Artykuły

Lilla Weneda

Recenzenci, którzy pisali już o premierze "Lilli Wenedy", inaugurującej działalność warszawskiego Teatru Polskiego pod kierownictwem, przypomnieli o pierwszym jej powojennym wznowieniu na otwarcie odbudowanego Teatru Polskiego w rocznicę wyzwolenia stolicy w dniu 17 stycznia 1946 r. Była to zresztą jedyna realizacja tej tragedii Słowackiego w ciągu pierwszych dwunastu lat, bo następna premiera odbyła się w Teatrze Polskim w Poznaniu dopiero w październiku 1957 roku, a w latach następnych "Lilla Weneda" miała jeszcze 10 premier.

Jakże inaczej - niezależnie od kształtu scenicznego - odbieraliśmy to dzieło przed 23 laty, niż dziś. W recenzji z tamtej premiery pisałem w jednym z warszawskich dzienników: "Nowymi oczyma patrzymy dziś na to arcydzieło Słowackiego. Wszak tak bliscy byliśmy losu Wenedów. (...) Postawa bierności, oczekiwania cudu na dźwięk czarodziejskiej harfy nie opuszczała nas do ubiegłej wojny. Dusza anielska ulatywała coraz częściej z czerepu rubasznego... I wróciła znowu w trudnych dniach września. Nie czekała na dźwięk harfy złotej, na mściciela, potomka zapłodnionej popiołami bojowników wieszczki. Dymiące przez pięć lat krematoria wyręczyły ją w paleniu trupów, zapładniając swymi popiołami tych, którzy sztandar polski zatknęli na zgliszczach Berlina i wbili słupy graniczne na Odrze i Nysie. Bo związała się dusza anielska z czerepem rubasznym. Bo ziściło się spóźnione pragnienie Lecha o związku Wenedów z Leehitami. Bo w trudzie i krwi sześciu lat i w trudzie budowania wykuwa się nowy typ Polaka: Lechity-Weneda."

Przyjmowaliśmy wtedy to przedstawienie poprzez nawarstwienia świeżych wojennych doświadczeń, przeżyć, przemyśleń. Poprzez radość i dumę zwycięstwa i ocalenia a nawet poprzez radość i dumę z odbudowy w stolicy pierwszego teatru.

Jak dziś odbieramy "Lillę Wenedę"? I jak ją dziś grać, skoro odbiera się jedynie jej zobiektywizowane wartości artystyczno-ideowe, bez żadnego kontekstu?

Jako dramat z prehistorycznego okresu Polski? Historycy dawno już sugerowane w nim koncepcje naszego "rodowodu" przekreślili. Jako dramat historyczny z aluzjami do świeżej jeszcze tragedii Powstania Listopadowego? Aluzje są zbyt nikłe a faktura dramatu i jego materia zbyt odległe. Szekspir? Za mało krwi jest w tej tragedii (choć wiele w niej trupów), za mało gwałtownych namiętności (chyba jedną tylko Gwinonę i może jeszcze Ślaza można wywieść od Szekspira). Tragedia antyczna? Ciepło... ciepło... Zimno! Zimno, chociaż niektórzy krytycy tak właśnie, w wymiarach tragedii antycznej widzą dziś "Lillę". "Zimno", bo siłą kreującą tej tragedii, jej intrygi decydującej o losach ludzkich - ba! o losie całego narodu - są nie "siły wyższe", nie "fatum" czy "przekleństwo rodowe", nie rozgrywki nieobliczalne bogów rzutujące na losy ludzi, lecz - przypadek. Przypadek w jego najbardziej absurdalnym kształcie. Przypadek ma nazwisko: Ślaz. Uciekł od Lechitów do Wenedów w obawie o własną głowę i w nadziei zapełnienia brzucha w zamian za "atrakcyjne" kłamstwa o losie starego Derwida i Lilii. Pod wpływem i w wyniku tych kłamstw Roza zabija Lechona, Gwinona zabija Lillę, złota harfa króla nie wróci do Wenedów. muszą więc zginąć... Złota harfa, złoty róg... Ten sam gatunek ironii u Słowackiego co i u Wyspiańskiego? Bo przecie nie "młodzieńczy" "niedowład dramaturgiczny" - jak to niekiedy w sposób zabawnie uproszczony wyjaśnia się niektóre "niezrozumiałe" sprawy w dramaturgii Słowackiego - kazał Słowackiemu powierzyć rolę antycznej "przyczyny sprawczej" tragedii - Ślazowi. Więc i koncepcja kreowania poezji ("harfa złota") a więc i poetów (harfiarze) na przywódców narodu - odpada, i to z dwóch powodów: pod maską tragedii ukrywa się ironiczny grymas (wątek i rola Ślaza) a poza tym dziś rolę harfiarzy pełnią w Czasie wojny oficerowie oświatowi i orkiestry dęte a w czasie pokoju mężowie stanu, działacze, mówcy, publicyści.

Zostaje więc - poezja. Zostaje wielka poezja, cudowna muzyka wiersza Słowackiego i osnuta nią krwawa i smutna ale bardzo baśniowa tragedia.

Na scenie Teatru Polskiego jest krwawa i smutna tragedia o szlachetnych Wenedach i okrutnych Lechitach, o szlachetnej Lilli i okrutnej Gwinonie, ale nie jest to tragedia z baśni i nie jest to tragedia osnuta wielką poezją. Poezja ta jest tylko w cudownie brzmiącym wierszu Rozy Wenedy Elżbiety Barszczewskiej (Rozy przez artystkę wzruszająco uczłowieczonej, Rozy tragicznej z jej dramatem nie wieszczki lecz przenikliwie przewidującej tragiczny los swego narodu i z dramatem nielubianej za słowa prawdy przez naród i odtrąconej przez ojca córki), jest poezja w postaci Lilii Wenedy Jolanty Wołłejko-Czengery. Jest też i w innych postaciach, obrazach i sytuacjach, ale przytłacza ją natrętnie wyrazista, "sama w sobie" bardzo interesująca, nawet urzekająca, ale do "Lilli" nie przylegająca scenografia.

Wiele dobrego można by napisać o poszczególnych postaciach: o gorzko-zabawnym Ślazie Bronisława Pawlika, o bardzo szekspirowskiej Gwinonie Marii Homerskiej, o patetycznie wzruszającym Derwidzie Władysława Hańczy, o świętym Gwalbercie, zagranym z lekkim nalotem cienkiej ironii przez Mariana Wyrzykowskiego, o Polelum Janusza Zakrzeńskiego, który w "końcówce" wyłamał się z obowiązującej konwencji i wydobył przez ściszenie bardzo ludzkie, dojmujące tony. I wiele dobrego też o reżyserii Augusta Kowalczyka trzeba by napisać, bo założona koncepcja zrealizowana została konsekwentnie, czytelnie; całość - mimo różnych zastrzeżeń - robi duże wrażenie, jest w tym spektaklu oddech wielkiego teatru. I chociaż przedstawienie nie budzi entuzjazmu, to wzbudza szacunek dla Teatru i całego zespołu.

Tyle tylko, ze wyjściowe pytanie - jak grać dziś "Lillę Wenedę" - pozostało nadal bez odpowiedzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji