Artykuły

Dzielę się miłością

- Byłam nestorką, godnie posuwającą się po scenie, czasem bałam się ruszyć, żeby się nie rozsypać. A Warlikowski widzi we mnie kobietę, która chce żyć, kochać, on mnie odmładza. U niego musiałam się znowu wspiąć na koturny, czyli męczyć - rozmowa ze STANISŁAWĄ CELIŃSKĄ.

Sejszę grała w sztuce Udając ofiarę braci Presniakow w Teatrze Współczesnym. Ale sama też miała wiele z uległej Japonki. Była najlepszą mamą, żoną, aktorką, przekonana: nie dla mnie miłość, szczęście, uznanie... Muszę na nie zasłużyć, bardziej się postarać. Poczucie, że nie jest wiele warta, wyniosła z dzieciństwa. Z takim piętnem trudno się wchodzi w życie.

Aktorka totalna. Dla roli włoży strój tancerki peep-show, pokaże piersi, I choć balansuje na granicy ekshibicjonizmu, nie jest w tym niesmaczna. Może dlatego potrafi grać i u Wajdy, i u Warlikowskiego. Stanisława Celińska w wydanej niedawno autobiografii "Niejedno przeszłam" rozlicza się z tym, co było. Z alkoholizmem, który zniszczył jej życie, z samotnością która jest wyborem. Nam opowiada, dlaczego nie umiała unieść sukcesu i co sprawiło, że odbiła się od dna.

Jej życie nadaje się na hollywoodzki film. Pierwsze lata po wojnie na warszawskiej Pradze. W rodzinie muzyków rodzi się dziewczynka. Nikt jej nie chce, nikt nie kocha. Mała ucieka w świat marzeń, muzyki, potem filmu. Jako 15-latka kocha się platonicznie w koledze z podwórka - Andrzeju Sewerynie. Zaciąga go do kółka teatralnego w PKiN. Do szkoły aktorskiej zdaje za pierwszym razem. Widzowie kochają ją za role Niny w "Krajobrazie po bitwie", Zosi z "Panien z Wilka", Agnieszki z "Nocy i dni". Imponującym głębokim głosem wygrywa Opolskie Debiuty piosenką Ptakom podobni. Ale szybko sukces zmienia się w upadek. Alkohol niszczy jej karierę, miłość, życie. A ona, kiedy nikt już nie daje jej szans, odradza się. Wraca brawurowo zaśpiewanym Songiem sprzątaczki Jonasza Kofty na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Zmieniona. Już nie eteryczna, naiwna Agnisia z ekranizacji powieści Marii Dąbrowskiej. Emploi kobiety po przejściach okazuje się jej siłą. Dziś znów na topie. Ulubiona gwiazda awangardowego reżysera Krzysztofa Warlikowskiego, u którego tworzy śmiałe role. Kiedyś uzależniona od alkoholu, dziś od życia. I ludzi, którzy przychodzą na jej recitale, spektakle i filmy, bo czują w nich prawdę.

Twój STYL: Chciałam się dowiedzieć od Pani, jak żyć. Napisała Pani książkę Niejedno przeszłam, to pewnie Pani wie.

Stanisława Celińska: Może i mogę o tym mówić... Rzeczywiście, niejedno przeszłam, wiele straciłam. I myślę, że w życiu najważniejsze jest to, by żadnego dnia nie zmarnować. Klasyk powiedział: "Żaden dzień bez kreski". Ta jedna kreska to może być posłuchanie jakiegoś utworu. Chodzi o to, żeby coś przeżyć i po- . stawić kreskę na rysunku swojego życia. Kiedyś to samo pytanie zadałam terapeucie. I on mi powiedział, że rozwój i osiąganie tego, czego się pragnie.

TS: Łatwo powiedzieć, ale skąd mieć pewność, czego naprawdę się chce?

SC: Ja szybko odnalazłam siebie. Może dlatego, że niezbyt siebie lubiłam i chciałam być kimś innym. No i motywowały mnie kompleksy.

TS: Przecież była Pani amantką. Po "Krajobrazie po bitwie" mężczyźni przysyłali Pani listy pisane czerwonym atramentem z propozycjami spotkań seksualnych.

SC: Wic pani, czasem jak w dzieciństwie coś pęknie, potem trudno uwierzyć, że mogłoby być inaczej. Nigdy nie czułam swojej urody. Babcia też mi zresztą mówiła: "No ładna to ty nie jesteś, ale masz dużo wdzięku". Pewnie stąd te moje kompleksy, z którymi do dziś się nie uporałam. Nigdy nic myślałam, że ktoś może mnie pokochać tylko za to, że jestem. Wydawało mi się, że powinnam na tę miłość zasłużyć. Zawsze musiałam zdobywać miłość ludzi, potem mężczyzn. Długo czułam się niekochana.

TS: W książce poświęca Pani dużo miejsca babci. Dlaczego była taka ważna?

SC: Babcia Janeczka była najbliższą mi osobą. Chyba tylko jej na mnie zależało. Wychowywała twardą ręką i wprowadziła w moje życie dyscyplinę. Dyscyplina jest ważna, bo nie pozwala zejść na manowce. Wiem, bo kilka razy w życiu ją zaniedbałam. U babci zawsze był najpierw obowiązek, potem przyjemności. Powtarzała: "Co masz zjeść dzisiaj, zjedz jutro. A co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj". Babcia, choć skończyła tylko kilka klas szkoły elementarnej, była skarbnicą mądrości. No i chciała, żebym wyszła na ludzi, bardzo tego pilnowała. Wprawdzie myślała, że zostanę lekarzem, ale kiedy się okazało, że chcę być aktorką, zaczęła przykładać się do mojej edukacji. I to dosłownie. Ćwiczyła ze mną dykcję, przepytywała z wierszy. Pamiętam, jak kiedyś zadzwoniła do Erwina Axera, dyrektora Teatru Współczesnego, w którym występowałam, i zapytała:

"No i jak tam moja Stasiuńka?". A miałam wtedy 22 lata! (śmiech)

TS: To babcia powiedziała, co jest w życiu ważne, a co zupełnie bez znaczenia?

SC: Mówiła: "Stasiuńka, nigdy nie pokazuj całej dupy, tylko zawsze kawałek". Chodziło jej o to, że we wszystkim trzeba zachować dystans - w zawodzie, w małżeństwie, w miłości. A my często kochamy do końca. Babcia twierdziła, że to błąd. Wiedziała, co mówi, miała dwóch mężów. Ten drugi był wpatrzony w nią jak w obrazek. Była zresztą przepiękną kobietą, więc dziadek cały czas się o nią starał. Ale ona miała tę tajemnicę. Mówiła mi, że dziadek nigdy nawet nie wiedział, kiedy miała trudne kobiece dni. Umiała sobą nie absorbować. Dla mnie była wzorem cnót nie do osiągnięcia. Nauczyła mnie też, żeby nie wyrzucać jedzenia. Wiedziała, co to głód, była przecież w obozie. Zresztą w naszym domu zawsze było biednie.

TS: A jak myśli Pani o tym domu, to widzi Pani...

SC: Smutne mieszkanko na ulicy Stalowej w Warszawie. Wychowałam się na podwórku. Pamiętam to czarne podwórko z figurką Matki Boskiej, do dziś wiele takich na Pradze. Całymi dniami bawiłam się z czarnym kotem, który paradoksalnie był jedynym jasnym punktem w tym moim czarnym życiu. Mama, utalentowana muzycznie, całymi dniami grała na ulicy na skrzypcach, ale nigdy nie było dość pieniędzy. Miała wielkie marzenia, wybierała się do konserwatorium w Paryżu, ale plany zniszczyła wojna. Opowiadano mi, że maczała skórki chleba w oleju i jadła, a mnie oddawała lepsze kęski. Głównie żywiłam się płatkami na mleku. Generalnie nikt nie miał czasu się mną zajmować. W domu była artystyczna atmosfera. Wciąż ktoś do nas przychodził topić w alkoholu swoje frustracje. Między dorosłymi plątałam się ja.

TS: W książce napisała Pani: "Chciałabym wiedzieć, czy ojciec mnie kochał". Naprawdę nie wie Pani tego?

SC: Chyba tego nie czułam. Myślę, że byłam niepotrzebnym dzieckiem. Zbędną walizką. Nie wiem, czy tata mnie kochał. Na pewno kochał moją matkę. Zobaczył ją, jak grała na skrzypcach na ulicy, i zakochał się bez pamięci. Powiedział, że jeśli mama za niego nie wyjdzie, odbierze sobie życie. Obiecywał, że dla niej przestanie pić. Jak wielu mężczyzn. Nie winię go za to. Urodziłam się w trudnym momencie, bo tuż po wojnie, w domu ludzi przegranych. Mama, niespełniona muzyczka, dopiero kilka lat po wojnie skończyła warszawskie konserwatorium i grata w filharmonii. Ojciec był wielkim pianistą, zanim poznał mamę, był dyrektorem szkoły muzycznej w Łowiczu, ale w Warszawie nie znalazł stałej pracy i zaczął zatracać się w alkoholu. Pamiętam, jak siedziałam pod fortepianem, a on grał Chopina. Przepięknie grał. Wciąż słyszę tego Chopina... Miałam trzy latka, gdy ojciec zmarł. Długo winiłam za to siebie. Dzieci podobno tak mają. Myślałam, że umarł, bo nie spełniłam jego oczekiwań. Wiedziałam, że chciał syna, bo miał córkę z poprzedniego małżeństwa, a tu ja przyszłam na świat. I po co? Miałam być Stanisławem, musiałam go nieźle rozczarować. Zostały mi po nim dwa notesy, zapisane przepięknym drobnym kaligraficznym pismem. Ojciec tworzył taką swoją encyklopedię, miała alfabetycznie ułożone hasła, jak w prawdziwej.

TS: Babcia przyjechała, kiedy zmarł?

SC: Nazywałam ją Dobrą Panią. Bo gdy tata umarł, przyjechała i wszystko w moim życiu się zmieniło. Przeniosłyśmy się na wieś, do Włoch pod Warszawę, potem do Legionowa Przystanek. Mama mogła rozpocząć wymarzone studia. Każdego ranka wsiadała do pociągu do Warszawy i jechała do konserwatorium. I dopięła swego. A domem zajmowała się babcia. Wreszcie ktoś zaczął zwracać na mnie uwagę. Babcia wybiła moje wszy, zapuściła mi warkocze, poszła ze mną do fotografa, kupiła buty i lalkę. Dużo ze mną rozmawiała. Nauczyła czytać i pisać. Z dzikiej, agresywnej dziewczynki zaczęła robić człowieka.

Wcześniej, jeszcze w Warszawie, poszłyśmy razem do kościoła. Zobaczyłam Misterium i zachwyciłam się. Myślę, że to wtedy narodziło się marzenie o teatrze. Babcia zmarła trzy miesiące po moim ślubie. Długo nic mogłam się pozbierać.

TS: W kościele zachwyciła się Pani Misterium. Ale kiedy naprawdę poczuła: chcę być aktorką?

SC: Miałam 12 lat. Przeczytałam książkę o Helenie Modrzejewskiej i zafascynowała mnie. Pamiętam, jak w pamiętniku napisałam: "Chcę być aktorką. Ale czy podołam?". Zapewne chodziło o naszą sytuację materialną. "Sceniczny" debiut miałam w wieku czterech lat. (śmiech) Ubrana w krakowski strój śpiewałam "W lesie wyrosła, w lesie szumiała" i tańczyłam krakowiaka. Ten strój sama zresztą od kogoś pożyczyłam, na własną rękę, ale nie pamiętam, od kogo, i do dziś nie wiem, jak mi się to udało. Jako siedmiolatka zagrałam w jasełkach. Poważna rola i od razu podwójne wyzwanie. Najpierw byłam aniołem, a potem za kulisami babcia i mama przebierały mnie w królewski strój. Na scenę wychodziłam już jako Herod i grzmiałam niskim głosem.

TS: A może to wychowanie wśród rodziców muzyków uruchomiło w Pani artystyczną część duszy?

SC: Mama nie chciała, żebym była muzykiem, bo to trudny zawód. Sama nauczyłam się grać, trochę mi tylko pomagała. Długo nic potrafiłam się z nią zresztą dogadać. Mama chyba czekała, aż podrosnę, bo potem więcej ze mną rozmawiała. Pamiętam, jak już w młodości podarowała mi wszystkie dzieła Cypriana Kamila Norwida. Zabierała też na koncerty klasyczne, bo po studiach grała w filharmonii i w orkiestrze Domu Wojska Polskiego. Dzięki swojej pracy dostała mieszkanie w Warszawie, na Solnej, dziś Jana Pawła II. To był pokój i ubikacja, bo nawet kuchni nie było. W dorosłym życiu mama czasem dzwoniła: "Włącz radio, jest koncert...". Wtedy tego nie robiłam, zatracona w dzieciach. Dopiero teraz wiem, że kobieta nic może zapominać o sobie. Muzyka była dla mnie lekiem. Babcia, gdy widziała, że jest mi smutno, mówiła: "Pograj sobie, Stasiuńka". Pianino ojca stoi zresztą dziś u mojej córki. Ale w domu też mam, kupiłam używane. Lubię położyć dłonie na klawiszach - to chyba wspomnienie z dzieciństwa, do którego wracam. Może ojciec sadzał mnie na kolanach i kładł moje ręce na klawiaturze?

TS: Kiedy mówi Pani o nim, uśmiecha się Pani.

SC: Bo lubię wracać do tych wspomnień. Ale był czas, kiedy miałam problemy z uśmiechem i wtedy psycholog powiedziała: "Pani Stanisławo, kiedy ma już pani wszystkiego dość i obiera pani na przykład niezliczone ilości ziemniaków, to nawet przy takiej czynności niech pani spróbuje unieść kąciki ust do góry". Wtedy na pewno pojawi się uśmiech. Dzisiaj też sobie o tym przypominam. I to pomaga.

TS: Krzysztof Warlikowski powiedział o Pani: "Życie jej nie głaskało. Była dla mnie porzuconym kotem na ulicy, coś silnego z niej emanowało". Takie dzieciństwo wzmacnia czy raczej jest kulą u nogi?

SC: Myślę, że wszystko, co nas spotyka, jest naszym przeznaczeniem. Tak widocznie miało wyglądać moje życie. Dzięki temu dzieciństwu potem mogłam zagrać wiele ról, na przykład Ninę z "Krajobrazu po bitwie". Ja tę Ninę zagrałam przecież własnym dzieciństwem. Była zaszczutą, dziką dziewczynką, która cierpiała z tego powodu, że była Żydówką. Rozumiałam ją doskonale, bo sama czułam, że niepotrzebnie się urodziłam.

TS: Od razu po szkole teatralnej Krajobraz po bitwie i wielki sukces. Porównywali Panią do Moniki Vitti.

SC: I zaszumiało w głowie. Wydawało mi się, że już będę tak rozchwytywana. Myślę, że nie potrafiłam sobie z tym wszystkim poradzić. Może za dużo na siebie wzięłam i to mnie przerosło? Chciałam być najlepszą aktorką, matką, żoną i kochanką. Przez lata żyłam w gorsecie "najlepsza". I nie wytrzymałam tego napięcia. Chyba przeszkadzała mi ta wysoka poprzeczka. Nie dawałam sobie rady z życiem. Człowiek, gdy ma za dużą presję, jest nieszczęśliwy. I wtedy ucieka. I ja też zaczęłam uciekać. W alkohol. Nic umiałam się rozluźniać, a alkohol dawał mi luz. W ten sposób leczyłam nadmiar ambicji, problemy Zamiast je rozwiązywać.

TS: Janusz Głowacki powiedział mi kiedyś, że sukces dużo trudniej znieść z godnością niż porażkę.

SC: Dla mnie sukces przyszedł za szybko. Oszołomił. Myślałam, że po szkole wyląduję na prowincji, a Erwin Axer zatrudnił mnie u siebie, w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Czesław Wołłejko żartował wtedy: "O, przyjęli piosenkarkę". Bo byłam po Opolu, gdzie za "Ptakom podobni" dostałam pierwszą nagrodę. Miałam coraz więcej propozycji - zagrałam w "Zaklętych rewirach", "Pannach z Wilka", "Nie ma róży bez ognia", byłam Agnieszką w "Nocach i dniach". A w domu jeszcze mąż (Andrzej Mrowiec, aktor - przyp. red.) i dwoje dzieci. Dbałam o te moje dzieci jak wariatka. Nie chciałam, żeby spotkał je podobny los do mojego, żeby poczuły się zaniedbane. Miałam 36 lat. To trudny wiek dla kobiety. A może ja uzależnienie dostałam już w genach? Zdaje się, że to jest ostatnie odkrycie Amerykanów. Dawniej nie mówiło się o chorobie alkoholowej, ten, kto pił, był po prostu pijakiem. Gdybym wiedziała, że to mnie dotyczy, byłabym czujna. Wie pani, człowiek długo nie może uwierzyć, że ma problem. Dziś radzę wszystkim, którzy mogą się z nim borykać, żeby w kalendarzu zaznaczali dni, w których coś wypili. Bo czasem wydaje się nam, że wypiło się tydzień temu, a to było wczoraj i przedwczoraj. W ten sposób zatracasz poczucie czasu i pijesz na okrągło. Alkohol staje się twoim powietrzem.

TS: A praca? Jak Pani grała? SC:

Zdarzało się, że grałam po alkoholu, ale rzadko. Koleżanki boleśnie żartowały: "Trzymaj się kulisy". Raz w ogóle nic przyjechałam na plan filmowy, choć cała ekipa na mnie czekała. Coraz częściej zaczęłam zawalać. W końcu telefon zamilkł. Na mojej drodze do trzeźwości dostałam wtedy wielką szansę - zagrałam "Hioba", którego zresztą gram do dziś. Pamiętam premierę "De Profundis" w dniu pogrzebu księdza Jerzego Popiełuszki. Skończyłam przedstawienie i zapadła cisza, ludzie wstawali, patrzyli na mnie, ja na nich, dopiero po dłuższej chwili rozległy się brawa.

TS: Miała Pani 41 lat, kiedy skończyła z piciem.

SC: To był po prostu cud. Zawsze byłam wierząca, tylko w pewnym momencie się pogubiłam. Na początku nie chciałam prosić Pana o pomoc. Długo zresztą mówiłam jak wszyscy alkoholicy: "Przecież ja nie mam problemu". Ale zobaczyłam, jakie spustoszenie zrobiłam w swoim życiu. Wiele razy próbowałam skończyć. Mówiłam: "Przestaję pić". I kończąc to zdanie, zamawiałam następny alkohol. Wiedziałam: "Niedobrze. Ja sobie nie poradzę. Jestem zapętlona". I poszłam do kościoła. Błagałam Boga, by wziął mnie w opiekę. Prosiłam: "Odejmij ode mnie ten ciężar. Boże, pomóż mi". I któregoś dnia po wielu modlitwach i absolutnym oddaniu się Opatrzności i Panu Jezusowi zostało mi to odjęte.

TS: Przestała Pani pić dla dzieci?

SC: Oczywiście, można górnolotnie powiedzieć, że dla dzieci. I po części to będzie prawda. Ale myślę, że też dla siebie. A przede wszystkim chciałam pokazać wszystkim "przyjaciołom", którzy w tym czasie odwrócili się ode mnie, że dam radę. Musiałam być silna. Nic zamierzałam żebrać o pomoc. Chciałam być facetką, która rozdaje karty.

TS: Co Pani straciła przez alkohol?

SC: Może jakieś role, ale one są bez znaczenia. Zaufanie ludzi, które polem trudno było odzyskać. Może gdyby nie alkohol, nie rozpadłoby się moje małżeństwo... Ale największa strata to dzieciństwo moich dzieci. Pewnie w ich pamięci na zawsze już zostaną obrazki pijanej matki. Wprawdzie przez pierwsze lata byłam najlepszą matką, a psychologowie mówią, że to one są najważniejsze. Ale potem zawaliłam macierzyństwo. Miały przeze mnie sporo przykrości. Jak zaczęłam pić, Ola miała sześć lat, była jeszcze przed Pierwszą Komunią, a Mikołaj - osiem. Na szczęście się opamiętałam. I chyba odpokutowałam ten czas.

TS: Jak zacząć wszystko od nowa? Trudne było życie bez alkoholu?

SC: Trudne, bo musisz nauczyć się żyć na trzeźwo. Boisz się samotności, pojawiają się lęki i ból fizyczny. Wiesz, że jakbyś się napił, przestałoby boleć. Wprawdzie na parę godzin, bo potem znów trzeba by było wypić. Musisz nauczyć się żyć z tym bólem. Życie na trzeźwo bardziej boli. A ty musisz je polubić. Kiedy próbowałam wyjść z nałogu, wieszałam na piecu karteczki z mądrościami. Na jednej było to, co mama mi powtarzała: "Pamiętaj, Stasiu, że masz dobre pochodzenie. W herbarzu twój dziadek Łysakowski jest herbu Leliwa. Dlatego pewnych rzeczy nie wypada ci robić". W końcu odezwała się dobra krew. Teraz już tych karteczek nie potrzebuję.

TS: Pewnie najtrudniejszy był powrót na scenę?

SC: Pomógł mi Jerzy Satanowski, kompozytor i reżyser. Kilka razy zapraszał mnie do udziału w Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, ale odmawiałam, a potem bał się mnie zapraszać. Ale kiedy odbiłam się od dna, pewnego razu spotkałam Jurka. Powiedziałam mu, że już wróciłam do siebie i że chcę jechać do Wrocławia. Zaufał. I tym samym pomógł. Zaśpiewałam "Song sprzątaczki" i "Stopklatkę". Wróciłam.

TS: Od 24 lat Pani nie pije. Nie kusi?

SC: Skąd, dla mnie alkohol to bestia! Podoba mi się mój stan trzeźwości. I bez niego ulegam różnym emocjom, bo przecież jestem artystką zbolałą.

TS: Z mężem dlaczego się nie udało?

SC: Trudno sobie ułożyć życic osobiste w tej pracy. Tak było z nami - dwoje aktorów. Z Andrzejem poznaliśmy się podczas prób do "Wesela" w Teatrze Telewizji. Ja grałam Rachelę, bo Teresa Budzisz-Krzyżanowska zaszła w ciążę, on Jaśka. No i zrodziło się uczucie. Wzięliśmy ślub w kościele Zbawiciela w Warszawie. Miałam 25 lat. Trzy lata później urodził się Mikołaj, a po dwóch latach Ola. Nie udało się nam. Łączę to z moją niedojrzałością.

TS: Po rozwodzie nie związała się Pani z nikim. Dlaczego? Była Pani młoda, piękna...

SC: W moim przypadku miłość to jest "ciężka choroba" i lepiej, żebym już więcej na nią nic zapadała. Boję się zakochania, bo nie potrafię normalnie traktować mężczyzny, którego kocham. Zresztą, zawsze miałam w życiu szczęście do nieudaczników. Przyciągałam takich, których potem musiałam dźwigać. Ale może ja w nich wszystkich szukałam ojca? Pamiętam, jak go czesałam, choć nic miałam nawet trzech latek. Opiekowałam się nim, a przecież powinno być odwrotnie.

TS: Chciałaby się Pani zakochać?

SC: Nie to, że chciałabym. Jestem zdana na to, co mi los przyniesie. Samotności nie można na siłę zapełniać. Dlatego mam psa. Nie żeby być kochaną, ale kochać kogoś. Ale może gdyby mi się teraz coś "trafiło", to bym tego nie zmarnowała? Nie jestem zła na Boga, że jestem sama. Uważam, że na miłość nie trzeba czekać, tylko trzeba ją dawać temu, kto jej potrzebuje.

TS: Często wspomina Pani Boga. Był czas, kiedy wydawał się niepotrzebny?

SC: Dopóki wszystko się udaje, często tak jest. A ja miałam w swoim życiu nawet taki czas, kiedy mi przeszkadzał. Był niewygodny, bo patrzył z góry na to, co ja tu wyprawiam. Nawet kiedy kręciłam "Krajobraz po bitwie", miałam z Nim na pieńku. Tam jest taka scena, kiedy ta moja Żydówka długo patrzy w górę, a potem nagle opuszcza oczy. Ta scena spodobała się Wajdzie. Grałam ją sobą, czyli moim prywatnym buntem i wadzeniem się z Panem Bogiem. A potem przyszłam do Niego na kolanach. I poprosiłam, żeby mi pomógł, bo sama nie dam rady.

TS: Ludzie wciąż szukają dowodów na istnienie Boga. Pani ich już nie potrzebuje? SC: Nie, bo ja miałam taki dowód, ze tylko czapkę z głowy zdjąć, ostrzyc głowę jako ten Hiob i powiedzieć: "Wiem, że Ty wszystko możesz, i nie wzbroniony jest Tobie żaden zamysł (...) Słyszeniem uszu słyszałem o Tobie, ale teraz moje oko Ciebie ujrzało. Dlatego żałuję i korzę się, tak jak tu jestem, w prochu i popiele". Niedawno straciłam sunię, która była ze mną przez 15 lat. Jak odchodziła Teklunia, wiedziałam, że nie mam rwać włosów z głowy albo chlać, choć byłby świetny pretekst, żeby się nawalić, nawet po tylu latach. Trudno było mi przeżyć tę stratę, modliłam się do Pana Jezusa, żeby mnie poprowadził. I wszystko mi powiedział, co mam robić. Pani mi pewnie nie wierzy, ale ja to naprawdę usłyszałam i wykonałam. Powiedział, żebym szła ulicą i patrzyła, co będzie dalej. Bo jak się idzie ulicą w obcym mieście, to nie wiadomo, co nas czeka. Ale mam na nią wejść. I... poszłam. Na końcu tej ulicy czekał pies, którego pan został sparaliżowany i nie mógł się nim dłużej opiekować. To nie był szczeniak, tylko dziewięcioletnia suczka, która pojawiła się na mojej drodze, a tak trafiłaby do schroniska. Cuda się zdarzają, tylko trzeba się na nie otworzyć. Trzeba zobaczyć te znaki i iść po tych śladach. Trzeba zaufać.

TS: Często chodzi Pani do kościoła?

SC: Rzadko, bo mam chore kolana i nie mogę klękać. Mszy słucham w radiu. Ale codziennie się modlę, rozmawiam z Bogiem, nawet przed występem. Zdarza się również, że gram dla Pana Boga, żeby mu się przypodobać. Staram się dziękować Mu za każdy przeżyty dzień. Bo wie pani, wprawdzie już nie piję, ale do tej pory muszę uważać, bo czasem zdarza mi się być agresywną. Jest taki program dla alkoholików H.A.L.T. - nic można być Hungry, Angry, Lonely i Tired, czyli głodnym, rozgniewanym, osamotnionym, zmęczonym. Bo wtedy coś takiego się we mnie dzieje, że zaczynam odczuwać niepokój i napięcie intensywniej niż inni ludzie, bardziej uporządkowani. < Przeżywam huśtawkę nastrojów. Te stany są bardzo nieprzyjemne, dlatego staram się zachować równowagę i o ile to możliwe platoński "złoty środek".

TS: Chyba trudno o nią, gdy się gra u Warlikowskiego. Nie wstydziła się Pani rozebrać na scenie w "Oczyszczonych"?

SC: Już w "Krajobrazie po bitwie "pokazałam swoje ciało. Daniela Olbrychskiego nie można było rozebrać, bo był zbyt umięśniony, a miał być wychudzonym poetą z obozu. Więc padło na mnie i pokazałam te swoje "dwa piegi". Ale potem wiadomo, minęły lata, ciało się zmieniło. Pamiętam, jak miałam się trochę rozebrać w "Hamlecie". Początkowo byłam przerażona, gdy włożyłam suknię z mocno odkrytymi plecami i ramionami i zobaczyłam wylewające się z niej cielsko. W Oczyszczonych było jeszcze trudniej. Baliśmy się trochę tej rewolucji na scenie. Ale weszliśmy w to, bo to dobra sztuka, szczera. Bez nagości nie byłaby prawdziwa. Oczywiście byłam skrępowana, kiedy wyjmowałam jedną pierś, potem drugą, a Mariusz Bonaszewski je całował. Ale w pewnym momencie zrozumiałam, że to nie jestem ja, tylko bohaterka. I wiedziałam, że to czemuś służy. Bo przecież Krzysiek mógł obsadzić zgrabną dziewczynę. Najpierw się zastawiałam nawet: dlaczego ja? A potem zrozumiałam. Po jednym ze spektakli podeszła pani około sześćdziesiątki i podziękowała za to, że pokazałam, że kobieta w każdym wieku ma prawo do miłości. To był najpiękniejszy komplement, jaki mnie spotkał za tę rolę.

TS: Podobno, by przygotować się do roli tancerki z peep-show, poszła Pani do peep-show?

SC: Najpierw mieli pójść ze mną koledzy z teatru. Ale potem pomyślałam, że jak mam grać tę rolę, to już teraz muszę się odważyć. Poszłam do sklepu erotycznego. Miałam 53 lata. Kobieta z obsługi, starsza pani, od razu mnie poznała. Zaczęłam się tłumaczyć, że mam taką rolę do zagrania i chciałabym zobaczyć taniec erotyczny. Wybrałam najstarszą tancerkę, ale i tak była z dziesięć lat młodsza ode mnie. Kiedy wychodziłam, sprzedawczyni powiedziała: "A wie pani, ja też tańczę. Młodzi chłopcy sobie życzą". To mi dodało odwagi.

TS: A skąd Pani wzięła strój erotyczny?

SC: Kupiłam w sklepie z bielizną. Czarne pończochy i podwiązki włożyłam na cienkie, obciskające rajstopy. Na to czerwone body i pas do pończoch. Wbiłam się w to wszystko i zawołałam syna, żeby powiedział, czyja w ogóle mogę tak wystąpić. A Mikołaj: "No, mamo! Ooo! Możesz spokojnie się zatrudnić". Pomyślałam, że skoro młody człowiek tak mówi, to może wstydu nic będzie.

TS: Nie myślała Pani, żeby schudnąć, skoro wciąż się Pani na tej scenie rozbiera? SC: Pewnie byłoby mi lżej, gdybym była chudsza. Kiedyś nawet zaparłam się i zrzuciłam siedemnaście kilo, ale wtedy wyszły zmarszczki na twarzy. Jak zobaczyłam siebie w "Samym życiu", to skończłam z odchudzaniem - stara, pomarszczona kobieta. Poza tym taka postura daje mi siłę przy śpiewaniu. Czy pani wic, że Maria Callas, gdy straciła kilogramy, pomału zaczęła też tracić głos?

TS: Za rolę Loli dostała Pani nagrodę Feliksa.

SC: Marek Kondrat, który był w jury, powiedział wtedy: "Może koleżanka powie nam jakiś fragment roli?". A ja na to: "Pieprz mnie, pieprz mnie, pieprz mnie, mocniej, mocniej, mocniej".

TS: Dlaczego gra Pani u Krzysztofa Warlikowskiego? Właściwie w każdej jego premierze ma Pani zagwarantowaną rolę. Lubi Pani to jego przekraczanie granic, tę jego dosłowność?

SC: Myślę, że w tej chwili nie ma dla mnie nic lepszego.

TS: Wcześniej była Pani we Współczesnym, u Macieja Englerta. Te dwa teatry są na dwóch różnych biegunach.

SC: No tak. (śmiech) Praca u Macieja Englerta łączy się z powrotem do źródła. W Teatrze Współczesnym stawiałam swoje pierwsze kroki i tu się wszystkiego nauczyłam. Ale człowiek, tak jak ziemia, potrzebuje płodozmianu. Cieszę się, że mogłam pobyć w tym teatrze i uczestniczyć w jego jubileuszu. Ale jak mówi Maciej, trzeba dokonać wyboru. Kiedyś Axer powiedział o mnie, że jestem niespokojnym duchem. Zapytałam: "To dobrze?". A on odpowiedział: "Tak". Kiedy odchodziłam ze Współczesnego, Englert zażartował: "Byłaś w sanatorium, a teraz idź się męczyć". Czas spędzony we Współczesnym był potrzebny. Przyjrzałam się sobie i zadałam kilka pytań. Tam czułam się dobrze, ale aż za dobrze. Byłam nestorką, godnie posuwającą się po scenie, czasem bałam się ruszyć, żeby się nie rozsypać, (śmiech). A Warlikowski widzi we mnie kobietę, która chce żyć, kochać, on mnie odmładza. U niego musiałam się znowu wspiąć na koturny, czyli męczyć. Może dlatego, że tematy, których dotyka, poruszają człowieka, a to niełatwe w dzisiejszym świecie, pełnym katastrof na żywo. Wychowany na teatrze greckim Warlikowski podejmuje wysiłek, żeby ukazać głębokie sprawy egzystencjalne, dotyczące każdego z nas. Takich tematów nic można grać obojętnie, dlatego my, aktorzy, wchodzimy w role głęboko - i to musi kosztować. Obnażamy nie tylko dusze, ale czasem i ciało, które nie zawsze jest doskonałe, ale zawsze czemuś służy. Dlatego pokazanie tego mojego starego ciała jest potrzebne. Bo ono pokazuje prawdę.

TS: A co Pani dzieci na tę prawdę?

SC: Są nowoczesne. Mikołaj był przecież ekspertem od stroju tancerki, (śmiech) A Ola, jak czasem narzekam, że jestem starą kobietą, śmieje się: "Tak, starą kobietą, która tańczy w peep-show". Nie żyjemy w czasach gorsetu, tylko prawd obnażonych.

TS: To za te prawdy obnażone dostała Pani od ministra złoty medal Gloria Artis? SC: Zadzwoniła pani z ministerstwa i powiedziała, że mam przyjść na spotkanie. A ja powiedziałam: "Nie mogę, bo jestem chora". Byłam po występie a cappella we Wrocławiu, trochę się przeziębiłam i nie miałam siły się ruszać. Powiedziała, że dostosują do mnie termin. "Oho, pomyślałam, to coś ważnego". Nie wiedziałam, po co wołają. Okazało się, że Warlikowski też ma tam być. - "Pewnie minister powie, żebym cię przestał rozbierać w teatrze" - żartował. Ale dali nam medale. Była też Anna Seniuk, Danuta Stenka, Jerzy Kamas, Grzegorz Jarzyna.

TS: Jest Pani szczęśliwa?

SC: Ostatnio sobie wypisałam taką sentencję: "Nie szczędź czasu na to, aby być szczęśliwym". I myślę, że kiedy człowiek nic szczędzi na to czasu, no to jest szczęśliwy. Trzeba wypatrywać szczęścia i fundować sobie drobinę radości każdego dnia. I trzeba dawać. Czasem wystarczy pomyśleć o kimś w sposób życzliwy i natychmiast mu o tym powiedzieć; "Wiesz, akurat pomyślałem o tobie, że jesteś takim wspaniałym człowiekiem, jesteś taki miły". J czasami trafi się na moment, że ktoś akurat był smutny. Trzeba dawać, dawać, To wtedy się otrzyma. Kiedyś, gdy byłam w Jerozolimie, przy grobie Pana Jezusa błagałam, żeby mi powiedział, co mam robić. Usłyszałam: "Dzielić się miłością". Oczywiście, potem o tym zapominałam wiele razy. Ale czasami sobie przypominam i wtedy mówię: "Aha, prawda, przecież mam się dzielić miłością". I wie pani, lak sobie myślę, że właśnie gdy się dzielę, jestem najszczęśliwsza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji