Jasełka średniowieczne
WARSZAWSKA Opera Kameralna pozostaje wierna idei repertuarowej, obranej na początku swojej działalności, a zatem kilkanaście lat temu, kiedy jeszcze nosiła nazwę Sceny Kameralnej i podlegała Filharmonii Narodowej. Ta idea to najogólniej biorąc - prezentacja wartościowych dzieł teatralno-muzycznych mało znanych albo zapomniaych.
Ostatnio Warszawska Opera Kameralna wystąpiła z premierą "Gry o Herodzie", dramatu liturgicznego z XII wieku, którego tekst słowny i muzyczny (oczywiście anonimowy) odnaleziono w klasztorze St. Benoit-sur-Loire. Ściślej mówiąc są to dwa połączone dramaty bożenarodzeniowe, a zatem średniowieczne jasełka, podobne tym, jakie wystawiano zapewne także i w naszym kraju. To one właśnie były wzorem dla późniejszych widowisk jasełkowych, które w ludowej tradycji przetrwały do dziś.
Ciekawe, że ich główni bohaterowie od 700 lat pozostali ci sami: Herod, Anioł, Trzej Królowie i symboliczna Gwiazda Betlejemska, kiedyś przesuwana za pomocą sznurka, a dziś osadzona na kiju. W dramacie liturgicznym brak tylko postaci Diabła, co należy sobie tłumaczyć faktem, że tamte przedstawienia odbywały się w kościele. Druga różnica polega na tym, że - w przeciwieństwie do dzisiejszych jasełek, rozbieganych, a nawet niekiedy roztańczonych - tamte są spokojne, niemal statyczne. I znów główna przyczyna tej różnicy wynika z miejsca akcji. Widowisko jasełkowe, wygnane z kościoła w połowie XVI wieku przez Sobór Trydencki, zostawiło tam sztywny łaciński kostium i uroczysty charakter. Przyoblekło nowe szaty, pożyczając je zwykle od wieśniaków zamieszkujących daną okolicę. W rezultacie dzisiejsze jasełka zbliżone pod względem treści, pod względem formy bardzo się różnią od średniowiecznych dramatów jasełkowych.
Mamy okazję przekonać się o tym oglądając "Grę o Herodzie", wystawioną przez Warszawską Operę Kameralną w Kościele Ewangelickim przy ul. Kredytowej. Wytrawny spec w tego typu repertuarze - Kazimierz Dejmek, wspólnie z innymi realizatorami spektaklu, dołożył starań, aby jak najbardziej zbliżyć się do średniowiecznego oryginału. Ponieważ wykonawcami dramatów liturgicznych byli mnisi, większość wykonawców występuje w szatach zakonnych. Dla zachowania autentyzmu przedstawienie rozgrywa się bez reflektorów, jedynie przy świecach. Ruchy aktorów są powolne jak ruchy kapłanów w czasie nabożeństwa. Ta hieratyczność służy nie tylko wydobyciu autentyzmu, lecz także zwraca uwagę widza na element tutaj najważniejszy: na muzykę. Chociaż niezwykle prosta, w zasadzie jednogłosowa, urzeka ona słuchacza swoim surowym wdziękiem, a miejscami zaskakuje napięciem emocjonalnym. Tym, którzy wybierają się zobaczyć i usłyszeć to przedstawienie, polecam zwłaszcza pieśń Heroda, śpiewaną przy wtórze bębna i powtarzaną na scenie przez grupę żołnierzy oraz lament Racheli, pięknie śpiewany przez Lidię Juranek solo.
Nie licząc kilku nierównoczesności rytmicznych, trudnych do uniknięcia bez pomocy dyrygenta, którego interwencję ograniczono do najbardziej niezbędnych miejsc, całemu, kilkudziesięcioosobowemu zespołowi wokalnemu należą się wyrazy uznania. Dotyczy to także zaproszonego do udziału w tej premierze Chóru Chłopięcego "Lutnia". Kilkunastu młodocianych śpiewaków wywiązało się znakomicie ze swoich podwójnych - wokalnych i aktorskich - ról.
Jedyną rzeczą nie w pełni przekonywającą i nie bardzo pasującą do reszty była zgrzebna Stajenka, bliższa dzisiejszej szopce niż średniowiecznemu jej wyobrażeniu. Ale z przedstawianiem na scenie bóstwa zawsze był największy kłopot. Starożytni Grecy uciekali się do chwytu znanego pod nazwą "Deus ex machina", ale wówczas maszyny nie były w powszechnym użyciu. W naszej epoce, bardziej zmechanizowanej niż jakakolwiek inna, technika sceniczna nie robi wrażenia. Należało raczej zasłonić przed oczami widzów wnętrze Stajenki, tak jak to czyniono zresztą w średniowieczu.