wybierzmy przyszłość".

"Rewizor" pokazujący pamięć o Peerelu, który - nierozliczony, nieopisany - ciągnie się w naszych splugawionych duszach do dzisiaj, "H." - wspaniały obraz wściekłego młodzieńca, rozwalającego zastany porządek, rozwalającego świat rodziców oparty na zakłamaniu i zbrodni, wreszcie "...Córka Fizdejki" - mistrzowski obraz Polski wchłanianej przez jednoczącą się Europę supermarketu.

A były jeszcze: "Nakręcana pomarańcza" i "Lochy Watykanu" - fantastyczne wieloznaczne spektakle kreślone z żarliwością przez kogoś, komu tematy dyktuje nie zimna kalkulacja, moda czy zwietrzenie możliwości sponsoringu, ale realny bunt, niezgoda, chęć przerwania jednomyślnego pochodu... Był też "Fata$y" - uznawany przez niektórych za symptom nadchodzącej klęski, dla mnie efektowna porażka, nieunikniona przy gorączkowych poszukiwaniach klucza do współczesności.

Ukończył krakowską PWST, która - jeśli wierzyć moim uczniom studiującym na Uniwersytecie Jagiellońskim - całkiem jawnie oprócz wysokich standardów zawodowych i niezwykłej dawki prawdziwego artyzmu (w poszukiwaniu takiej przygody uciekał przecież z zaskorupiałej Warszawy), oprócz więc prawdziwego dotknięcia sztuki, forsowała zgoła inne dotknięcia, sugerując bezpośredni związek talentem a seksualną dewiacją. Ukończył krakowską PWST, nie włączając się w główny nurt młodszych zdolniejszych pokręconych i przez kilka lat szykował się do skoku. Ciężkie to musiały być lata, gdy jego rówieśnicy wchodząc w główny nurt teatralnej agitki zyskiwali niesamowite umiejętności warsztatowe i krok po kroku zdobywali teatralny Olimp. A on, przyczajony, wierny swoim tematom, pragnący opowiadać o swoich doświadczeniach, o swoim odczuwaniu świata, musiał z bezsilną wściekłością patrzeć, jak upływa czas. Czaił się do skoku, który w miarę mijających sezonów stawał się coraz trudniejszy. Ale gdy go oddał, gdy skoczył, oszołomił wszystkich. Bo nagle okazało się, że on jeden, jakiś anonimowy Jan Klata, przez wiele lat brat słynnego brata -dziecięcego aktora - Wojtka, pamiętanego z "300 mil do nieba", był w stanie przywrócić teatrowi polskiemu temat tradycji, polityki, temat społeczny.

Cóż z tego, że był pretensjonalny? Cóż z tego, że forma wielu jego przedstawień pozostawiała wiele do życzenia? Że postrzępiona, niedopracowana, rażąca tu i ówdzie fastrygą lub szwem nie dość równym?

Borykam się z nie tak ułomnymi wypracowaniami. Ale u Jana Klaty, jak i u moich najciekawszych uczniów, była ta iskra Boża, była to coś. Sam zresztą Klata własną nieporadność, czy może roztargnienie, uzasadniał teoretycznie, sugerując, że niechlujne prowadzenie aktorów (cóż to zresztą byli za aktorzy - w większości nieudani, odkurzeni, zakompleksieni aktorzy prowincjonalni, którzy nigdy nie grali w innym teatrze niż teatr lektur szkolnych), że niespójność spektaklu jest celowym zabiegiem.

Dobrze, może i tak było. Przyjmowałem to za dobrą monetę. I najazd Klaty na Warszawę, reklamowany na buńczucznych plakatach "Klata Fest" spełnił swoje zadanie. Pokazał Warszawce coś, czego tu nie oglądano od lat!

Teatr prawdziwie zbuntowany, szorstki, kanciasty, nie dający się zamknąć w formułkach estetycznych, nie dający spokoju. Teatr bezczelny, szczeniacki, prowokujący tak jak prowokująca była koncepcja celebrowania trzydziestolatka świeżo po debiucie na najszacowniejszych scenach stolicy.

Pokazywał teatr zrewoltowany, zadyszany, nieudolny, ale tą nieudolnością mocny jak muzyka punk tworzona przez gości kompletnie nieumiejących grać na gitarach, jak rap, wykrzykiwany przez typy spod ciemnej gwiazdy nie mające pojęcia o harmonii, natomiast mające w sobie całe pokłady nienawiści do porządku świata tego.

Pokazywał teatr mający realizować jego koncepcję sampli i skreczów mentalnych: dziwnych zestawień, fantastycznych wstrzymań czasu, gdy nagle - w logice akcji albo zupełnie obok pojawia się coś, co ma zachrzęścić, spowodować dysonans, szok, a później puchnąć w naszych głowach i boleć.

Skrecz mentalny - pojęcie kojarzące się z rapem, hip hopem, gdzie na rytmie nabudowane bywają brzmienia-diamenty i one stanowią o urodzie utworu. Czasem jest to niezwykle trafnie dobrany muzyczny cytat, innym razem dziwna transakcentacja... I rzeczywiście: mijają lata, a przecież te skrecze Klaty pamięta się. I one zostają.

Dobrze, może wyjdę na niepoprawnego ideologa, ale z tego, co zaprezentowano we wciąż niezburzonym Pałacu Kultury (spektakle odbywały się w Studio i Dramatycznym), szczytowym osiągnięciem była dla mnie "...Córka Fizdejki". Znajomy dramaturg śmiał się przy szatni, że to żałosne skrzyżowanie Brylla z teatrem studenckim lat siedemdziesiątych, a ja chciałem mu wykrzyknąć: skoro to taka łatwizna, dlaczego tego rodzaju sztuk nie pokazywaliście w Warszawie? Dlaczego ten fantastyczny bełkot ciemnych biednych udręczonych Słowian i niemieckich cynicznych handlarzy musiał do nas przywędrować aż z Wałbrzycha?! Dlaczego dopiero Klata odważył się wydobyć na jaw pytania o sens zjednoczenia Europy, o naszą kondycję, o potwory drzemiące w nas i w naszych sąsiadach?...

Ktoś napisał w spóźnionej recenzji, że "...córka Fizdejki" wyglądała niczym manifest PiS-u, wyprzedzając o rok zwycięstwo tej formacji. Ale przecież w "Fizdejce" PiS-owcy otrzymywali nie tylko kapitalny zastrzyk eurosceptycyzmu, pokazujący zjednoczenie Europy jako nową kolonizację, ale też swoje zwierciadło: nieszczęsnych zacofanych kmiotków, których jedną z niewielu monet przetargowych jest galeria potworów w pasiakach z Auschwitz. Była więc "Fizdejka" spektaklem wizyjnym. "Potwory z Oświęcimia" z koszmarnym chrupaniem zżerające paszę w postaci chipsów z supermarketu, żałośni menele z foliowymi torbami-reklamówkami, tak, tak, nie tylko Niemca w topornym garniturze od Bossa wciskającego nam swoje produkty mieliśmy na scenie, ale też żałosny autoportret narodu tratującego się przy otwarciach kolejnych centrów handlowych i stoiskach promocyjnych. Narodu gotowego sprzedać się. Sprzedać wszystko łącznie z martyrologią.

Wychodziłem z Teatru Studio razem z moimi uczniami szczęśliwy, bo czułem, że udało się, że wreszcie jest ktoś, kto mówi pełnym głosem, że jest ktoś, kto realizuje poruszenia własnego sumienia i gustu, nie próbując na siłę wpisać się w mainstream zasilany europejskimi dotacjami... Podział na dobro i zło nie był już podziałem na tolerancyjnych modernizatorów oraz zacofanych katolików, a morałem nie było wzajemne zrozumienie i wazelinowa tolerancja, ba, łatwego morału nie było w ogóle! I ten płacz nad naszą nędzą, nad naszą biedą, nad naszym menelstwem mentalnym, nad naszą historyczną niedołężnością... Moi uczniowie, rozczytujący się w Gombrowiczu i Bobkowskim, uczniowie częstowani przeze mnie na co dzień eurosceptycyzmem, wreszcie otrzymywali sygnał: nie jesteście sami, nie wszystko jest kwestią przeszłości. Szydercze współczucie - cóż za wspaniały ton udało się wydobyć Klacie z zapomnianego witkacowskiego dramatu!

A pantomimiczne sceny odegrane przez odkrytego niespodziewanie aktora prowincjonalnego - Wiesława Cichego: też fantastycznie witkacowskie! Próba przekazania Niemcowi przez Fizdejkę, iż czuje się niczym chrabąszcz, któremu robią potwornie wielką lewatywę, czy karykatura naszej historii do obowiązkowej muzyki Chopina -owszem, pełne prostych konceptów, ale przecież coś się należało moim uczniom, niech będzie w tym trochę sztubactwa!

Późniejsza wyprawa do Gdańska na spektakl "H.": tłuczenie się pociągiem z garstką najwierniejszych teatromanów i radość, radość ze spotkania ze sztuką próbującą przekazać prawdę. Wrażenie z "Klata Fest" potwierdziło się i tu: oto narodził się fantastyczny twórca. Oto narodził się niesamowity dywersant prawdy. Wyrósł przy tych kolesiach od zboczeń, chwalony przez nich, rozmawiający z nimi, wymieniający się doświadczeniami, czemu nie, przywoził ładunek, który rozsadzał powszechny konsens, że wszystko idzie w dobrym kierunku, i że trzeba poczekać tylko troszkę, aż wymrze pokolenie dewotek i oto staniemy się Europejczykami pełną gębą.

O nie, dywersant Klata pokazywał: nie ma zgody.

Ktoś powie: co za łatwizna - mieć taką symboliczną przestrzeń jak Stocznia Gdańska i tekst Hamleta. No dobrze, ale żeby dokonać takiego zestawienia, trzeba być właśnie mistrzem skreczów mentalnych i prowokatorem.

Że będzie to zestawienie iskrzące, wiedzieliśmy już czekając na rozpoczęcie spektaklu. Banalny placyk przed fabryczną bramą, gdyby człowiek nie zadarł głowy ku górze, widziałby klasyczną nędzę polskiej prowincji: krzywe płoty, nierówności chodnika, nieuporządkowany teren: gdzieś asfalt, zapomniane słupki, na których kiedyś może powisały łańcuchy, dziki trawniczek. A nad tym wszystkim kilkanaście metrów od skwerku trzy gdańskie krzyże -kultowe, znane z reprodukcji, z cytatami z największych naszych proroków. Trzy krzyże, które nie są w stanie emanować swą mocą na odległość większą niż wybrukowany postument! Wokół nędza, beznadzieja i brud.

I w tej właśnie zrujnowanej, cuchnącej smarami Stoczni Gdańskiej zabrzmiały za sprawą Klaty nieśmiertelne frazy opowieści o Hamlecie. Hamlecie, który dla reżysera nie był delikatnym, niezdolnym do czynu intelektualistą, lecz objawił się jako wściekły młodzieniec, gówniarz w zasadzie, irytujący, zły, spalający się w proteście przeciw ogólnej amnezji, przeciw oszustwu, na którym ufundowane jest nasze państwo, nasze życie.

Wiele wspaniałych scen, jak ta, gdy nieskazitelnie białe ubrania królewskich biesiadników królewskich zostają zbryzgane czerwonym winem, a plamy przypominają nagle, że przecież krew krew jest na ich rękach, krew i zdrada! Jakże wyrazisty obraz! Moi uczniowie trafnie go odczytali: rządzą nami zdrajcy! I tylko krok dzieli nas od tej prawdy. Na nic ich gombrowiczowskie rytuały wywyższania, pompowanie się, na nic popisy degustatorów win, znawców roczników i apelacji, skoro u podstaw królestwa jest zbrodnia i zdrada.

Znowu, że niby to projekt PiS-u? Ale wtedy nie było żadnego projektu, starano się zagadywać wszelkie fundamentalne krytyki... I Hamlet był sam. Sam, wkurzony, wściekły, niesprawiedliwy. Z jaką radością Klata obrzydzał swojego bohatera widzom, z jakim okrucieństwem kompromitował go, pokazując jego ciemne strony... A i huzar - jako duch ojca Hamleta - absurdalny, groteskowy, niczym odrzucana przeszłość jako właśnie coś, co w tradycji jakieś nieprzystające, nieuładzone, było świetnym skreczem. Jak pociągnięcie kamieniem po szkle.

Właśnie z faktu, że ten absurdalny jeździec na białym koniu, nie pasował skalą ani kostiumem do reszty spektaklu, wynikał głęboki sens spektaklu. Krzyk, że to, co zgubiliśmy, jest gdzieś bardzo daleko i nie da się uzyskać prostego domknięcia spektaklu, nie da się znaleźć łatwego wyjścia z sytuacji, łatwego morału...

Któż mógł się spodziewać tak ostrego artystycznego obrazu kryzysu samej legitymizacji władzy, legitymizacji naszego ciepełka III Rzeczypospolitej?

Jakże wysoko wyrastał Klata ponad ludzi ideowo mu może i bliskich, tych "naszych", tych wszystkich fanów listy Macierewicza, tych nieszczęśników z Solidarności Walczącej, tych na wpół oszalałych Anien Walentynowicz!

Cóż ja, nauczyciel mogłem powiedzieć?

W pustej, zrujnowanej stoczni, gdzie w otwierającej scenie Hamlet z przyjacielem konsumują wolny czas, grając sobie w turbogolfa przy dźwiękach Seven Nations Army i rozwalając szyby w opustoszałych halach, zrodziło się dzieło sztuki będące diagnozą wielkiej zdrady narodowej.

Klata nie byłby sobą, gdyby nie sygnalizował w całym baroku brzmień innych swoich problemów. Obrazem szamotania się z katolicyzmem jest nie tylko modlitewnik, z którego Hamlet czyta "słowa słowa słowa" modlitwy Ojcze nasz... Wychodząc z sypialni Gertrudy zbuntowany syn nuci ni to szyderczo, ni bezsilnie znaną katolicko-pielgrzymkową pieśń Matka, która wszystko rozumie.... Brzmi to trochę jak początek Joyce'owego "Ulissesa", jak próba wyzwolenia się z katolicyzmu, a może szyderstwo z religijnej sankcji nakładanej na zdradę... Czcij ojca swego i matkę swoją. Czcij swoich rodziców... Czcij Kościół, matkę naszą... Ale jak to czynić, skoro i oni mają swój udział w zdradzie...

Kondycja współczesnego Kościoła, kondycja polskiego katolicyzmu to główny motyw "Lochów Watykanu" - męczącego kolażu pełnego obrazów wynaturzonej religijności. Obrazów serwowanych z jakąś dziwną masochistyczną bezwzględnością. Obłuda i oczekiwanie na cud, żarliwa wiara i banalna lubieżność, naiwność prostaczków podatnych na manipulację i bezduszność kościelnych instytucji - na tekście Gide'a Klata zbudował prawdziwe panopticum katolickich wzlotów i upadków, katolickiej rutyny i ekstrawagancji. Testował wytrzymałość własną i widzów. Testował wiarę.

Spektakl pełen przemocy i zgiełku zakończył czerwonym tekstem wyświetlanym na czarnej elektronicznej tablicy. Kraulem płynące słowa modlitwy "Zdrowaś Mario" niczym obiektywny komunikat unoszący się ponad zbrodnią i występkiem... Było w tym coś wstrząsającego. I oczyszczającego. Skrecz niepojęty, bo prawie dosłownie niczym "Deus ex machina" rzucający światło na szamotaninę przedstawianą na scenie.

"Ave Maria" - słowa przesuwające się na ekranie niczym jedyny pewnik, ostatnia gwarancja sensu, niczym informacja na dworcu, niczym tekst nie do podważenia... A może tekst, od którego trzeba wszystko zacząć na nowo?

(Dalekie echo więziennej sceny z "Dziadów"? "Dawno nie wiem, gdzie moja podziała się wiara (...) Lecz nie dozwolę bluźnić imienia Maryi."

Był mistrzem skreczów mentalnych.

W tym samym spektaklu, gdy fałszywy arcybiskup wysłuchał z dobrotliwą miną Barki - umiłowanej pieśni umiłowanego Papieża, a potem wziął do ręki gitarę, by zagrać riff "Satisfaction", czyż nie uradowało się serce moje, polonisty, wychowawcy? Przecież to zestawienie było oczywiste. I moi uczniowie w mig zrozumieli, czemu służy ten zabieg. Pamiętać musieli, jak bolałem nad faktem, że nasz Papież, już w nurcie kremówkowym wymienił Barkę jako ukochaną pieśń, która towarzyszyła mu w trakcie mówienia "tak" decyzji konklawe. Jakimż to było dla mnie ciosem, dla mnie, który przez lata uczyłem młodzież, że Kościół jest zwieńczeniem, absolutnym szczytem kultury, gdzie człowiek dzięki dziełom artystycznym, dzięki rytuałowi dotyka nieba, a tu nagle Jan Paweł II wskazuje na sentymentalny kawałek pełen roztkliwiania się nad samym sobą jako znaczące dzieło sztuki. Więc szyderstwo Klaty pokazującego, że diabelscy Stonesi biją na głowę zakochanych w sobie i swojej religijności oazowiczów było dla mojej klasy jak najbardziej czytelne.

Poprzez ciemności teatralnej widowni wychwyciłem porozumiewawcze spojrzenia moich uczniów. Co za sztych!

Jawił mi się Klata jako ktoś fantastyczny, niebywały, nieoczekiwany.

Akceptowany przez młodych lewaków, przychodził na ich balangę z całym swoim rodzimym doświadczeniem: religijnym, społecznym, osobistym. I tego katola wpuszczono. Ba, w jego promocję zaangażowali się najwięksi krytycy i promotorzy nurtu nowego teatru. Bo przecież i "Klata Fest" był ich dziełem...

Dlaczego tego cudaka zaakceptowano na tych salonach? Byłby to gest podobny kaprysom dawnej arystokracji, która lubiła mieć w swoim salonie jakiegoś dziwaka - Żyda czy pederastę (opowiadałem o tym uczniom przy okazji omawiania Prousta)? Niby faktycznie, teraz rolę tego obcego może pełnić katolik z obłędem w oku i różańcem w dłoni...

A może dawali się zwieść zewnętrznej formie? Temu, że Klata klecił swoje spektakle z podobnej co oni materii? Że ze śmietniska pop-kulturowych form tkał przekaz? Że ukochał ponad wszystko estetykę teledysku, zalew dźwięków, szybki montaż, migotanie świateł?

Czy też po prostu byli przewidujący? Może czuli, że nowomodna forma i tak wepchnie im skołowanego Klatę wprost w ich ramiona?

Nie wiadomo. Tak czy tak, doczekali się swojego Klaty. Przeciągnęli go na swoją stronę.

(Ta estetyka teledysku jest rzeczywiście w spektaklach młodego teatru czymś niepokojącym. Bo to nie tylko niewinny cytat, to integralna część przedstawienia. Niby traktowana z lekkim przymrużeniem oka, niby będąca parodią, niby wzięta w cudzysłów, ale przecież często przesłaniająca wszystko inne. Agresywna, estetycznie domknięta, dominująca. To nie są takie sobie igraszki. To mniej lub bardziej świadomy hołd składany kulturze masowej, a jednocześnie wyraz bezsilności reżysera, który nie jest w stanie zrobić czegoś mocniejszego niż to, co wypracowało MTV. Pieśni zbuntowanych twórców pojawiające się jako komentarz, a czasem wręcz puenta spektaklu. Utwory pop i rock współtworzące najbardziej wyraziste sceny... To nie są niewinne zabawy).

Upojony sukcesem Klata zaczął produkować dziwne rzeczy.

Owszem, "Trzy stygmaty" Palmera Aldritcha według Philipa Dicka zrealizowane w Starym Teatrze w Krakowie zdawały się jeszcze osobistą wypowiedzią twórcy. W scenerii science-fiction przedstawiał Klata balladę-skowyt męża zakochanego w zdradzonej i zdradzającej żonie, traktat o transcendencji, tej stymulowanej chemią i tej uzyskiwanej na drodze łaski, metafizyczne rozważania o realności świata i podmiotowości człowieka. To wszystko jakoś się broniło, chociaż posłużenie się Janem Peszkiem, który swoimi zabawnymi pląsami prawie ukradł przedstawienie młodym aktorom, pokazywało, że Klata, gdy dostanie bogate środki może nad nimi nie zapanować.

Co zostawało z krakowskiego przedstawienia? Świetne sceny upadku niewinnego uduchowionego dziewczęcia, która rzuca się w bezmiar narkotykowego snu, zdegenerowany krajobraz świata przyszłości oglądany przez ludzi tylko w krótkich przerwach między chemiczną stymulacją mózgu, i rozpacz głównego bohatera, który przedzierając się przez zasłony ułudy i narkotykowych imaginacji wyznaje dozgonną bezwarunkową miłość swojej ułomnej żonie.

A później? Później zaczęła się już jazda w dół. I to dość szybka. Za niemieckie pieniądze zrealizował Klata podejrzany moralnie spektakl pod tytułem "Transfer", którego przesłanie brzmiało jak historiozofia ciotki: "wojna, panie, była i wszyscy cierpieli".

Zgromadził Klata na scenie kilkanaścioro dziadków i babć obojga narodów, i kazał im na przemian wspominać czasy przesiedleń. Żeby było po równo. I raczej bez drastyczności. On, który w "Fizdejce" był i drapieżny i pełen rozpaczy, i szyderczy i współczujący, tu zrobił teatralną namiastkę pozbawionego prawie emocji, politycznie poprawnego programu publicystycznego. Skoro więc emocje były wyciszone: żadnego skowytu, żadnego śladu nienawiści, to pozostały spłaszczone relacje o przesiedleniach, w czasie których, jak można było wywnioskować ze spektaklu Klaty, największym nieszczęściem była przeprowadzka właśnie.

Patrzyłem na tych wiekowych ludzi, którym Klata kazał recytować wojenne wspomnienia i oczywiście wraz z całą widownią życzyłem im jak najlepiej, by dobrnęli do końca swojej kwestii, by nie pogubili się w opowieściach, by powtórzyli gesty zafiksowane na próbach, a jednocześnie czułem narastającą wściekłość. Na fałsz całej sytuacji, na fałsz Klaty biorącego pieniądze za tak pomyślaną akademię na cześć pojednania, pojednania które przemilcza prawdę. Prawdę o okrucieństwach, gwałtach i rzezi.

A cóż to za pojednanie, gdy nie ma prawdy? Rozumiem, że jest polityczne zamówienie, ale na Boga, reńskie wino na popremierowym bankiecie to naprawdę za słaby wstrząs, by przeżyć katharsis. Zrobił Klata przedstawienie żenująco słabe, w swej wymowie zasługujące na marną trójczynę w każdym w miarę sensownym liceum. Na co się zdobył? Że jeden z polskich uczestników spektaklu wyznał winy swej rodziny względem ludności żydowskiej. I z nieba wówczas posypał się biały puch. Anioł polskości stracił pióra?...

Naprawdę, czułem się zażenowany. Bo oto diagnoza-ostrzeżenie z "Fizdejki", gdzie tłum w pasiakach dawał się kupić za paczkę złowieszczo chrzęszczących chipsów z supermarketu, sprawdzała się co do joty. Niemiec przyjechał, dał pieniądze i dostał od pierwszego buntownika sceny polskiej to, co sobie zamówił. Kojący spektakl o równowadze win. O wspólnocie w cierpieniu. Diagnozę wojny, która pozwala każdemu z nas spać spokojnie.

Głupie to było i irytujące niczym Benedykt XVI w Oświęcimiu, który - o ten, to w każdym polskim liceum dostałby jednak niedostatecznie - popisał się diagnozą, że naród niemiecki dostał się w ręce garstki szaleńców i stąd wojna i obozy koncentracyjne.

Ach, gdybym był polonistą Klaty! Może takie bzdury, takie myślowe łatwizny, takie dyrdymały wykpiłbym czerwonym długopisem na marginesie jego wypracowania i wstrząsnął nim, i pokazał, że błądzi. Ale kim byłem? Kim jestem? Bezsilnym pedagogiem, improduktywem, wciąż ponoszącym klęskę za klęską.

Był Klata w "Transferze" i żałosny, i przerażający. Bo pokazywał, jak łatwo będzie poprzez różne fundacje, poprzez różne agencje, poprzez wydawnictwa zamówić sobie nową historię Polski..

Owszem, mógł odgrażać się w wywiadach, jaki to on niepokorny i jak to Niemcy byli zbulwersowani jego "Trasferem", ale wszystko to wpisywało się dokładnie w logikę europejskiego przemilczania prawdy. Bo to nie jest tak - jak chce Klata i ludzie poczciwi - że jacyś źli politycy na podeście zadekretowali niesprawiedliwość świata tego, a reszta była niewinna i zmanipulowana. O nie, wojna mówi coś więcej o człowieku, o naturze ludzkiej, stawia pytania kulturze... Wojna pyta taką Helge i Gretę o jej odpowiedzialność, pyta o jej satysfakcję w 1939 czy 40 roku, gdy wszystko dobrze szło. Wojna pyta o zwierzę w każdym z nas i pyta o zalążki choroby, o rozsadnik zarazy. No tak, tylko Klata takich pytań nie stawia. Więc on i Benedykt mieliby u mnie mizerną ocenę i musieliby przychodzić po lekcjach i poprawiać z tego tematu...

Wraz z banalizacją przekazu, Klata usprawniał swój warsztat i dostawał większe środki inscenizacyjne. Więc "O." według "Orestei" mogła jeszcze uchodzić za ciekawy spektakl, tym bardziej, że krytycy dali się - jak to krytycy - złapać na prosty chwyt. Jeśli coś umiemy zinterpretować, znaczy że dobre. A ponieważ w swoim drugim krakowskim przedstawieniu Klata podał złotopiórym krytykom dość wyraźne tropy interpretacyjne, to budując w miarę składne widowisko, w miarę udające bunt, mógł liczyć na przychylność prasy. I się nie przeliczył.

Krytycy z zachwytem (głównie dla własnej spostrzegawczości) pisali o tym, że oto spektakl rozegrany na gruzach World Trade Center, że zemsta niczym z komiksu i gry komputerowej Punisher, że bogowie niczym z "Idola" czy innego telewizyjnego hitu.

Przedstawienie było miałkie. Bo konstatacja, że mit można przedstawić w dekoracjach pop kultury jest jednym z większych banałów, że telewizja pożera wszystko, a polityka i religia stają się nieubłaganie coraz bardziej domeną show biznesu to przecież tezy, które budzić mogły opór trzydzieści lat temu, ale nie teraz, gdy naucza się o tym w każdym dobrym liceum... Tym bardziej, że pytanie o wpływ pop kultury na umysł współczesnego człowieka Klata powinien postawić samemu sobie, a nie światu zewnętrznemu. Takiej refleksji w "O." próżno by szukać. Błażej Peszek w fantastycznie przyjętej przez publiczność parodii Robbiego Williamsa - cóż znaczył? Że i tu zwycięża pop.

Ale tym razem jeszcze Klata nie mający najwyraźniej nic od siebie do powiedzenia światu, zamaskował pustkę i prześliznął się dalej. Po drodze było niefortunne "Weź, przestań!" w Teatrze Rozmaitości, które już winno skłonić do lamentu. Bo oto wystawiając własny tekst, konstruując model świata, czy też Polski, jakim miało być przejście podziemne, gdzie krzyżują się szlaki wielu ludzi, gdzie egzystują osobnicy odrzuceni przez społeczeństwo, a wpadają na chwilę ludzie z wyżyn, Klata nie pokazał nic ponad parę zabawnych banałów i grepsów. I - co najgorsze - wszystkie były nie pierwszej świeżości: i mocowanie się z kebabem, i dowcipny, rzucający zabawne bon moty gangster, jakby żywcem przeniesiony z komedii kryminalnej "Made in III RP", i pan Witek z Atlantydy, i wreszcie zuchy przebrane za małych powstańców... To wszystko już widzieliśmy, to wszystko już odkryto, to wszystko już zajeżdżono na amen. Klata nie tylko nie był odkrywczy, był wtórny.

I wreszcie przyszedł dzień prawdy. 11 listopada 2007. Teatr Rozmaitości w Warszawie. Premiera "Szewców u bram" według Witkacego. Poprzedzona niebywałym medialnym ostrzałem artyleryjskim. Wywiady, patronaty prasowe, ankiety, zapowiedzi dyskusji i polemik.

Najpierw jednak doszło do znamiennej kapitulacji Jana Klaty. Oto ten niezależny twórca teatralny, wizjoner, pieniacz, indywidualista i dywersant stwierdzał publicznie, iż wiąże się ze Sławomirem Sierakowskim, gdyż ten spojrzał na tekst Witkiewicza "przez pryzmat swej wielkiej wiedzy na temat mechanizmów społeczno-politycznych". I wspólnym dziełem obu panów miało być nowe odczytanie "Szewców", nowa interpretacja naszych dziejów najnowszych. Miał powstać - jak zapowiadał buńczucznie Klata -"radykalny komunikat polityczny".

Wypalony twórca i niezbyt zdolny, ot, kandydat na czwórkowego ucznia, lewicowy publicysta, który owszem, naczytał się, nanotował, grantów trochę pozaliczał, ale pisarskim orłem nigdy nie będzie. I jakaż to "wielka wiedza"?! Przecież Sierakowski, marząc o staniu się nowym Michnikiem, nie sformułował jakiejkolwiek trafnej diagnozy, owszem, pamiętam, parę lat temu wieszczył w uniesieniu jakąś rewolucję, która miała zmieść władzę na jesieni czy to 2005 czy 2006 roku. Czwórkowy uczeń i tyle.

("Siadaj, czwórka" - to jedna z bardziej bolesnych ocen. Bo uczeń się stara, jest pracowity, no ale nie ma tej iskry, nie ma tego daru. Nie poradzisz nic. Drewno).

Mimo iż w Teatrze Rozmaitości spotykał się Pan Wypalony z Panem Mało Zdolnym, obawiałem się, że mogą odnieść sukces medialny. Przymierzali się bowiem do czegoś, co ostatnimi laty w Polsce, w szczególności w młodym teatrze i młodej literaturze, się udawało. Biznes plan był prosty. Pod dyktando modnych ideologii duet Klata-Sierakowski miał stworzyć Dzieło. Później krytycy mieli owo Dzieło odczytać jako samodzielną i przenikliwą wizję świata i z zachwytem pomieszanym z udawanym zdumieniem stwierdzić, że rozpoznania Klaty-Sierakowskiego zgadzają się z tezami Żiżka-Sloterdijka i kogo tam jeszcze. I tak miało domknąć się koło. Skoro interpretacja zgadza się z ideologią i Dzieło dowodzi prawdziwości ideologii, to Dzieło jest wielkie, nieprawdaż?

Wydawało się, że tak stanie się i tym razem. Witkacy przemówi Żiżkem, interpretatorzy przytoczą Żiżka i okaże się, że oto dzięki wrażliwości Klaty otrzymaliśmy niepokojącą i oryginalną wizję współczesności. Tak miało być. I prawie się udało.

Ale plan duetu Klata-Sierakowski spalił na panewce!

Składniki sukcesu dobrane były idealnie, wystarczyło tylko zmieszać i odpalić. A jednak nie zadziałało. Gorzej. Zdarzyła się jakaś totalna obsuwa.

Czemu?

Do dzisiaj nie wiem. Może wysłuchane zostały modlitwy nas, dawnych miłośników Klaty? Może ktoś zapalił świeczkę przed ołtarzem Judy Tadeusza, patrona spraw beznadziejnych? Coś cudownego, nadprzyrodzonego się wydarzyło.

Chłopaki, otrzymawszy teatralną zabawkę, zwyczajnie nie wytrzymali. Zamiast bazując na fantastycznym ideolobełkocie Stanisława Ignacego, wzbogacić go chwytliwą publicystyką Slawoja Żiżka - intelektualnego hochsztaplera, ale jowialnego, nie pozbawionego humoru, a przede wszystkim konstruującego pociągające metafory i wizje, zamiast wykorzystać opowiadanie Cezarego Michalskiego, który rzeczywiście czytając współczesnych prestidigitatorów świata idei doprawia ich swoim humorem tworząc zabawne kawałki, więc zamiast konsekwentnie realizować te pierwotne, dość cwane założenia, chłopcy dali upust swej chichotliwości i trochę porozrabiali w temacie seksualiów.

Nie wiem, kto kogo w tym duecie pchał do sztubackich żarcików z okolic krocza. Jako niepoprawny fizjonomista stawiałbym raczej na Sławomira Sierakowskiego, tym bardziej że Klata pokazywał już erotyzm w dojrzalszych i mocniejszych wcieleniach niż kolonijne dowcipasy; faktem jest, że chłopaki zatracili się w żartach z ABW i niespełnień seksualnych ministra Ziobry, i ani się obejrzeli i było po sztuce.

Na scenie Teatru Rozmaitości rozkwitła żenada. Parodia pamiętnej sceny z filmu "Nagi instynkt" Verhoevena, którą Klata połączył z żarcikiem z komisji śledczej... Naprawdę zestawianie przejrzałej Ewy Kasprzyk z Sharon Stone sprzed piętnastu lat było to najmniejsze przewinienie reżysera. Kompletny brak ucha dla zabaw, jakie czyni Witkiewicz wprowadzając na scenę księżną Zbereźnicką-Podberezką, odmowa głębszej refleksji nad upadkiem IV Rzeczpospolitej, prześliźnięcie się po temacie niemożności rewolucji, nietrafione symbole, grepsy wyeksploatowane do bólu w ostatnich dwóch latach przez publicystów i kabareciarzy, źle rozegrany finał...

"Szewcy" okazali się całkowitą klapą!

Tak wielką, że w zasadzie, poza jednym Jackiem Cieślakiem, który zaspał i w "Rzeczpospolitej" zaserwował czytelnikom rytualną pochwałę młodego teatru, wszyscy krytycy odtrąbili porażkę zbuntowanego reżysera i jego ideologicznego doradcy.

Na odsiecz młodszym kolegom ruszyła z matczyną pomocą Kinga Dunin. Opisała spektakl, którego rzekomo nie dostrzegli ograniczeni krytycy i widzowie. Spektakl konsekwentnie zbudowany wokół opowiadania Cezarego Michalskiego "Cela śmiechu", spektakl o niemożności rewolucji w świecie post-politycznym, o zawłaszczeniu języka i przezroczystym totalitaryzmie. Ciekawy spektakl, którego jednak nie udało się zrealizować naszym rozchichotanym twórcom.

Nie otrzymaliśmy ani diagnozy IV Rzeczpospolitej, ani też diagnozy uniwersalnej czasów współczesnych. Wielkie pytania Klaty: o model modernizacji, o miejsce wykluczonych, o ład społeczny oparty na kłamstwach, o Boga wreszcie i wierność, o możliwość rewolucji czy choćby rewolty - to wszystko ustąpiło miejsca chichotowi i żartom kabaretowym.

Wychodziłem w zimną listopadową noc na Marszałkowską i radość z klapy, ta przeklęta Schadenfreude, krzyżowała się z wielkim niepokojem.

Że Klata zdradza samego siebie, że zatraca się, że pozbawia mnie złudzeń - wiedziałem już od dawna.

Że potrzebna mu jest dotkliwa porażka, by zrozumiał, że jego siłą może być tylko on sam - Jan Klata, zbuntowany, inny niż wszyscy, mający coś własnego do powiedzenia światu - to było pewnikiem.

Ale czy ten upadek otrzeźwi niezależnego kiedyś twórcę teatru? Przecież termin goni termin, kalendarz zobowiązań aż puchnie, telefon wciąż dzwoni, trzeba przygotowywać nową premierę, nie można zawieść, nie można zwolnić...

Zbyszek Czerwiński

Artykuł ukazał się w kwartalniku FRONDA nr.44-45/2008

Zbyszek Czerwiński (1962) - polonista, wychowawca młodych chrześcijan do życia w post-chrześcijańskim świecie. Mieszka pod Warszawą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji