Artykuły

Zniszczenie klasyki

Lekceważące przyjęcie, jakiego doznaje ostatnia inscenizacja "Lilli Wenedy" na łamach prasy codziennej, a nawet pojawiające się tu i ówdzie wybuchy oburzenia, zdają się świadczyć, że młody zespół "Ateneum" posługując się "świętym" tekstem Słowackiego dostarczył nowych treści myślowych, co już samo w sobie jest faktem nie do wybaczenia. Oczywiście przedstawienie w "Ateneum" jest spektaklem jak to się zwykło mówić nieudanym. Jest jednak niedobre w sposób interesujący, czego nie można np. powiedzieć o "Beatrix Cenci" na dostojnej scenie Teatru Polskiego, rzecz ta bowiem była niedobra w sposób doskonały i niebudzący refleksji.

Słyszy się oskarżenia, że Jan Kulczyński zabił poezję Słowackiego. Jest to sąd nad miarę komplementujący młodego reżysera. Zniszczenie poezji Słowackiego, rozumiane jako zerwanie z dosłownym interpretowaniem jego tekstów na scenie, jest zadaniem przerastającym siły jednego śmiałka. Niemniej jest to jedyne twórcze zadanie jakie możemy postawić sobie wobec pewnych dzieł naszej klasyki teatralnej. A Słowacki do tej rodzimej klasyki należy, nie może się ona bez niego obejść. Zwłaszcza do żenujących wyników musiałoby prowadzić dzisiaj dosłowne odczytanie "Lilii Wenedy". Było ono jeszcze możliwe zaraz po wojnie, kiedy w spalonej Warszawie inaugurował swoją działalność Teatr Polski. Wówczas dość niegustowny katastrofizm Słowackiego, cmentarna historiozofia, która w spopieleniu narodu widzi konieczną fazę rozwoju, mogły znaleźć oparcie w łatwych i łzawych skojarzeniach.

Dzisiaj, kiedy górę zdają się brać nastroje bardziej trzeźwe, Słowacki nie może liczyć w teatrze na rezonans tego rodzaju. Myślący reżyser przeżywa niejakie zakłopotanie. Dosłowna interpretacja może prowadzić łatwo do ośmieszenia autora w oczach widza krytycznego i do bezrefleksyjnego odbioru przez widownię wychowaną w muzealnym kulcie romantyki. Interpretacja przewartościowująca może wprawdzie zadowolić widza nastrojonego krytycznie (który zawsze reprezentowany jest przez mniejszość) ale wywoła żywy opór większości, która udając się na premierę wielkiego Julka oczekuje czegoś swojsko wzniosłego, egzaltowanego i w miarę mętnego (przy czym mętność poczytywana jest za głębię myśli).

Nie występujemy przeciw dosłownemu odczytywaniu Słowackiego; gdyby takie próby i związany z nimi styl inscenizacyjny nie istniały, nie można by nawet sformułować samego pojęcia interpretacji krytycznej. W Warszawie pełnym pietyzmu odczytywaniem romantyki zajmuje się Teatr Polski. Przed kilkoma laty kulturalna ortodoksja inscenizacji romantycznych miała nawet znamiona stylu rewolucyjnego. Pojawienie się po długiej nieobecności repertuaru romantycznego wymagało przezwyciężenia szerzącego się nagminnie płaskiego weryzmu na rzecz wielkiego gestu, szlachetnego patosu, poetyckiej intonacji. Wówczas nawet najbardziej tradycyjna interpretacja klasyki rodzimej miała pewien walor krytyczny, przeciwdziałając niebezpiecznej jednostronności w jaką popadł teatr.

Na tle całkowitej swobody poszukiwań stylistycznych, będącej od pewnego czasu udziałem teatrów, dobre przedstawienie przyjmujące klasykę "na wiarę", bezkrytycznie, jest tylko dobrym przedstawieniem "muzealnym". Potrzebne jest nadal istnienie sceny wyznaczającej jakąś normę takiego stylu muzealnego. Naprawdę twórcze poszukiwania, zmierzające do odkrycia w starym czegoś nowego będą jednak zawsze drastycznym przekroczeniem tej normy. Rzecz w tym, aby owego przekroczenia nie uważać za wykroczenie, jeśli odkrywa ono perspektywę nowych wartości.

Taką perspektywę odkrywa zuchwałe i młodzieńcze przedstawienie w "Ateneum". Chciałoby się rzec nawet, nie dość zuchwałe i nie dość młodzieńcze, bo reżyser, który do narodowej kapliczki wszedł w czapce i przez okno, wyszedł w końcu na kolanach i bez czapki. Wynikło z tego dziwne stylów pomieszanie. Kulczyński podiął próbę odczytania "Lilii Wenedy" przeciw tekstowi, ale w oparciu o tekst. Chciał spojrzeć na ponurą, obłąkańczą i ze śmiertelną powagą wyłożoną przez autora historiozofię narodową oczami Ślaza. Gdyby logika tego spojrzenia została wytrzymana do końca otrzymalibyśmy zamiast nabożeństwa narodowego zabawną makabreskę. Byłoby to bardzo interesujące przezwyciężenie obsesyjnego katastrofizmu Słowackiego. Oto próbka takiego spojrzenia:

"Czy widziałeś Lecha?

Widziałem,. - A co robi? - Gdym go widział,

To jadł Weneda z solą. - A Gwinona?

Gwinona we krwi dziatek się kąpała.

A cóż się stało z naszym starym królem?

A ja pokażę tak, język wywalę

i zamknę oczy: wasz król est finitus.

A jego córka? - A ja łzy jak z wiadra

Popuszczę na to i nic nie odpowiem..."

Jest to zresztą również dość trzeźwe streszczenie utworu. W takim ujęciu ckliwy sentymentalizm Lilii Wenedy przestaje razić, skoro wiemy że jest ona nie postacią tragiczną, lecz "waryjatką smętną". Dość niesmaczne sceny sadystyczne jak to: wzajemne opluwanie się ("Śliny mam dosyć..."), wydzieranie oczu, które służą jako zabawka dzieciom ("A najmłodszemu Gwinonkowi zanieść oczy wydarte, niech z nimi poigra"), rzucanie toporem w starca, dławienie gołą ręką i łańcuchem, dźganie nożem, palenie na stosie, mordowanie za pomocą wyszukanych instrumentów muzycznych (harfa) i rekwizytów cmentarnych (urna z prochami), pożeranie ludzi przez zwierzęta ("I tam widziałeś poszarpane członki człowieka, w paszczy wężowej trzeszczące"), pastwienie się nad umarłymi ("Otworzyłam jeden tułów trupowy i znalazłam, że w nim serce zbladło... Więc plunęłam temu sercu w usta, i rozcięłam drugą pierś dla ptaków, lecz znalazłam w niej kłębek robaków") etc. stają sią dość zabawnymi komponentami groteski. Pozostają jeszcze wielkiej piękności partie chóralne o "półposągowej formie Eurypidesa". Wykonane na serio, na tragicznym koturnie, mogłyby podkreślić kontrastowym działaniem parodiującą intencję reżysera. Ten kontrast zawarty jest zresztą w samym tekście, trzeba go tylko umieć odczytać. Między lamentacją Dziewicy: "O! jak te piersi krąglutkie ostygły! Jak te nóżeczki zimne zbłękitniały!" a lamentacją chóru -

"Oczy wydarto staremu królowi,

Pęka się córki bursztynowe serce,

A w naszą starą kość strach idzie mrowi,

Lecz nie lejemy łez, bo ci morderce

Gotowi ludom rzec: zwycięstwo nasze!"

zawarty jest dystans, który oddziela ckliwość od wzniosłości. Oba te bieguny połączyć może tylko groteska. Dopiero na jej tle zdanie-pomnik, kwintesencja polskiej eschatologii narodowej, zajaśniałoby całą swoją tragikomiczną niedorzecznością: "Wróżka powie nam jak mamy skonać". Diagnostyczność tej jednej formuły jest już dostatecznym powodem do zajęcia się Słowackim.

Takie są perspektywy krytycznej interpretacji "Lilii Wenedy". Teatr "Ateneum" nie otworzył ich w pełni przed widzem, ale ukazał samą ich możliwość. Groteska objęła konsekwentnie tylko dwie najłatwiej się jej poddające postacie: Ślaza i św. Gwalberta. Ukazane zostały, co jest już samo w sobie wynalazkiem, jako postaci polskiej commedia dell'arte. Jeszcze Lech miał parodystyczne zacięcie, ale już Lilia Weneda była tylko chwilami "smętną waryjatką", podczas gdy okrutna Gwinona, wzniosły król Derwid i Roza Weneda wyszli prawie "na serio". Reżyserowi zabrakło odwagi i konsekwencji. Pierwsze odbicie było celne ale za słabe. Odrodzenie pewnych dzieł naszej klasyki jest możliwe tylko przez ich zniszczenie. Zdaje się że zrozumiano to w teatrze "Ateneum". Niestety z żalem stwierdzamy, że zniszczenie nie jest całkowite.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji