W rewiowej krainie Oz
Niby znam popularną i mądrą książeczkę dla dzieci "Czarodziej z krainy Oz" napisaną przez Franka Bauma. A mimo to miałem problemy ze zrozumieniem, o co w tym widowisku chodzi.
Przypomnę więc, że bohaterką książki jest Dorotka, mała dziewczynka z Kansas, którą porwał ogromny huragan i uniósł gdzieś daleko od domu, w jakieś czarodziejskie krainy. Z pomocą trójki napotkanych po drodze przyjaciół - słomianego stracha na wróble, który martwi się, że nie ma rozumu, blaszanego drwala, którego troską jest brak serca, i wreszcie lwa, który cierpi na brak odwagi - Dorotka pokonuje rozmaite przeszkody, zwalcza złe czarownice, by wreszcie dotrzeć do potężnego czarodzieja, który okazuje się... zwykłym człowiekiem. I przekonuje się, że jedyne prawdziwe czary potrafi sprawić przyjaźń, wzajemna pomoc i wiara w swoje własne siły.
To wszystko rozmydliło się na olsztyńskiej scenie w tanecznych kółeczkach i tęczowych barwach kostiumów. Dowcip, przesłanie, na koniec i sam morał bajki okazały się mniej ważne niż kilka wysilonych, bezstylowych piosenek, z których żadna nie wyróżnia się jakimś szczególnym wdziękiem i nie zapada na dłużej w ucho. No, może jedna, ze względu na wyjątkowo niezwykły tekst: "skrzydlate małpy, małpy skrzydlate, nie będą nikomu bratem"...
Takim to tańcom i piosenkom podporządkowana została dramaturgia, a właściwie jej brak. O swoich przygodach Dorotka (na sobotniej premierze: Alicja Szymankiewicz) po prostu opowiada. Czyni to pospiesznie i niewyraźnie, jak gdyby sama uważała to
co mówi za mało zajmujące i chciała jak najprędzej przejść do kolejnych tańców. Na pokazanie najciekawszych zdarzeń zabrakło pomysłu, zarówno reżyserowi, jak i scenografowi. Kiedy na przykład lew odważnymi skokami pokonuje przepaść, przenosząc swoich przyjaciół, kolejno jednego po drugim, na swoim grzbiecie - za każdym jego skokiem gasi się światło, a gdy ponownie się je zapala - podróżnicy są już na drugim brzegu.
Czy na tym ma polegać "magia teatru"?
Reżyser Zbigniew Marek Hass po raz kolejny uparł się, że przedstawienie dla dzieci musi być małą rewią. Dużo kolorowych kostiumów, dużo ruchu, i niewiele poza tym. Dzieci podobno to lubią. Nie sposób dyskutować z takim poglądem. Co prawda mądrzy pedagodzy przestrzegają, że dzieci w teatrze na ogół są ufne, że przyjmą w dobrej wierze to, co wmówią im ich rodzice, i że w ogóle dzieciom można łatwo wiele rzeczy wmówić. Ale przecież wielu rodziców w ogóle nie interesuje się teatrem, więc też i nie ma zbyt wielkich wymagań. I tak to wszystko się kręci. I wszyscy są zadowoleni.
Aż trzech adaptatorów podpisanych pod jedną bajką, prócz tego autor muzyki, reżyser, choreograf; scenograf - i oto mamy produkt konfekcyjny, który zawsze się sprzeda przedszkolom i szkołom. A czy ważne, że dzieci kształcone na takiej mdłej i bezproblemowej, rewiowej estetyce będą miały później duże trudności ze zrozumieniem prawdziwego, ambitnego teatru współczesnego? I ze zrozumieniem, po co teatr w ogóle jest, jeśli nie służy li tylko bezmyślnej zabawie?