Artykuły

Nareszcie kontestacja z prawdziwego zdarzenia

Dochodziły słuchy, że krakowska "Lilla Weneda" Skuszanki jest wydarzeniem. Prawda, wydarzeń ostatnio sporo, co rusz to "wydarzenie". Ale wydarzenie wydarzeniu nierówne. Krakowska "Lilia" jest w porównaniu z tym, co zwykło się u nas za wydarzenie określać skromna, obchodzi się bez efektów, wcale nie usiłuje być "dzisiejsza", nie jest odczytana poprzez Gombrowicza i Mrożka. Legitymuje się tylko Słowackim.

Niestety nie złożyło się obejrzeć jej wcześniej. Trafiłem na ten spektakl dopiero w ubiegłym tygodniu. I czuję do siebie wielki żal o to spóźnienie. Cóż to dopiero za argument w dyskusji o lojalności wobec autora?!

W tym miejscu padłoby pytanie: więc tradycyjna? Ależ skąd, wprost przeciwnie! Zatem kontestatorska? Wobec teatralnej tradycji - na pewno. Skuszanka nie tylko zrywa z tradycją, ona się jej przeciwstawia. Nie wiem dokładnie, jak dawna jest ta tradycja, ale jak pamięcią sięgam, jawią się przed oczami obrazy bliżej nieokreślonej prasłowiańskości, coś na kształt skrzyżowania Ruszczyca z Boeklinem: powłóczyste szaty harfiarzy, stylizowanych na chór grecki, długie brody z lnianego włókna, a obok szyszaki i rycerze w zbroje zakuci. Poza tym laurowo i ciemno. Powtarzam - nie wiem, kiedy się ten stereotyp zrodził. Z pewnością było to spojrzenie na tragedię poprzez "Króla Ducha". Wynikało zaś z takich przesłanek przedstawienie pełne niejasnych alegorii, jakiejś narodowej mistyki i ofiarnictwa, nastrajające widza na wysoki ton, na wzniosłość, zwalniającą całkowicie z kontroli wrażeń. Bo która z walczących stron symbolizowała Polskę? Tragizm losów i ofiarnictwo podsuwały, że Wenedzi. A Lechici? Czyżby Słowacki wypierał się spadku po Lechu?

Owe wątpliwości, żeby nie powiedzieć zamęt myślowy, nie przeszkadzał wcale funkcjonowaniu takiego właśnie kształtu "Lilii Wenedy" w repertuarze narodowym. Taką właśnie "Lillę" dano na otwarcie Teatru Polskiego po wojnie, dla podkreślenia więzi z tradycją. Jako tej tradycji symbol.

Skuszanka od tego wszystkiego odeszła. Spojrzała na "Lillę", jako nie napisaną, choć zamierzoną trzecią część "Kordiana". Jest to w jej ujęciu spojrzenie oczami Kordiana na sytuację polskiej emigracji w dziesięć lat po wydarzeniach powstańczych, na spory o "rząd dusz", na kłótnie polityczne frakcji i obozów, na jakie polski Paryż był podzielony. I takie spojrzenie wydaje się nie tylko uprawnione, jest ono dopiero odkryciem prawdziwego sensu tragedii pt. "Lilla Weneda". Nie mówiąc o tym, że potwierdza je chronologia twórczości Słowackiego: "Lilla" powstała po "Anhellim", a w pierwszym wydaniu połączył ją poeta z "Grobem Agamennona". Między goryczą i sarkazmem nie ma miejsca na mętną mistykę "Lilli Wenedy" widzianej poprzez "Króla Ducha".

Chronologia jest tylko argumentem posiłkowym. Istotne jest to, te tak widziana "Lilla Weneda" - sarkastyczna i pełna goryczy konfrontacja postaw moralnych Polaków po tragedii Kordiana, kiedy same wydarzenia zasnuł już cień - sprawdza się teatralnie. Przy spuszczonej jeszcze kurtynie dochodzi nas głos Kordiana z Mont Blanc: "Nieście mię chmury!... Oto Polska... Działaj teraz - Polacy!", po czym widzimy Doktora z "Kordiana", który oprowadza samego Kordiana w mundurze pod peleryną, po paryskiej kawiarni emigracyjnej. Z głębi odzywają się tony muzyki Chopina, to jakby koloryt lokalny, wyraz żrącej tęsknoty. Doktor przedstawia Kordianowi "bohaterów": z lewej Lechici w kontuszach, zawadiackie miny, "gniewni", z prawej we frakach i tużurkach z onego czasu - poetyzująca prawica, Wenedzi, a w środku - misja św. Gwalbeita, czyli "módlmy się". Nikt z nich nie zmienia swego zwykłego ubrania na sceniczny kostium, co najwyżej Ślaz włoży hełm i pancerz na rajtroczek, żeby odegrać scenę z Salmonem, czyli "rzecz o bohaterstwie". To bowiem, co się rozgrywa, jest raczej seansem "polskiej duszy", niż inscenizacją "Lilli Wenedy", obnażaniem podświadomości, a więc oceną, nie zaś kształtowaniem jakiejś rzeczywistości.

Jeśli zaś traktować to jako teatr - jest to teatr, który obnaża własną sztuczność, a przez to odkrywa w sposób brutalny, chwilami okrutny [brak części tekstu] erwanie sarkastyczny, nieautentyczność postaw, sporów, mistyki wspieranej symboliką wyświechtanych rekwizytów - harfy, zbroi, topora - wyciąganych z zakamarków, czy starej skrzyni.

Tak widziana "Lilla" zgadza się z realiami, do których w tragedii czyni się aluzje. Lelum i Polelum to niby symbol dwugłowego kierownictwa powstania: jeden był zbrojnym ramieniem, drugi (Chłopicki?) ochronną tarczą. Ale brakło głowy, zdaje się podpowiadać poeta. Stylizowany na Mickiewicza Derwid zyskuje w tym ujęciu również inną zgoła rangę, niż mityczny i mistyczny Król-Duch. inaczej brzmią w tym kontekście spory między Lechitami i Wenedami, nabierają nie tylko innego sensu, ale w ogóle sens zyskują.

Poza tym nasuwa się dziwne skojarzenie z bliższymi nam czasami. Nasze własne doświadczenia w niejednym potwierdzają owe rewizjonistyczne założenia Skuszanki. Jawi się w sumie obraz społeczeństwa emigracyjnego (czy tout court - narodu) miotającego się i miotanego miedzy okrucieństwem a wzniosłością, bezmyślnością i brutalnością a łagodnością i mądrością. Narodu rozdartego, po którym wszystkiego można się spodziewać; narodu zdolnego do wszystkiego - wielkich poświęceń i drobnych podłości.

Gorycz i sarkazm Słowackiego zdają się podpowiadać, że stać przecież nasz naród na wielkie sprawy, gdyby wreszcie zechciał zrzucić z siebie tę "Dejaniry palącą koszulę" i stanąć "nagi" nagością żelazną.

Przedstawienie "Lilli Wenedy" Krystyny Skuszanki w krakowskim Teatrze im. Słowackiego otwiera zupełnie nowy rozdział w reeepcji tego utworu. Jest prawdziwym zdarzeniem w naszym teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji