Artykuły

Kosmogonia miłości?

To trochę jak piosenka, którą dobrze znamy: setne odsłuchanie kompletnie mija się z celem - o spektaklu "Tranzyt Wenus" Kieleckiego Teatru Tańca prezentowanym na VIII Festiwalu Teatrów Tańca Zawirowania pisze Anna Diduch z Nowej Siły Krytycznej.

Krystaliczne postaci, przewidywalne sytuacje, dobrzy zawsze zwyciężający złych, miłość silniejsza niż nienawiść. Manichejski podział na światło i mrok powinien być zarezerwowany wyłącznie dla amerykańskich filmów o superbohaterach, bo na scenie wypada po prostu banalnie. "Tranzyt Wenus" zaczyna się zresztą jak superprodukcja z czasów złotego okresu Hollywood. Na dużym ekranie wyświetlana jest obsada spektaklu oraz nazwiska choreografów (notabene Amerykanów), w tle wprowadzająca w klimat muzyczka.

Wrażenie, że oglądamy widowisko z pogranicza kina mainstreamowego i Brodewayu, z czasem narasta. W sferze wizualnej twórcy spektaklu nie boją się patosu z góry wpisanego w historie o antycznych bogach-planetach układu słonecznego. Ich kostiumy z jednej strony inspirowane są klasycznymi baletowymi strojami, z drugiej - stanowią wariację na temat kosmicznej materii: pstrokaty materiał imituje gwiezdną mgławicę, złoty kombinezon przypomina promienie słońca, a szarfa przewieszona przez ramię symbolizuje pierścień skalnych odłamków krążących wokół planety. Kiedy oglądamy ich w scenach zbiorowych, trudno oprzeć się wrażeniu, że oto stoją przed nami postaci, które wyszły prosto z obrazów Siudmaka. Rekwizyty takie jak diademy, berła i jeżdżące platformy przypominają z kolei atrybuty Thora, Green Lanterna lub innych komisowych superbohaterów.

Pod tą inkrustowaną popkulturowymi naleciałościami warstwą kryje się całkiem ciekawa (i bardzo dobrze wykonana przez kieleckich tancerzy) choreografia, która łączy w sobie klasyczne elementy baletu, jazzu, miękkości tańca współczesnego, rytmiczności hip-hopu i efektowność robo dance. Miękkość i powab klasyki są zarezerwowane dla "dobrych" planet, podczas gdy żywiołowość i brutalność jest domeną tych "złych". Niestety, ta prosta zależność po upływie pierwszych dwudziestu minut staje się zwyczajnie nudna i zbyt przewidywalna. Ożywienie przychodzi dopiero pod koniec, gdy przeciwstawne siły mierzą się w ostatecznej walce o dominację na nieboskłonie.

Tym, co wyróżnia kielecki spektakl, jest nowatorskie zastosowanie wideo scenografii. Udało się tu osiągnąć efekt maksymalnego zsynchronizowania ruchu i muzyki z animowanym obrazem. Komputerowe wizualizacje nie są tylko tłem, ale także ważnym elementem porządkującym rytm poszczególnych scen i kreującym przestrzeń sceny. Dzięki ustawionemu w głębi ekranowi, aktorzy tańczą ponad dachami biurowców, przemierzają kosmiczne otchłanie lub stąpają po gorącej powierzchni słońca. Ten bardzo prosty i plastyczny zabieg jest prawdziwie widowiskowy, a jednocześnie w dobrym guście.

Spektakl, pomimo swojego niezaprzeczalnego potencjału, w gruncie rzeczy nie wybija się ponad poziom przeciętności. "Tranzyt Wenus" jest trochę jak piosenka, którą dobrze znamy: setne odsłuchanie kompletnie mija się z celem. Bohaterowie spektaklu, tak jak mitologiczni bogowie, są z gruntu bardzo ludzcy w swoich uczuciach. Równie mocno jak my potrafią kochać i nienawidzić. Gwoździem do trumny było wykorzystanie w finałowej scenie tematu muzycznego z "Fontanny" Aronofsky'ego - filmu, który także próbuje opowiadać o miłości poprzez kosmiczne analogie. Oba dzieła pozostawiają po sobie to samo wrażenie powierzchowności i niedosytu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji