Artykuły

Postny dramat

Niedawno jeszcze seks był przedmiotem jawnej, nieja­ko publicznej, eksploatacji jedynie ze strony świata nauki i półświatka nierzą­du. Indywidualnie i w intymnym za­ciszu stanowił on, niezmiennie, isto­tne zjawisko całego rodzaju ludz­kiego, a nawet szerzej: wszystkich rozdzielnopłciowych istot żywych. Świadczy o tym najdobitniej utrzy­mywanie się gatunków, mimo śmier­telności poszczególnych egzemplarzy. Od lat kilku seks stał się nieomal nagle, w skali globalnej, przedmio­tem nieukrywanej eksploatacji, za­równo sztuki, jak i prasy, radia, fil­mu, telewizji, powszechnej oświaty i żywych ludzi, zbierających się za­równo w domach prywatnych jak publicznych.

Wyrośli w tradycjach moralistyki chrześcijańskiej, czerpiącej ożywcze soki z wieków średnich, przywykli do myślenia schematami XIX-wiecznego bourgeois, z trudnością i we­wnętrznym sprzeciwem akceptuje­my konsekwencje publicznej jawno­ści spraw tak długo ukrywanych. Jedno z najbardziej powszechnych doświadczeń ludzkich, obwarowane pancerzem zakazów, wypadało tak długo uznawać oficjalnie za nieist­niejące, że z chwilą, gdy zakazy zmurszały rozsypując się w pył, a my staliśmy się (dosłownie i w prze­nośni) nadzy - świat ogarnęło po­czątkowo zażenowanie, a następnie euforia. Jeśli nic nie jest zakazane - brzmiał prosty wniosek - wszy­stko jest dozwolone. Można otwar­cie handlować akcesoriami dla sady­stów i nimfomanek, wydawać wie­lobarwne periodyki pornograficzne, uprawiać strip-tease, wystawiać "Oh, Calcutta", "Hair" i "Che", mo­żna, a nawet trzeba wprowadzać uświadomienie płciowe do progra­mów szkół podstawowych, nakrę­cać filmy, których bohaterowie spółkują na oczach publiczności lub uprawiają samogwałt, można nada­wać przez harcerskie radiostacje porno-płyty, ogłaszać oferty na wie­loosobowe "wiązane" małżeństwa, tworzyć organizacje homoseksuali­stów, można... Czego właściwie jeszcze nie można? Co dobrego lub złego w sprawach seksu jest jeszcze niedozwolone? Wydaje mi się, że na dobrą sprawę nadal nieco kłopotów mają nekrofile, ale i tu czas pracu­je dla nich. Czyżby więc rzeczywi­ście nadchodziła era, którą można zamknąć w krótkiej maksymie ła­cińskiej "coito - ergo sum"?

No - nie! Ani tak dobrze, ani tak źle jeszcze nie jest. Potop seksuali­zmu ogarnia poszczególne strefy świata w bardzo różnym stopniu. To, co w jednych rejonach jest spra­wą naturalną i oczywistą, w innych budzi dreszcz zgrozy. Publikacje sprzedawane w kioskach Sztokhol­mu są konfiskowane jako pornogra­fia przez kontrolę celną w Warsza­wie; francuską płytę nadawaną przez Polskie Radio - zdejmuje cen­zura obyczajowa BBC. Rozpiętości są ogromne, podobnie jak sam te­mat. Seks walczy o prawo do peł­nej jawności i legalizmu, ale z roz­maitym powodzeniem. I chyba to dobrze. Nie wszystko bowiem, co płynie z tą falą odkłamania i oczy­szczenia ludzkiego życia, jest na­prawdę czyste.

Zostawmy jednak szeroki świat jemu samemu, lub raczej potraktuj­my go jako tło naszych rozważań. Chciałbym bowiem poświęcić nieco uwagi kwestii seksu w teatrze. W naszym, współczesnym, polskim tea­trze. Nie w dramaturgii, lecz wła­śnie w teatrze.

Dla jasności sprawy posłużę się konkretnymi przykładami. Będą to przykłady ekstremalne, dotyczące spektakli wyjątkowo reprezentatyw­nych dla zobrazowania tezy, którą postaram się krótko wyłożyć na koń­cu. Spektakle te - to "Apocalypsis cum figuris" Jerzego Grotowskiego i "Rodeo" Ścibora-Rylskiego w reży­serii Tadeusza Łomnickiego. A więc apogeum filozofii i użytkowości, mi­styczny uniwersalizm i konkret naturalistyczny.

Zacznijmy od Grotowskiego, a ra­czej od Puzyny o Grotowskim ("Te­atr" nr 19, październik 1969):

,,Dziewczyna wpycha mu w ręce nóż, Jan uderza nim o ziemię, porywa bo­chenek, bierze go pod siebie, leży wyko­nując szybkie, niedwuznaczne ruchy. Dziewczyna biega zdenerwowana, męż­czyzna podrywa się, ucieka z chlebem, ona go dopada, próbuje wyrwać chleb. Szamoczą się, mężczyzna odrzuca ją na ziemię. Kładzie się na wznak, przyciska chleb do podbrzusza, znów kilka ruchów bioder, aż napięty i wygięty opada w orgazmie na podłogę. Leży, dyszy. Dziewczyna wyrywa chleb, odbiega, kładzie bochenek na ziemię i dwukrotnie uderza weń nożem - każcie uderzenie wy­wołuje jęk leżącego mężczyzny, jakby to w niego trafiała".

To jedna ze scen "Apocalypsis", a teraz inna:

"Ciemny i Magdalena odchylają się wolno w przeciwne strony, jej ciało wygina się w łuk, Jan przyśpiesza, bie­gnie coraz szybciej, jeszcze szybciej. Sły­chać jego dyszący oddech, cichy tupot nóg i - ledwie dosłyszalne zawodzenie wiatru... Ciało Magdaleny rozpręża się nagle, oboje opadają zluźnieni i w tej­że chwili biegnący skręca się i staje, jak­by trafiony strzałą. Przechodzi na drugą stronę sali i znów powoli rozpoczyna swój bieg ku kochankom, a oni znów odchylają się z wolna. Teraz Ciemny jest łukiem, ona cięciwą - skupieni we­wnętrznie, w aureoli światła, promienni, niemal mistyczni".

Tyle Puzyna i Grotowski.

Zabierzmy się z kolei do "Rodeo". Sytuacja wyjściowa: żona (Małgo­rzata) przed wyjazdem w siną dal z kochankiem (Paweł) wraca po kry­jomu do swego dawnego mieszkania na randkę z porzuconym mężem (Robert). Mąż jest wyrozumiały, lecz uparcie - po raz któryś tam z rzę­du - próbuje odzyskać swą "roz­dwojoną", między niego i Pawła, Małgorzatę. Przyćmione światło, obydwoje siedzą na podłodze.

"ROBERT: Dziecko, obudź się, czy ty nie widzisz, co to za kino? Mąż, który z własną żoną musi spotykać się chył­kiem, za plecami kochanka, korzystając z jego chwilowej nieuwagi? I żona, któ­ra ma wyrzuty sumienia, że na jedną kolację umówiła się z prawowitym mał­żonkiem! Przecież wyście cały świat po­stawili na głowie! MAŁGORZATA: Sam stanął... ROBERT: No, to go wreszcie odwrócimy. Pij".

Tu wkracza do akcji bułgarski szampan marki "Iskra", po którym - jak twierdzą obaj panowie - Mał­gorzata zawsze "sama zaczyna mu­sować". I tak oto znaleźliśmy się na interesującym nas terenie. Ale, pro­szę się nie łudzić, nie będzie tu nic nieprzyzwoitego.

"MAŁGORZATA: Dlaczego każesz mi tyle pić? Zawsze mnie wstrzymywałeś. ROBERT (przyklękając obok niej): Jutro jedziesz. Chcę, żebyś dziś zapomniała o kłopotach. Nic się nie stało, rozumiesz. Nigdy stąd nie wychodziłaś, nie byłaś porwana przy straganie, nie chodziłaś do psychiatry radzić się, z kim spać, nie kochałaś nikogo poza mną, zawsze by­liśmy razem, nie rozstawaliśmy się ani na moment, całowaliśmy się wczoraj i przedwczoraj i każdego wieczora od czterech lat: całowaliśmy się nago na dywanie, w fotelu, na balkonie; byłaś podniecona, wszystko miałaś napięte, jak struna i było nam dobrze, tak dobrze, że krzyczeliśmy ze szczęścia! MAŁGO­RZATA: Robert, to straszne, ja teraz też jestem jak struna... i chcę, żeby nam było dobrze... jeszcze lepiej niż kie­dyś... ROBERT (obejmując ją): Więc spróbujmy. Nie ma nikogo, tylko ty, ja i ten pokój... MAŁGORZATA (przytrzy­mując go ostatkiem woli): Ale przysię­gnij, że nikt nigdy się nie dowie. RO­BERT: Nigdy, głuptasie, nigdy".

Oboje klęczą naprzeciw siebie, on zwrócony twarzą, ona plecami do widowni. Robert obejmuje Małgo­rzatę, prawą ręką sięga do zapina­jącego jej sukienkę błyskawicznego zamka i szybkim ruchem pociąga "ekler" ku dołowi. Suknia rozchyla się obnażając gołe plecy Małgorzaty. Reflektor gaśnie, reszta zostaje od­dana na pastwę wyobraźni pogrążo­nych w ciemności widzów.

W świetle obu przytoczonych przy­kładów sprawa wydaje się tak ja­sna, że prawie nie wymaga komen­tarzy. Oto przypadek I - "Apocalypsis": klasyczny przykład sytuacji, w której seks spełnia rolę środka (lub raczej: jednego ze środków) ekspresji scenicznej. Rola jego jest wobec teatru służebna, przenosi on i wyraża treści artystyczne, a nie biologiczne; wywołuje wrażenia estetyczne czy pobudza skojarzenia intelektualne, a nie erotyczne. Seks stanowi tutaj coś w rodzaju mate­riału konstrukcyjnego dla tworzenia określonych napięć, czy budowy me­tafor wyrastających z poetyki spek­taklu. Każdy, kto stykał się z tea­trem Grotowskiego, wie, jak upor­czywie, niekiedy wprost natrętnie, eksploatuje on ten motyw w swoich widowiskach. Nigdy jednak (przy­najmniej dla widza) seks nie sta­nowi tu celu samego w sobie, a jego eksploatacja nie służy podniecaniu instynktu płciowego publiczności. Oglądając najostrzejsze, najbardziej drastyczne i dosłowne sceny w Teatrze Laboratorium nie odczuwamy dreszczyku "zdrożnej ekscytacji". Wręcz przeciwnie - sceny te raczej wyziębiają erotycznie, odsuwając "te sprawy" poza nasze pole widzenia. "Rodeo" - to przeciwny biegun w naszym dowodzie, odwrócenie sto­sunku seks - teatr, czyli przypadek II. Sytuacje przedstawiają się tu wi­zualnie w sposób nieporównanie obyczajniejszy niż u Grotowskiego. Nikt nie markuje ruchów kopula­cyjnych, sprawy rozgrywają się nie między Jezusem (Synem Bożym) i Marią Magdaleną (prostytutką), lecz między legalnymi małżonkami, a na dodatek autor przydaje wszystkiemu psychologicznego sosu. Jedynym elementem ostro (?) seksualizującym scenę są nagłe i brutalnie obnażo­ne przez Roberta plecy jego własnej żony. Czyli właściwie - nic! Nie trzeba jednak mieć specjalnie robaczywej wyobraźni i ukończonych 21 lat, by wiedzieć, ku czemu ów quasi-strip-tease prowadzi. Idzie o wyobraźnię i jej rozbudzenie w określonym kierunku. Temu jest pod­porządkowana cała scena, a nawet więcej, bo cała sztuka. Publiczność jest poddawana działaniom różno­rodnych bodźców służących wywo­łaniu w jej świadomości określonych stanów ekscytacyjnych. Jednym z tych bodźców są obnażone kobiece plecy.

Zaprezentowano wyżej dwa skraj­ne przypadki. W życiu tylko wyjąt­kowo mamy do czynienia z ekstre­mami. Wszystko raczej rozgrywa się "między", a to bywa różne. W na­szym teatrze najczęściej nijakie. Zre­sztą w "Rodeo" także manifestacja seksu jest dość postnej natury, de­monstrację zastępując dedukcją. Ale wiara w wyobraźnię widowni ma moc cudowną: równocześnie uskrzy­dla twórców i pozwala spokojnie spać cenzorom moralności publicz­nej. Bo niby coś, a właściwie nic. Ostatecznie na każdej plaży można zobaczyć więcej niż gołe plecy...

To dość powszechne u nas trakto­wanie seksu w sztuce widowisko­wej uważam za fałszywe z gruntu. Jawność, świadoma, celowa i mą­drze wyważona, jest jedyną metodą rzeczowego traktowania tak istotnej sfery ludzkiego życia. Między jaw­nością a ekshibicjonizmem istnieje ogromna różnica. Podobnie jak mię­dzy spokojną ludzką mową a histe­rycznym krzykiem.

My posiadamy szczególną umie­jętność łączenia systemu wrzasków i szeptania równocześnie. Możemy pokazać w teatrze np. aktorkę z ob­nażonymi piersiami, ale pod warun­kiem, że będą to plastikowe "atra­py". Można widownię zalać poto­kiem rynsztokowego słownictwa. Nie potrafię tego wszystkiego nazwać inaczej niż dulszczyzną. Chce­my być okropnie nowocześni - a jesteśmy konserwatywni, chcemy być czyści - a jesteśmy plugawi. Udajemy purytańskich moralistów, a przypominamy fin-de-siecle'owych młodzieńców, którzy każdej soboty młócili na cztery ręce, pod czujnym okiem mam i ciotek, ze swymi wy­brankami fortepianowe kawałki, a następnie co tchu gnali do najbliż­szej spelunki, by sobie "polampartować". Wypada jeno zadać sobie pytanie, co w tej sytuacji można za­proponować społeczności teatralnej, a nawet szerzej: społeczeństwu w ogóle, z zakresu jawności seksualnej? Podmuchu "eksplozji seksualnej", która nastąpiła na naszym globie, nie wstrzymamy u granic Polski, już widać, że nie wstrzymaliśmy. Możemy natomiast zastanowić się, co uczynić, by tak przefiltrować prą­dy niesione owym podmuchem, aby oczyszczały one atmosferę naszego wspólnego domu, a nie zatruwały jej. Nie musimy brać np. przykładu z p. Joachima Dreissena, który w Hamburgu założył Niemiecką Par­tię Seksualną, ani z kopenhaskiej młodzieży organizującej kluby wymiany "usług", ani ze szwedzkich wydawców publikujących w dziennikach oferty homoseksualistów, ani z amerykańskich małżeństw parzy­stych (4-osobowych), ani własnych, polskich amatorów zabawy w "gwia­zdeczkę"... Możemy natomiast adap­tować dla naszych stosunków skan­dynawski system oświaty seksual­nej w szkołach, upowszechniać "family planning" i broniącą nas przed wyżem demograficznym pigułkę, mo­żemy zerwać z fałszywą skromno­ścią w stosunku do nagiego ciała i dostrzegać postępową, służącą czło­wiekowi sztukę zarówno w takich spektaklach jak "Hair", czy takich filmach jak dzieła Bergmana i Sjomana. Kajdany starej obyczajowo­ści zrzuca się w imię wolności, a nie poddania się dyktatowi najpier­wotniejszych instynktów. Tak w ży­ciu społecznym, jak osobistym, tak w sferze stosunków moralnych, jak i w dziedzinie sztuki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji