Kamienie z Werony
W interpretacji Rimasa Tuminasa większą przeszkodą dla miłości niż wojna domowa jest osamotnienie bohaterów, którzy nie znajdują oparcia we wrogim otoczeniu
Wszystko zaczyna się od kamienia i kończy na kamieniu. Na pustej scenie wrocławskiego teatru ułożony jest prostokąt z bloków piaskowca. To jedna z tych wielkich, wieloznacznych metafor teatralnych, o których później pisze się w encyklopediach i słownikach teatru. Ułożone równo, pod linijkę, są placem w Weronie, na którym walczą dwa zwaśnione rody. Później zmieniają się w balkon Julii, jeszcze później w jej grób.
Litewski reżyser Rimas Tuminas, który we Wrocławiu wystawił "Romea i Julię", przyzwyczaił nas do takiej wyrazistej scenografii obrazującej sens całego przedstawienia. Pamiętam jego spektakl "Uśmiechnij się do nas, Panie" według prozy Kanowicza, pokazywany przed laty na toruńskim festiwalu Kontakt tam najważniejszym teatralnym znakiem był wóz, którym główny bohater Szmul podróżuje do Wilna. Ten wehikuł obwieszony garnkami, walizkami, pierzynami był zwyczajnym wiejskim wozem, a zarazem arką, którą bohaterowie - Żydzi z Litwy - płyną przez ocean burzliwej historii XX wieku.
Kamienie z wrocławskiego przedstawienia mają siłę i głębię tamtego znaku. Benvolio na początku spektaklu zamienia dwa kamienie w kochanków, rysuje na nich profile dziewczyny i chłopaka i udaje, że się całują. Trzy godziny później w finale spektaklu ten sam Benvolio podchodzi do posadzki,która zmieniła się przez ten czas w bezładną kupę kamieni. Wyjmuje jeszcze raz dwa bloki, owija chustą jak stułą i ostrożnie stawia na ruinach.
Wrocławska inscenizacja "Romea i Julii" mówi o miłości, która wyrosła na kamieniu. Kamieniu niezgody, kamieniu obrazy i kamieniu nienawiści rodowej. Kochanków z Werony otaczają ludzie, od których nie można oczekiwać niczego oprócz kamienia. Aktorzy pod kierunkiem Tuminasa rysują karykatury rodziców Romea i Julii, ich przyjaciół, urzędników i kapłanów. Są tak udane, że publiczność na tej tragedii śmieje się, choć ten śmiech często zamiera na ustach. Ojciec - Maciej Tomaszewski - nie jest ojcem, ale płaczliwym histerykiem, który na nieposłuszeństwo córki odpowiada wybuchem złości charakterystycznym dla ludzi wewnętrznie słabych. Matka - Ewelina Paschke-Lowitzsch - nie jest matką, ale zastraszoną kobietą, która dla własnego spokoju jest w stanie poświęcić szczęście córki. Piastunka Elżbiety Golińskiej co prawda opiekuje się Julią, masuje jej zmęczone w tańcu stopy, ale jej stosunek do dziewczyny jest stosunkiem przekupki do atrakcyjnego towaru, który trzeba sprzedać, zanim się zestarzeje i wyjdzie z mody. Autorytetem nie jest nawet franciszkanin ojciec Laurenty. Krzysztof Kuliński z tej roli wydobywa głównie śmiesznostki mnicha, który ma trudności z przypomnieniem sobie, w której właściwie butelce znajduje się magiczny eliksir dla Julii. Księga, którą taszczy pod pachą, jest pokryta grubą warstwą kurzu, z czego wniosek, że rzadko się do niej zagląda.
Niewiele dobrego można powiedzieć także o otoczeniu Romea: stary Monteki (Bogusław Kierc) zajęty jest swoją zranioną dumą, a Merkucjo (Eryk Lubos) - kunsztem recytatorskim. Jedyną postacią zdolną do współczucia pozostaje Benvolio, któremu Tomasz Tyndyk dał cechy naiwnego dziecka i szczyptę obłędu. To wstrząsające, że tragedią kochanków umie przejąć się tylko wariat.
W tym otoczeniu miłość nie może przetrwać. Dorota Abbe i Radosław Kaim grają parę dzieci, dla których wejście w dorosłość jest drogą przez mękę. Julia wystawiona na sprzedaż przez matkę i piastunkę, szybko zmienia się z subtelnej ba-letnicy w zrozpaczoną kobietę, która z determinacją walczy o swoje szczęście. Romeo początkowo jest konwencjonalnym amantem, który recytuje frazy o strzałach Amora, naśladując gesty i pozy złego aktora. Miłość zdziera z niego ten fałszywy ton, Kaim dobija się do prawdy, dojrzewa, chociaż w głębi serca pozostaje dzieckiem, które na niepowodzenia reaguje płaczem. Są to intrygujące i niebanalne role, młodzi aktorzy pokazują bowiem, jak ich bohaterowie wraz ze smakiem miłości poznają smak cierpienia.
Tuminas zrezygnował z ostatniej sceny, w której zwaśnione rody godzą się nad grobem Romea i Julii. W jego interpretacji większą przeszkodą dla miłości niż wojna domowa jest osamotnienie bohaterów, którzy nie znajdują oparcia w obojętnym lub wrogim otoczeniu. Scenę zamyka ściana zbudowana z dziesiątków drewnianych drzwi, do których daremnie pukać - i tak się nie otworzą. Uchylają się dopiero w godzinie śmierci. To oczywiście zawęża wymowę sztuki, ale za to silnie przemawia do widowni. Szkoda tylko, że Tuminas ukazał tytułową parę w tak wyidealizowany sposób. Doświadczenie erotyczne jest kluczem do dojrzewania, tymczasem noc poślubna w jego spektaklu przybiera formę baletu. Tuminas nie znalazł dla miłości symbolu tej miary, co szerokie, skórzane pasy, których skłóceni mieszkańcy Werony używają w walce zamiast rapierów. Sceny bitew emanują agresją i siłą, w scenie miłosnej jest tylko forma, a przecież kochankowie nie poświęcili tej nocy na badania ornitologiczne nad słowikiem i skowronkiem.
To jedyne potknięcie inscenizatora nie psuje całości. "Romeo i Julia" jest konsekwentnym dziełem, pełnym poezji, a zarazem wewnętrznej siły. Po warszawskich realizacjach Oskarasa Kor-sunovasa to kolejny udany przeszczep litewskiego teatru na polską scenę.