Artykuły

"Lilla Weneda"?

Po "prywatce u Szekspira" - jak dowcipnie a trafnie określił J. Kott przedstawienie "Snu nocy letniej" w teatrze "Ateneum" - teatr ten zorganizował z kolei "prywatkę u Julka", posługując się przy tym tekstem tragedii Juliusza Słowackiego - "Lilia Weneda". Tylko że tam teatr miał do czynienia z komedią, tu - z tragedią. Ale i z tym sobie poradzono. Kreślono tekst Słowackiego gdzie popadło i jak popadło, wyeksponowano Ślaza, z świętego Gwalberta zrobiono farsową postać z jarmarcznego intermedium, potraktowano ironicznie Chór Harfiarzy, król Derwid, Lechoń i Sygoń już po śmierci (żeby było śmieszniej) zbiegają sami w pląsach ze sceny. Okazuje się, że jednak nie wykorzystano wszystkich możliwości, jakie daje w stosunku do arcydzieł teatralnej literatury klasycznej, tzw. prawo do eksperymentowania i "uwspółcześniania" tych dzieł. Zwrócił na to uwagę po przedstawieniu wybitny poeta i krytyk Z.: można było jeszcze dać numer striptisowy z Lilią Weneda w chwili gdy odmykają wieko jej trumny.

Powie ktoś: można i trzeba mieć krytyczny stosunek do "Lilii Wenedy", dokonując przez odpowiednią jej inscenizację polemiki z przewodnią ideą utworu. Istotnie: można. Po przedstawieniu "Lilii Wenedy" w styczniu 1946 r. (od tego czasu sztuka ta nie była w Warszawie wznawiana), inaugurującym działalność odbudowanego Teatru Polskiego, pisałem:

"Nowymi oczyma patrzymy dziś na to arcydzieło Słowackiego. Wszak tak bliscy byliśmy losu Wenedów. Lecz jak dalecy postawą od autora Lilii Wenedy. Znakomity biograf Słowackiego, prof. Kleiner, pisze, że Lilia Weneda jest tragedią krzywdy, nie tragedią winy. Tak też ją czuł i tworzył Słowacki po klęsce powstania 1831 roku. Cała historia Polski przedwrześniowej była u nas tragedią krzywdy. W tym uproszczeniu i zafałszowaniu historiozoficznym było wiec miejsce i na mistycyzm, i na bezmiar cierpień, i na ślepe fatum, i na irracjonalizm, i na - nieodpowiedzialność. Ta postawa bierności, oczekiwania cudu na dźwięk czarodziejskiej harfy, nie opuszczała nas do ubiegłej wojny. Dusza anielska z Grobu Agamemnona ulatywała coraz częściej z czerepu rubasznego (...) I wróciła znowu w trudnych dniach września. Nie czekała na dźwięk harfy złotej, na mściciela, potomka zapłodnionej popiołami bojowników wieszczki. Dymiące przez pięć lat krematoria wyręczyły ją w paleniu trupów, zapładniając swymi popiołami tych, którzy sztandar polski zatknęli na zgliszczach Berlina i wbili słupy graniczne na Odrze i Nysie. Bo związała się dusza anielska z rubasznym czerepem (...) Obcą nam była zawarta już w Anhellim a przejęta od Krasińskiego idea ginącego pokolenia. Obcą nam była druga przewodnia idea Lilii Wenedy: zginąć, kiedy inni giną - brzmiąca wyrzutem goryczy w Grobie Agamemnona: Bo jestem z kraju (...) gdzie zawsze po dniach nieszczęśliwych zostaje smutne - pół rycerzy żywych. Więc nie ginąć za Polskę, lecz żyć dla Polski. A żyć dla Polski, to znaczy walczyć o nią i pracować dla niej. I w jednym miał Słowacki rację, pisząc w Kilku słowach odpowiedzi na artykuł pana Z.K. i powtarzając to następnie w Grobie Agamemnona, że Polska jest Prometeuszem, któremu sęp wyjada nie serce, ale mózg i rozum. Przepędzić sępa, to znaczy zwyciężyć. Najtrudniejsze to zwycięstwo. Ale - osiągalne!

Mieliśmy chwile załamań i słabości. Tylko walka dawała wiarę i siłę. A ci, którzy czekali na dźwięk harfy złotej, przedwcześnie wołalo z goryczą i trwogą za ostatnim z Wenedów Polelum: I przyszli, kiedy mój lud cały skonał! Zostaliśmy żywi. Ocaliła nas walka."

Razi mnie dziś, jak i Was zapewne, patos przytoczonych fragmentów recenzji, rażą pewne naiwności i uproszczenia. Ale było to pisane siedem miesięcy po zakończeniu wojny i prawie czternaście lat temu. A przytoczyłem to po to, by poderwać ewentualnym zainteresowanym polemistom równie naiwny co demagogiczny straszak: oto znalazł się obrońca "targanych świętości". Słyszałem już to. Tak skomentowało bardzo chłodne przyjęcie przedstawienia podczas premiery prasowej troje młodych wykonawców przedstawienia podczas rozmowy w autobusie, której strzępy mnie dobiegły.

Nie chodzi tu u licha o żadne "targanie świętości", lecz o źle zrobione przedstawienie, o zupełnie fałszywą jego koncepcję artystyczną, o mylną w samym już założeniu konwencję spektaklu - o ile w ogóle można mówić w tym wypadku o jakiejś jednolitej konwencji, o wulgaryzmy i efekciarskie łatwizny, o brak elementarnego smaku, o brak konsekwencji inscenizacyjnej i reżyserskiej w budowaniu spektaklu, o ulicznikowskie oko do widowni, o zaprzepaszczenie wiersza Słowackiego i krajanie go tępym kozikiem. Oto szkoła dla młodych aktorów. Oto szkoła dla młodzieży szkolnej, którą obowiązkowo prowadzi się całymi klasami na to niedobre przedstawienie, na którym po raz pierwszy poznaje ze sceny arcydzieło Słowackiego.

I to się dzieje w teatrze, który nam dał "Proces", który tak inteligentnie wystawił ostatnio "Nasze kochane dziatki", który wreszcie tak interesująco - chociaż na pewno dyskusyjnie - pokazał "Sen nocy letniej". Prawo do eksperymentu - proszę bardzo: właśnie bardzo eksperymentalny Szekspir. Nikt nie rozdzierał szat. Nikt się nie oburzał, chociaż zastrzeżeń i sprzecznych opinii było wiele.

Rozumiem intencje twórców przedstawienia. Były pewnie jak najlepsze. I zamiar był ambitny. Ale "Lilia Weneda", to nie "Król Ubu". Polemika ze Słowackim - tak, ale nie tym językiem. Ciąć tekst - tak, ale nie zaprzepaszczając samego dzieła, jego najbardziej dramatycznych i najpiękniejszych partii (np. scena Derwida z harfą, sc. 3, akt IV).

Od złej roboty reżysera trzeba odciąć rzetelny wysiłek wielu aktorów. Więc przede wszystkim najbardziej dojrzałą aktorsko rolę Gwinony (Izabela Wilzzuyńska), ładnie i czysto prowadzoną na szlachetnym i szczerym patoisie lirycznym rolę Lilii Wenedy (Hanna Zembrzuska), wreszcie pełną umiaru i prostoty rolę Lecha (Roman Wilhelmi). Uznanie dla aktorów tym większe, że role swe zbudowali w bałamutnej i rozłażącej się konwencji reżyserskiej.

Pomysłowo rozwiązał scenografię Zenobiusz Strzelecki: i plastycznie, i funkcyjnie, śmiało i oryginalnie, szkoda tylko, że dostosowując się do koncepcji reżyserskiej, przejrzystość i surowość plastycznych akcentów zamącił obcym dla niej akcentem ironicznym (Chór Harfiarzy).

No cóż - czekamy na następne prywatki w "Ateneum": u Aischylosa, Sofoklesa, Eurypidesa, Corneille'a, Racine'a, Rostworowskiego. A może jednak ten ambitny, ale błądzący teatr zrezygnuje z tego rodzaju teatralnych "comicsów"?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji