Artykuły

"Lilla Weneda" czyli Polacy

1.

W Katalogu księgarni Jełowickiego w rubryce "Pour paraître en 1838 et 1839" znajduje się ogłoszenie: "Słowacki poema dramatyczne - Część III Trylogii i poezje w Szwajcarii i E-gipcie pisane". Skądinąd wiadomo, że "Kordian", część I Trylogii, nie ma dalszego ciągu. Sprzeczność tę wyjaśnia Słowacki w liście z dnia 9 listopada 1838 roku: "Moja trzecia część Kordiana spalona, popełniliśmy więc głupstwo w Katalogu..."

Niemożliwym jest przecież, aby myśl, która kazała Słowackiemu kontynuować "Kordiana", przepadła bez śladu. Przekonanie to legło u podstaw inscenizacji "Lilli Wenedy", zrealizowanej w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie (premiera: 17 listopada 1973).

"Z myśli o kontynuacji Kordiana mogła pozostać intencja spojrzenia po dziesięcioletniej wędrówce oczyma osamotnionego bohatera w obozowisko polskie na paryskim bruku w latach 1838-1840" - sugeruje Skuszanka, twórczyni krakowskiej inscenizacji. I chcąc dowieść, że to właśnie w "Lilii Wenedzie" osadziły się myśli ze spalonej trzeciej części "Kordiana", każe zwrócić uwagę na to, iż czasowo najbliższe sąsiedztwo "Lilli Wenedy" stanowią takie utwory, jak: "Podróż do Ziemi Świętej" (grudzień 1839 r.), "Testament mój" (początek 1840 r.), pięć pierwszych pieśni "Beniowskiego" (początek 1841 r.). W świetle tych utworów "Lilla Weneda" jawiłaby się jako "sarkastyczny dramat-tragiszopka". Zauważmy jednak, że sąsiedztwo to wydobyte jest tendencyjnie. Można przecież "Lillę Wenedę" umieścić w innym ciągu: "Mazepa" (1839 r.), "Krak" (1840 r.), "Beatrix Cenci" (początek 1840 roku).

Bądźmy wszakże sprawiedliwi: dla Skuszanki to zestawianie dat nie jest punktem wyjścia do rozważań nad kształtem inscenizacyjnym "Lilli Wenedy", nie ono - a ściślej: nie tylko ono - stanowi wziernik, umożliwiający - pod najwłaściwszym kątem - zobaczenie zawartości ideowej utworu. "Układanka" z dat jest tu tylko uzupełnieniem, eleganckim wykończeniem przewodu myślowego: inscenizatorka krakowskiej

"Lilli Wenedy" zdaje się przekornie uśmiechać - popatrzcie, nawet z historycznoliterackiego punktu widzenia moja lekcja dramatu Słowackiego jest prawdopodobna. Ale nie w sugerowaniu tego prawdopodobieństwa tkwi zasługa Skuszanki. Wszak nawet w podręcznikach szkolnych przytaczane jest zdanie, w którym Słowacki nazywa "Grób Agamemnona" "chórem ostatnim, śpiewanym przez poetę", ostatnią częścią, swoistym post scriptum "Lilli Wenedy". Historycy literatury odczytywali już tragedię o Lechitach i Wenedach poprzez "Grób Agamemnona". A kimże jest podmiot liryczny tego poematu, poza tym że przypomina samego autora? To Kordian dojrzalszy o powstaniową klęskę, o dziesięć lat tułaczki i rozczarowań. Kordian jest więc tym, który śpiewa ostatnią pieśń "Lilli Wenedy", to on jest obserwatorem walki Wenedów z Lechitami i perypetii związanych z misją św. Gwalberta, to on jest słuchaczem harfy Derwida, której jedna struna - już w sekstynach poematu - wydaje się to promieniem słońca, to struną z harfy Homera.

Zatem Skuszanka twierdząc, że "Lilla Weneda" istnieje zamiast III części "Kordiana", nie popełnia zbyt dużego nadużycia; jeżeli już mogłaby tu być mowa o nadużyciu, to polegałoby ono na tym, że autorka krakowskiej inscenizacji poszła do końca tropem wytyczonym przez historyków literatury.

Rewelacyjność krakowskiej inscenizacji - a rewelacyjną trzeba ją nazwać na pewno - wynika wszakże z czego innego: oto Skuszanka pokusiła się o wystawienie całej "Lilli Wenedy". Całej nie w sensie literalnym (utwór został poważnie okrojony; inscenizatorka skreśliła blisko jedną trzecią tekstu), ale - ideowym. A pod tym względem tekst "Lilli Wenedy" jest - jak mało który - niesamowystarczalny. Niesamowystarczalny przede wszystkim teatralnie. Bo "(...) splątało się w nim i nie mogło odnaleźć swojego kształtu kilka równoczesnych zamierzeń poetyckich: tragedia historyczna wysnuta z prasłowiańskiej legendy w szekspirowsko-romantycznej scenerii, (...) posągowa, wywiedziona z Eurypidesa tragedia narodowych archetypów, (...) dramat metaforyczny na temacie klęski powstania listopadowego z alegoryczną harfą jako siłą ducha narodowego (...). W każdym z tych gatunków (...) "Lilla Weneda" jawić się mogła jako dzieło nieudane, niekonsekwentne, naiwne" (Krystyna Skuszanka: "Z notatek do inscenizacji").

A przecież w lekturze, gdy pamiętało się o komentarzu, który do dramatu dopisały dzieje polskiej emigracji popowstaniowej, "Lilla Weneda" zastanawiała przenikliwością myśli. I właśnie w rozumieniu Skuszanki zagrać całą "Lillę Wenedę" to znaczyło zagrać ją wraz z komentarzem, wraz z tym układem odniesienia, który ją uczytelnia, który wyjaśnia, dlaczego dramat ten został napisany i dlaczego dziś wart jest wystawienia w teatrze.

2.

Szum wichru, powoli podnosi się kurtyna. Dopiero co padły - nagrane na taśmę magnetofonową - słowa zwykle kończące monolog Kordiana na Mont Blanc: "Oto Polska - działaj teraz!" Tak zaczyna się krakowski spektakl "Lilli Wenedy". Już kurtyna w górze, z głębi sceny wychodzący Kordian wypowiada ostatnie słowo monologu: "Polacy!!!" Otaczające go postacie, to nie spiskowi - nie jesteśmy w podziemiach Katedry Św. Jana; ani w szpitalu wariatów, choć u boku Kordiana dostrzec można postać Doktora, Kordianowego przewodnika - jak pamiętamy - w świecie powołanym do istnienia przez Słowackiego w I części zamierzonej Trylogii. Doktor przedstawia obecnych Kordianowi - słowami "Listu II do autora Irydiona - jako postaci z "Lilli Wenedy". "Jam tych mar nie wołał" - odpowiada Kordian. Doktor znika. Miejsce, któremu teraz Kordian bacznie się przygląda, nie ma w sobie nic ze scenerii "Lilli Wenedy" - Skuszanka opracowując scenariusz widowiska skreśliła również didaskalia. W pierwszej chwili może się wydawać, że scena przedstawia wnętrze monumentalnego grobowca ("Grób Agamemnona"?), lecz rychło dostrzegamy bezładnie rozstawione empirowe stoliki, krzesełka w pokrowcach, parę foteli, skrzynię z narzuconym na nią sztandarem, na ścianach fragmenty jakichś zbroi, feretron z Maryją. To "klub emigracyjny - kawiarnia literacka Polaków". Postacie siedzące przy stolikach ubrane są według różnych mód: i tej przeważającej w kraju, i tej paryskiej (szlachecki kontusz, surdut, strój amazonki, biedermajerowska suknia itp.). Wszystkie te stroje są wszakże ubiorami z epoki, z lat trzydziestych i czterdziestych dziewiętnastego wieku. Zaczyna się akcja. Postacie mówią do siebie słowami "Lilli Wenedy". Z biegiem czasu poznajemy "poetyzującą prawicę, pieniacką lewicę, nabożne centrum", czyli Wenedów, Lechitów i ludzi związanych z misją Św. Gwalberta. Ponieważ bohaterowie dramatu (z wyjątkiem Kordiana i Doktora) w ogóle nie opuszczają sceny, nawet wówczas gdy - konwencjonalnie rzecz traktując - nie mają na niej nic do roboty (sytuacyjna konwencja klubu literackiego umożliwia takie potraktowanie postaci) - linia podziału staje się coraz wyraźniejsza.

I rzecz znamienna: słowa "Lilli Wenedy", opowiadające o legendarnej walce Wenedów i Lechitów, zyskują w tej nowej scenerii (zaprojektowanej przez Władysława Wigurę) na ostrości i nośności. Nie opowiadają już scenicznej akcji, ale ją uzupełniają. Konkret historyczny (owa kawiarnia literacka Polaków, Paryż 1839) sprawia, że sądy wypowiadane przez osoby dramatu nabierają dotykalnego, sprawdzalnego znaczenia. Zaś legenda o walce Lechitów i Wenedów staje się w tych warunkach wykładnikiem ideologii postaci, prowadzących walkę polityczną w klubie emigracyjnym. Zamiast walki dwóch nacji mamy walkę stronnictw politycznych. "Lilla Weneda" okazuje się dramatem nie o przeszłości Polaków, ale o ich historii, ciągle stającej się historii, a więc i o teraźniejszości. Jej bohaterowie toczą nieustanny spór, w którym na wadze kładzione są dwie wartości: atrakcyjność upiększonego mitu i konieczność racjonalnego działania. Między tymi wartościami nie można jednoznacznie wybierać, bo racjonalizm nie musi wynikać z oportunizmu, z tchórzostwa (jak to widziało wielu romantyków), zaś odwaga - nie musi owocować samobójstwem. Okazuje się, że świadomość fałszywości powyższej alternatywy miał Słowacki przy pisaniu "Lilli Wenedy", w czasie gdy alternatywa ta zaczynała stawać się dogmatem.

Ten seans "polskiej duszy", jakim jest "Lilla Weneda" w układzie Skuszanki, kończą słowa z "Grobu Agamemnona" wypowiadane przez Kordiana. W nowym kontekście brzmią w dalszym ciągu gorzko, ale bogaciej, współcześniej.

3.

W krakowskim spektaklu "Lilli Wenedy" najważniejszy jest tekst. I choć to może brzmieć paradoksalnie - umieszczenie akcji dramatu w nowej scenerii ufunkcjonałniło poszczególne kwestie, stały się one naprawdę ważne, musiały być wypowiadane z dużą artystyczną maestrią, aby nie zginąć w natłoku salonowych rekwizytów. Nic ich scenograficznie nie wspierało, tylko głos aktora mógł zapewnić im wagę (Gwinona - Halina Gryglaszewska, Roza Weneda -- Anna Lutosławska, Ślaz - Wojciech Ziętarski). I właśnie dlatego, że Skuszanka zagrała "Lillę Wenedę" wbrew didaskaliom, ujawniła się nie tylko mądrość tego dramatu, ale ponownie czysto zabrzmiał wiersz Słowackiego, na który zaczynaliśmy już być trochę głusi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji