Artykuły

Relacja z XVII Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach

Olaf Lubaszenko po ubiegłorocznych doświadczeniach wie, jakie spektakle zaprosić, by popołudnia i wieczory były dla widzów atrakcyjne. Sam wystąpił w amerykańskiej sztuce "Księżyc i magnolie", która jest arcyzabawną historią o kulisach powstania legendarnego filmu "Przeminęło z wiatrem" - pisze Bohdan Gadomski w Tygodniku Angora.

Organizatorzy tegorocznego Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach (4-8 lipca) zaprosili 110 gości. Gdy zapytałem rzeczniczkę festiwalu Alicję Myśliwiec, kto tak naprawdę jest tutaj gwiazdą, usłyszałem że może być nią zarówno osoba dopiero wkraczająca na czerwony dywan, ale rozpoznawalna, bo ktoś ją kiedyś widział w prasie lub telewizji, jak również artysta znany i ceniony za to, co robi. Tych pierwszych było w nadbałtyckim kurorcie sporo, tych drugich - kilka. Był to skromny budżetowo festiwal, ponieważ po raz pierwszy zabrakło głównego sponsora. Na szczęście imprezę wspomogli miejscowi bogacze, lecz nie na tyle, by była ona, jak kiedyś, polskim Cannes w wakacyjnym wydaniu. Wśród patronów medialnych była ANGORA, obecna w Międzyzdrojach na każdym kroku. Okazało się, że można zrobić ciekawy festiwal bez dużych pieniędzy Jana Kulczyka (wieloletni sponsor generalny), z niewielką ekipą realizatorów, z dyrektorem artystycznym Olafem Lubaszenką, producentem Zbigniewem Dobroszem i Jadwigą Bober, dyrektorem Międzynarodowego Domu Kultury na czele.

Niezwykle atrakcyjna zrobiła się Promenada Gwiazd, na której roi się od odcisków dłoni znamienitych artystów i twórców. Są też pomniki, pamiątkowe kamienie, ławeczki. Wczasowicze chodzą wokół nich od rana do wieczora, czytają nazwiska, podziwiają, fotografują. Widać, że jest to dla nich duża atrakcja. Wielkim zainteresowaniem cieszyło się odciskanie dłoni postaci świata kultury. Dobrze zorganizowana celebra, sympatyczna atmosfera, brawa, okrzyki i błyski fleszy. Po 17 latach od powstania festiwalu nareszcie przypomniano sobie tutaj o fantastycznej, wszechstronnej aktorce i ujmującym człowieku, artystce nie tylko dużego i małego ekranu, ale także sztuki plastycznej - Krystynie Sienkiewicz, która wahała się, czy przyjąć wyróżnienie po tak długim milczeniu. Tłumaczyłem pani Krystynie, że to wina poprzedniej ekipy, że ta obecna nie tylko o niej pamięta, ale bardzo wysoko ceni. Wspaniale, że pomyślano, by wyróżnić znakomitą śpiewającą aktorkę z Krakowa, Beatę Rybotycką, ciągle jeszcze zbyt mało znaną, choć w środowisku o ustalonej dawno renomie. Anna Przybylska jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych młodych aktorek i chociaż nie kształciła się w żadnej uczelni aktorskiej, radzi sobie w zawodzie na tyle dobrze, że wciąż ma nowe propozycje. Szymon Bobrowski zaskakuje wszechstronnością emploi. Popularność zdobył dzięki serialom, uznanie dzięki rolom filmowym. Do tej pory zdawał się być niechętnym mediom, na festiwalu pokazał inne oblicze. Waldemar Malicki, jeden z najbardziej wszechstronnych polskich pianistów, solista, kameralista, improwizator. W Filharmonii Dowcipu łączy wirtuozerię wykonania z muzycznym humorem. Wszyscy oni w pełni zasłużyli na upamiętnienie w Alei Gwiazd odcisków swoich dłoni. Nie bardzo wiadomo, jakim cudem znalazła się w tym gronie Zofia Czerwińska, aktorka trzeciopla-nowych rólek tak małych, że tytuły filmów coś mówią tylko starej daty wielbicielom kina. Współczesnemu widzowi nazwisko "Czerwińska" kojarzy się z sitcomem "Świat według Kiepskich", a to za mało, żeby jej obecność na Promenadzie Gwiazd była uzasadniona. Nawet dyrektor artystyczny nie potrafił tego wyjaśnić. Aby zwrócić na siebie uwagę, aktorka wymyśliła, że wszędzie będzie jej towarzyszył pies, terier Dżekuś. Nikt nie przypuszczał, że psina będzie odciskała łapę tuż obok dłoni swojej pani. Niektórzy z widzów mówili nawet, że to gruba przesada, że łapa psa bezcześci rangę pozostałych odcisków dostojnych laureatów, że to chyba żart. Jak się okazało, nie był to żart. Odcisk Dżekusia pozostał w alei zasłużonych dla polskiej kultury, choć jego przeciwnicy odgrażają się, że zostanie stamtąd usunięty.

Psi psychopata

Mało kto wiedział, że dzień wcześniej słodki Dżekuś pokazał w biurze festiwalowym swoje prawdziwe oblicze i puszczony bez smyczy i kagańca chciał zagryźć miniaturowego pudelka, weterana wszystkich festiwali; łącznie z Festiwalem Gwiazd (zawitał tutaj po raz 13.), eleganckiego i zrównoważonego Bu Bu Mon Cheri Adorea. Pieska uratowano tylko dzięki przytomności kilku osób, świadków zdarzenia. Pani Czerwińska nie znalazła nic na swoje usprawiedliwienie, plątała się w wersjach. Targowała się o 50 złotych na pokrycie kosztów leczenia Bu Bu Mon Cheri, które okazały się znacznie wyższe. Z dumą opowiadała o agresywności swojego psa, który notorycznie napada na psy małe, średnie i duże, choć jest już cały pozszywany od licznych ran. Na drugi dzień lokalna prasa szczecińska rozpisywała się na pierwszych stronach o tym incydencie, ciągnąc temat dnia następnego i przenosząc do internetu. Internauci pytali, czy nic ciekawszego nie działo się na festiwalu? Jako jego uczestnik odpowiadam, że dla szukających sensacji pseudodziennikarzy nic ciekawszego nie było. Nie interesowały ich spektakle, koncerty, filmy... Nie wyniuchali kolejnej sensacji w stylu: pies Dżekuś był akredytowany, miał identyfikator "gość" i wstęp dosłownie wszędzie, także do koktajlbaru, do restauracji, gdzie co rusz zasiadał obok swojej pani, wypatrując kolejnych ofiar. Upatrzył psa (yorka) fotoreporterki Małgorzaty Iwanickiej, która szybko wybiła mu to z głowy.

Lekko, łatwo i przyjemne...

Olaf Lubaszenko po ubiegłorocznych doświadczeniach wie, jakie spektakle zaprosić, by popołudnia i wieczory były dla widzów atrakcyjne. Sam wystąpił w amerykańskiej sztuce "Księżyc i magnolie", która jest arcyzabawną historią o kulisach powstania legendarnego filmu "Przeminęło z wiatrem". Zagrał Davida ZeIznicka, producenta filmowego. Zagrał tak wyraziście i prawdziwie, że stworzył znakomitą kreację. Gdyby reżyserka Agnieszka Lipiec-Wróblewska znalazła ciekawszy pomysł na inscenizację i poprowadzenie aktorów, Szymon Bobrowski i Szymon Kuśmider wypadliby jeszcze lepiej. Ten ostatni był tak na wskroś amerykański, że wierzyło się, że pochodzi z Hollywood. Barbara Kurzaj była tak mocno przerysowana, że zdawała się przybywać z farsy.

Spektakl "Henryk Sienkiewicz Greatest Hits" zapewne został zaadresowany do młodzieży z myślą o jej edukacji teatralnej, chociaż miał być formą kabaretu literackiego dla dorosłych. Reżyserował Krzysztof Materna, piosenki tekstowo oprawił Maciej Stuhr, muzycznie Janusz Stokłosa. W obsadzie nikt się nie wyróżniał, nawet modna ostatnio Olga Bołądź czy nagradzana filmowo Magda Boczarska i zgrany niemiłosiernie Tomasz Karolak. Największą gwiazdą był... Henryk Sienkiewicz.

Ależ się ubawiłem na farsie "Co ja panu zrobiłem, Pignon?", koncertowo zagranej według reguł obowiązujących w tego typu sztukach przez Pawła Wawrzeckiego, Grzegorza Wonsa, Andrzeja Grabarczyka. Całkowity brak talentu do grania w komediach i farsach zaprezentowała Renata Dancewicz, która wręcz utrudniała kolegom ciężką pracę swoim każdorazowym bezpłciowym pojawieniem się w kilku scenach.

To zadziwiające, że w "Drugim rozdziale" nie mają zbyt wiele do powiedzenia tak wytrawni aktorzy jak: Widawska, Arciuch, Kasprzykowski i Grabowski i nie przekonują widzów do próby ułożenia swojego życia raz jeszcze. Nie ukazują przewrotności ludzkich uczuć, a tym bardziej szaleńczej miłości i życiowego niespełnienia. Nie udała się reżyseria Wojciechowi Adamczykowi, który bardziej sprawdza się w komediach i farsach.

Monodram "Jekyll/Hyde" w wykonaniu wybitnego aktora Krzysztofa Globisza był zbyt ciężki, zbyt filozoficzny jak na wakacyjny czas rozleniwionych widzów. Frekwencja słaba. Aktorstwo wyborne. Tekst sztuki został napisany specjalnie dla Globisza, który szczodrze z tego korzysta. Ogromne wrażenie zrobił na mnie i widzach spektakl w reżyserii znakomitego Krzysztofa Jasińskiego "Na końcu tęczy", poświęcony wielkiej gwieździe filmu i piosenki Judy Garland. Widziałem go dwa razy w Łodzi, ze świetną Anną Walczak (klasyczna śpiewaczka operetkowa). W wersji krakowskiego Teatru STU Garland kreuje wstrząsająca aż do bólu, wywołująca w finale łzy (płakałem po raz trzeci) fantastyczna gwiazda krakowskich scen Beata Rybotycka [na zdjęciu]. Akcja rozgrywa się w 1968 roku, w ostatnich miesiącach życia legendarnej Judy, matki Lizy Minnelli. Wyniszczona długoletnim uzależnieniem od narkotyków i alkoholu, przyjeżdża na koncerty do Londynu. Nie wie, że ostatnie. Ta sama sztuka jest grana w Sydney, Londynie, na Broadwayu, w Berlinie - wszędzie w po brzegi wypełnionych salach. W Krakowie grana jest od 2007 roku, zawsze przy owacjach na stojąco. Rybotycka nie jest Garland, bo być nie może. Gra swoje i reżysera wyobrażenie o niej. Nie ma wielkiego, dramatycznego głosu jak Judy, ale ma do perfekcji opanowaną technikę wokalną i jej głos w repertuarze amerykańskiej gwiazdy brzmi imponująco. Jest odrażająca i wzruszająca, męcząca i wzbudzająca chęć niesienia natychmiastowej pomocy. Wybitna kreacja. Tuż obok niej fantastycznie, z ogromnym wyczuciem wciela się w postać jej akompaniatora geja Jakub Przebindowski, prezentujący taką amplitudę środków aktorskiego wyrazu, że aż dech zapiera. Jego Anthony jest wrażliwy, delikatny i zafascynowany wielką gwiazdą, którą kocha i dla której jest gotów wyrzec się swojego gejostwa. To druga wybitna kreacja w przedstawieniu, nad którym Krzysztof Jasiński panuje z żelazną dyscypliną. Robert Koszucki w roli impresaria gwiazdy jest za mało przekonujący. Brakuje mu środków i doświadczenia do tak głębokiego wchodzenia w postać. Spektakl był największym wydarzeniem festiwalu.

Zamykający jego teatralną część "Zamknięty świat" w bardzo sprawnej, konsekwentnie prowadzonej reżyserii Dariusza Taraszkiewicza jest produkcją Teatru Finestria, specjalnie przygotowaną dla genialnej w głównej roli Lucyny, czyli Krystyny Sienkiewicz. Jest zabawnie, z przymrużeniem oka i dla tych, którzy szukają w teatrze teatru, nie tylko serialowej rozrywki na żywo. Absolutnie cudowna, zdumiewająca wachlarzem środków wyrazu jest Krystyna Sienkiewicz. Publiczność szaleje i na stojąco bije brawa artystce. Świetnie, z ogromnym wdziękiem partneruje jej Rafał Cieszyński, znany z seriali, który dopiero tutaj pokazuje, na co go stać i jakim jest aktorem. Przepyszny w epizodzie bezdomnego jest Dariusz Taraszkiewicz (reżyser). Apoteozę idiotyzmu postaci sąsiadki prezentuje robiąca przedziwne miny Zofia Czerwińska, która jest zupełnie niekontaktową partnerką, bo w trakcie dialogów z Lucyną nie mówi do niej, lecz do publiczności (maniera estradowa). Psuje to scenki i niweczy ich wymowę i sens. Kiedy w finale Krystyna Sienkiewicz wychodzi spod stołu do ostatniego ukłonu, Czerwińska nie może znieść sukcesu koleżanki, biegnie do garderoby i wlecze za sobą na scenę do swoich ukłonów psa Dżekusia, o czym nie powiadomiła wcześniej reżysera. Zapytałem go po spektaklu, jak długo zmierza tolerować obecność tej pani w zespole? W odpowiedzi usłyszałem, że myśli o zmianie aktorki.

Ekstaza dźwięków

Waldemar Malicki okazał się na tyle zabawny i przewrotnie inteligentny, że dystansuje Zenona Laskowika i Jacka Fedorowicza. Jego 19-osobowa orkiestra brzmiąca jak 100-osobowa na nowo mnie zachwyciła i oszołomiła ilością i jakością dźwięków, których było aż w nadmiarze, bo nawet bisy przerodziły się w osobny 22-minutowy program. Koncert ansamblu i solistów Filharmonii Dowcipu w wielkim stylu, z ogromną klasą rozpoczął festiwal, nadając mu stosowną rangę i poziom. Dla wszystkich wykonawców wielkie brawa! Dla reżysera Jacka Kęcika, twórcy tego zamieszania na polskim rynku muzycznym, osobne gratulacje! Program miał niespodziankę, młodziutką skrzypaczkę, grającą również na kontrabasie i gitarze basowej Martę Zalewską, córkę piosenkarki i dyrygenta, która z roli skrzypaczki przeistacza się na oczach widzów w wokalistkę o znacznie lepszym, większym i mocniejszym głosie niż Edyta Górniak. Marta zachwyciła publiczność, a mnie oszołomiła. Na co dzień Marta ma zespół popowo-rockowy i pracuje nad wizerunkiem nowej gwiazdy w naszym show-biznesie. Przepowiadam jej wielką karierę. W Międzyzdrojach była największym odkryciem. W Sali Kongresowej w Warszawie będzie miała koncert, na który już teraz rezerwuję termin. Jakże blado wypadła przy niej przesympatyczna i nieźle radząca sobie z pełnym koncertem Ania Rusowicz, która zaprezentowała własny repertuar, przekonując, że jest nie tylko kopią śpiewającej mamy Ady. Nie bardzo udał się koncert "W drodze do gwiazd", bo początkującym zespołom i wokalistom nieopacznie podarowano zbyt długi czas na występ (po pół godziny). Wokalista Mojej Adrenaliny Adam Adamczyk sprawił w trzecim utworze, że zacząłem bać się o stan jego zdrowia psychicznego, a w ostatnim wskazany był kaftan bezpieczeństwa. Dla uspokojenia widzom proponowano w kinie Ewa film "Hans Kloss. Stawka większa niż życie" (wersja 2012), ale było bardzo późno i deszczowo. Nie skorzystałem. Mecz Aktorzy kontra Drużyna Smorządowców też odbył się w deszczu. Zakończył się remisem 2:2 w regulaminowym czasie i 4:4 w rzutach karnych. Trzeba było się świetnie zorganizować, żeby to wszystko obejrzeć i zrelacjonować czytelnikom ANGORY. Udało się. Wróciłem usatysfakcjonowany z najnowszą wiadomością, że Hotel Gwiazd "Amber" po zakończeniu festiwalu został wystawiony na sprzedaż.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji