Artykuły

Szekspir czy Verdi

Dużym nakładem kosztów, pracy i zabiegów Marek Grzesiński zainscenizował w Teatrze Wielkim w Warszawie jedną z wcześniejszych (i słabszych) oper Verdiego, "Macbeth" (według Szekspira, libretto F.M. Piave, wersja oryginalna - bez baletu, za to po włosku). Przedsięwzięcie było ryzykowne, bo chcąc się skoncentrować na Verdim - trzeba było mieć głosy; stawiając na Szekspira, trzeba było mieć aktorów; żeby zaś zrobić widowisko operowe, trzeba było mieć pomysł.

Dlatego właśnie "Macbeth" się nie udał. Warszawa oglądała tę operę w 1849 roku, w dwa lata po premierze florenckiej. Potem dopiero wystawił ją Wrocław w 1964 roku. Coś w tym musiało być, że przerwa trwała u nas ponad 100 lat. Bo albo reżyserom tak się "Macbeth" nie podobał, że go omijali, albo rzeczywiście jest trudny do realizacji. Sądzę, że zarówno inscenizator, Marek Grzesiński, jak i scenograf, Wiesław Olko, musieli się zdrowo namęczyć nad wystawieniem tego dzieła. Nic wiec dziwnego, że teraz będzie się męczyć publiczność.

Co do mnie, to mam za złe warszawskim realizatorom, że potraktowali "Macbetha" ponadczasowo i dosłownie. Wskutek tego przedstawienie rozgrywa się jakby poza czasem, poza Średniowieczem, które nie jest dość wyraźnie zaznaczone w scenografii ani w kostiumach. Prawie wszystko dzieje się w ciemności. Zgoda, mogą to być nawet symboliczne mroki Średniowiecza, ale ta wieczna ciemność staje się ponura, obciąża scenę i nuży widza. Jedynie sekwencja uczty jest rozegrana kolorystycznie, ale z kolei nie ma w niej zaznaczonego charakteru wnętrza, a jest to przecież połowa XI wieku. Gdyby się zrodzić na oderwanie od realiów, do czego zresztą kusi mnogość scen baśniowych, to też żal efektów technicznych i pirotechnicznych, bo kostiumy giną w mroku a żelazne kratki, podświetlone reflektorami, zaczynają hałaśliwie pobrzękiwać ekspresjonizmem i od razu diabli biorą nie tylko metafizyczną głębię ale i całą poetyckość.

W tej plątaninie gubi się więc rodzaj konwencji i gubią się wykonawcy, który nie bardzo wiedzą, jak grać. Grają przeważnie do widowni, wskutek czego przedstawienie, mimo żywej akcji samego libretta, nabiera cech statyczności, a śpiewają na ogół wbrew warunkom, bo "Macbeth" wymaga głosów dużych dramatycznych, a tych raczej nie ma. Jedynie Jerzy Artysz (mimo że właśnie ma głos liryczny) zwycięsko dźwiga swoją ogromną partię, bo i aktorsko jest znakomity i pod względem muzycznym niezawodny. Orkiestra, prowadzona przez Andrzeja Straszyńskiego, brzmiała prawie dobrze, mimo kilku potyczek z chórem i drobnych kiksów, jedynie może zbyt ciężko, niemal wagnerowsko, w partiach kulminacyjnych.

A miał "Macbeth" kilka scen wielce obiecujących np. jak Banco z synem idzie na spotkanie swego losu albo sceny z duchami jak z groteskowego horroru, aie były i takie, które sprawiały zawód jak np. słynna scena, gdy rusza birnamski las. "Macbeth" na scenie Teatru Wielkiego przestał być operą a nie stał się dramatem muzycznym. Szkoda...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji