Profanacja
Kiedy dowiedziałem się, że teatr białostocki ma wystawić "Matkę" Stanisława Ignacego Witkiewicza, pierwszym moim odruchem było, aby iść i ostrzec reżysera, że Witkacy jest autorem trudnym, nieco trudniejszym od Górnickiego. To byt jednak tylko odruch i pomyślałem, że widocznie zespół artystyczny naszego teatru czuje się na siłach.
Moje wątpliwości nie rozwiały się jednak. Wręcz przeciwnie. Przecież to jedna z najtrudniejszych sztuk Witkacego. A gdy przypomniałem sobie ubiegłoroczny "Sen nocy letniej" i "Indyka" nie miałem żadnych już wątpliwości, że z "Matką" teatr sobie nie poradzi.
Nie myślałem tu nawet o stworzeniu "Czystej Formy" scenicznej, do której "Matka" jest wymarzona, ale choćby o poprawnym w sensie szkolnym zinterpretowaniu tego dramatu. Na nieszczęście, w ostatnim czasie gościliśmy pantomimę olsztyńską, która zaserwowała nam cudowny, obsesyjny sen o Gombrowiczu. Z niepokojem więc zasiadłem o godzinie dziewiętnastej na swoim krześle.
Sama dekoracja złych przeczuć nie wzbudziła bo można ów pierwszy akt potraktować nieco realistycznie z dadaistycznym figlem (sygnał wiele obiecujący) ponad sceną, w tle. Należałoby jednak w drugim akcie zmienić dekorację aby udokumentować jakoś i udowodnić zmianę sytuacji Leona. Powinna ona podkreślać jego metafizyczne ciągotki i rozpasane gusty zdegenerowanego filozofa. Powinna też przygotowywać publiczność do makabreski z Epilogu.
Przejdźmy do punktu drugiego: kreowania postaci. Leon, mimo że zblazowany i wyszydzony przez Witkacego, był przecież nosicielem jego idei, prorokował upadek kultury, zmierzch cywilizacji, totalną mechanizację. Poza tym był nie rozumiany nie dlatego, że jego idee były głupie, ale z tego powodu że reszta filozofów to dyletanci, nie mówiąc już o zwykłych śmiertelnikach. I Leon, mimo swoich słabości i marności charakteru, jest potęgą filozofii, ba - niemalże prorokiem. Na pewno nie jest jednak półgłówkiem i tępakiem, a takie wrażenie widz wynosi.
Po pierwsze Witkacego nie gra się jak Fredry, a po drugie w sposobie inscenizacji teatr nieco posunął się od czasów Ibsena. Druga postać - Zosia, to przecież wprawdzie podrzędna kokota, ale ma ona zaspokoić pociąg do perwersji Leona (bo dlatego postanawia się z nią ożenić). Tymczasem, gdy pojawiła się Zosia (prostytutka), myślałem, że to Kopciuszek i wcale tego wrażenia nie obalił strój (po zdjęciu płaszcza). Ba, kiedy się odezwała, to przyszedł mi na myśl teatr Zapolskiej.
Postać trzecia: Albert, ojciec Leona. Przecież był stolarzem i śpiewakiem. I został powieszony jeszcze w młodości. Także nie może go zastąpić dystyngowany; starszy pan, choć, być może, nie mniejsza szuja, ale o niewątpliwie wysokiej kulturze. W tej sytuacji należy wyróżnić bardzo nierówną rolę pani Telatyckiej, ale na zasadzie "na bezrybiu i rak ryba".
Kolejna sprawa to muzyka. Oprawa muzyczna wspaniale podkreśla tu melodramatyczny motyw matki. A przecież to nie jest melodramat. Samą matkę w takiej formie stworzył Witkacy tylko w celu większego obrzydzenia postaci, a tego reżyser zdaje się nie zauważył. A pan BUCZYŃSKI zrobił to czego wymagał niego reżyser.
Jedna uwaga na koniec: spektakl został wystawiony tak, jakby była to sztuka sprzed czterystu lat, nie grana (skąd my to znamy?) i jakby Witkacy nigdy nic nie napisał o teatrze i jego formie.
Poza tym widowisko zostało poprzedzone krótką prelekcją, w której widz mógł się zapoznać z postacią Witkacego. Czyżby Witkacy autor w Białymstoku nie znany? Po spektaklu znajomy mi powiedział: "Czego chcesz, mamy tylko jeden teatr. Lepszy taki niż żaden". Nie wiem.
P.S. Jest w teatrze takie powiedzenie: Jeśli wisi na ścianie strzelba, to chociaż pod koniec musi wystrzelić. Wisiała na wieszaku. Nie wystrzeliła.