Artykuły

Wielka opera romantyczna

Teatr Polski w Warszawie - nazywany "pierwszą sceną polską", nazywany tak w czasach już dość niestety odległych - wystąpił z uroczystą, imponującą premierą inaugurującą działalność jego nowego kierownictwa, nawiązującego w ten sposób do tradycji tego teatru, który swą działalność w Polsce Ludowej rozpoczął w 1946 roku tą samą "Lillą Wenedą". Na wielkiej, obrotowej scenie ujrzeliśmy więc znowu feeryczną wizję baśniowych dziejów Prapolski, wymyśloną przez poetę, który najświeższe (przed blisko półtora wiekiem) teorie powstania państwa polskiego połączył w poetyckiej eksklamacji z silnymi aluzjami do niedawnych, narodowych nieszczęść, do klęski Powstania Listopadowego i zamiany kongresowego Królestwa Polskiego w kraj poddany i podległy.

Wielka opera romantyczna. Nie używam tego określenia w najmniejszym odcieniu pejoratywnym. W doskonale zrobionym programie teatralnym do "Lilii" jakże słusznie pisze Julian Przyboś, iż "tragedia ta została poczęta z ducha muzyki". To jest najczystsza prawda, która także teatrowi dyktuje twarde obowiązki. Arcyromantyczny odzew Słowackiego na różnorakie teorie podboju ziem prapolskich przez Normanów, Celtów, bóg wie kogo, znalazł wyraz w baśniowym sztafażu, który poecie podyktowała rozigrana wyobraźnia, i w porywającej poezji słów, jakimi posługują się wszystkie postacie, nie wyłączając ironicznie potraktowanego Świętego Gwalberta czy pogardliwie traktowanego Ślaza.

W widowisku, wyreżyserowanym przez Augusta Kowalczyka, monumentalizacja i patos nabrały także cech narodowej opery, celebrowanej z nabożeństwem i pompą. Oczywiście, partii śpiewanych jest mało i nie o to chodzi, by Lilila i Derwid umierali pod wtór orkiestrowego tutti. I muzyka Zbigniewa Turskiego nie jest wiodącym elementem przedstawienia, chociaż narzuca się sugestywnie wrażliwości widza, podobnie jak nie jest najważniejszym elementem przedstawienia majestatyczna dekoracja Teresy Targońskiej, posępne skały, mroczna brama obronnego zamku z budą odźwiernego i narzucający się obcesowo ogromny horyzont, poszatkowany zapalającymi się i gasnącymi błyskawicami i wstęgami linii, niby chmur cienkich jak sieć rybacka, białymi gdy sceny u Wenedów, czerwonymi gdy rzecz u Lechitów. Elementem wiodącym jest słowo poetyckie, niesione z namaszczeniem przez aktorów, ilustrujących w romantycznej scenerii romantyczną deklamacją tragiczne dzieje ostatniej walki obrońców z najeźdźcami, zawikłaną historię Złotej Harfy i dwunastu Harfiarzy, śmierć króla Wenedów i królowej Lechitów, katastrofę Wenedów w końcowej bitwie, przygody Ślaza, który jest egzystencją antybohaterską, a wpływa wydatnie na losy bohaterów.

Poezja jest wspaniała i bucha ze sceny burzą słów. Teatr musi, niestety, ucieleśniać najbardziej poetyckie wizje, jeżeli ma być teatrem a nie estradą, teatrem wyobraźni. "Bałem się uziemienia tego poematu, obciążenia go deskami, kostiumami, dekoracjami scenicznymi - powiada Przyboś w cytowanym artykule w programie. - Nie pragnąłem, aby białe widziadło Lilli i czerwona zjawa Rozy zmaterializowały się jako natarczywie trójwymiarowe postacie ludzkie". Aleć na scenie musiały się ujawnić, i córki króla obrońców, i synowie króla najeźdźców, i musieli obróść w teatralny reinhardtyzm wojownicy obu narodów, uduchowieni Wenedzi, wiedzeni przez Harfiarzy o łysych zniekształconych czaszkach - jak u kapłanów inkaskich - z dwurogimi harfami w rękach, i przyziemni Lechici, przyodziani w czarne plastiki, łapcie i skóry, poruszający się mrówczym biegiem. Pokazano nam dziwaczną fabułę "Lilli Wenedy" trójwymiarowo, czego się obawiał Przyboś - ale czy w teatrze można było inaczej?

Dwie są aktorskie dominanty tego monumentalnego przedstawienia, którym na pewno bardzo wielu widzów będzie głęboko wzruszonych i poruszonych: rola Rozy Wenedy, wieszczki narodu, i rola Ślaza, ślepego narzędzia ironicznego losu. Obie wysunęły się na czoło również dzięki ich wykonawcom. Elżbieta Barszczewska była przed laty przejmującą, liryczną Lillą. Teraz jest przejmującą, epicką Rozą, która wspaniale mówi i interpretuje porywający tekst wenedzkiej kasandry. Miękki liryzm przekształciła w tony spiżowe, o wielkiej sile nośności, mamy nową - po Wysockiej - Palladę do "Nocy Listopadowej" w Roku Wyspiańskiego. Bronisław Pawlik jako przeciwległy patosowi Rozy biegun, dostosował się w roli Ślaza do stylu przedstawienia, jest śmieszny i odrażający, a zarazem jakoś tragiczny w swoich ponurych przygodach.

W Derwidzie dominuje ból i jęk i takim go pokazał Władysław Hańcza, oślepły król Lir, biadający nad losem córki, utratą harfy, zagładą narodu. Agresywnego Lecha, respektującego przewagę mądrej żony, gra Maciej Maciejewski, braci sjamskich Leluma i Poleluma grają Stanisław Jasiukiewicz i Janusz Zakrzeński, wodza Sygonia Leon Pietraszkiewicz, wodza Gryfa Tadeusz Jastrzębowski, Harfiarzom przewodzi Tadeusz Białoszczyński. W Świętym Gwalbercie zbyt mało dostrzegł Marian Wyrzykowski czynnika satyrycznego, zniechęcającego widzów do tej obłudnej osoby. Synaczek Lecha, Krak, edukowany przez matkę, czy miał być w przyszłości Krakiem z wawelskiej legendy?

Dwa typy kobiet roiły się Słowackiemu przez długi ciąg jego twórczości: nimfy białe, liliowe, powiewne, pełne dziewczęcego czaru i cierpiętnictwa; oraz kobiety silne, okrutne, despotyczne, złe jak szatanice. Oba typy pojawiają się w "Lilli Wenedzie" reprezentacyjnie. Eteryczną, anielską Lillę gra Jolanta Wołłejko-Czengery poetycko i łagodnie, skromnie jak przystało tej nieziemskiej istocie. Rolę dzikiej, nieludzkiej Gwinony - kochającej wszakże, jak wilczyca swoje potomstwo - może Maria Homerska zaliczyć do swoich sukcesów artystycznych; jest odpowiednio stalowa, demoniczna, a przecież ludzka w chwilach rozpaczy po utracie syna pierworodnego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji