Artykuły

Nie przerabiać antywieszcza na wieszcza

Etapy polityczne zmieniają się, a pewne mechanizmy w naszej kulturze okazują się niezmienne i co więcej, wszechogarniające. W latach siedemdziesiątych, z powodu trudności z tematem współczesnym, na scenach naszych panowała właściwie niepodzielnie klasyka, zwłaszcza romantyczna. Najwybitniejsze przedstawienia tego okresu na niej właśnie były oparte. Przez tę klasykę bowiem usiłowano wyrazić możliwie jak najdobitniej współczesność. Oczywiście, przy takich zamiarach twórczych musiało dochodzić i do pewnych nadużyć artystycznych - proszę przypadkiem nie traktować tego jako metaforyczne nazwanie nadużyć innych, do których też wtedy dochodziło - i deformacji.

Teraz, z tych samych mniej więcej powodów, tzn. trudności z tematem współczesnym, mechanizm został powtórzony. Z tą jednak różnicą, że funkcję zastępczo-metaforyczną pełni już inny nurt repertuarowy. Panowanie klasyki dawnej, romantycznej przede wszystkim, zastąpiło panowanie klasyki współczesnej, kreacyjno-groteskowej. Innymi słowy: trzech wieszczów zastąpiło trzech antywieszczów. Czyli wielka trójca polskiej dramaturgii współczesnej: Witkacy, Gombrowicz, Mrożek. Nurt ten króluje nam na scenach równie totalnie, jak uprzednio nurt klasyczno-romantyczny. I obciążany jest podobnymi funkcjami metaforyczno-zastępczymi. Dystans czasowy jest o wiele mniejszy - jeśli chodzi o dwóch pierwszych dramaturgów z tej trójcy, bo w przypadku Mrożka można mówić, tylko o dystansie geograficznym - ale przy podobnych funkcjach, niebezpieczeństwa grożą te same.

Przekonuje o tym przedstawienie "Szewców" Witkacego, zaprezentowane w Warszawie na scenie Teatru Rzeczypospolitej przez Teatr Polski z Wrocławia.

Trzeba przyznać, że inscenizacja sztuki, od której napisania upłynie w marcu pięćdziesiąt jeden lat, została obmyślana bardzo precyzyjnie przez reżysera Jacka Bunscha, scenografów Wojciecha Jankowiaka i Michała Jędrzejewskiego oraz kompozytora Zbigniewa Karneckiego. Te indywidualności twórcze nie zwalczają się - jak to często bywa w teatrze - ale wspierają.

Scenografowie, np. za pomocą umiejętnie zakomponowanej wielkiej liczby butów stworzyli obraz-przenośnie współczesnej cywilizacji, w której masy i ich praca są najbardziej znaczącym zjawiskiem. Runięcie pergaminowych ścian stało się wymowną metaforą rozpadania się anachronicznego porządku społecznego. Wreszcie absurdalnie wielkie czerwone kanapy stworzyły ironiczną, plastyczną wizję mieszczanienia rewolucji. A ubranie w jeden wspólny szary strój Towarzysza X i Towarzysza Abramowskiego było kapitalnym symbolem biurokratycznienia nowego porządku.

Podobnie ironiczne aluzje stworzył kompozytor, dowcipnie parafrazując i cytując znane pieśni masowe.

Reżyserowi również nie można odmówić precyzji w inscenizowaniu, jak i prowadzeniu głównej linii dramaturgicznej. W I akcie pokazał sytuację, w której frustracja świata pracy powstaje z powodu braku materialnych efektów. Jest to bardzo wymowny punkt wyjścia. Z niego Bunsch umiejętnie wyprowadza wszystkie następne, jak np. frustracje po przewrocie społecznym, kiedy nowi panowie świata zaczynają naśladować styl bycia i grzechy tych, których zwalczali.

Reżyser bardzo mocno podkreśla wtręty związane z Wyspiańskim. W ten sposób, w ogólnoludzki świat "Szewców", wnosi koloryt polski. Chłopi - w krakowskich strojach - okazują się najbardziej tradycyjnym żywiołem ludzkim, najskuteczniej opierającym się nowinkom przewróconego porządku świata. Bunsch punktuje następnie totalitarnienie nowego porządku, związane z postacią Hiper-Robociarza, jak i jego biurokratycznienie. Wreszcie przejmująca i drastyczna metafora końcowa - z Chochoła Wyspiańskiego wychodzi karzeł (prawdziwy).

O co więc pretensja? O nadmiar dobrych chęci. Młody reżyser, pragnąc jak najostrzej wydobyć warstwę znaczeń, przedobrzył, Z antywieszcza zrobił wieszcza. Usunął bowiem prawie zupełnie groteskę z gry aktorskiej. Mówiąc ściślej: groteska w tym przedstawieniu ogranicza się jedynie do roli prokuratora Scurvego. Erwin Nowiaszak byłby z tej postaci stworzył kapitalną kreację ze świata Witkacego, gdyby też nie przedobrzył. Ciągłe łapanie się za genitalia, żeby wydusić brawka, to trochę za dużo i zarazem za mało. Groteska u mistrza Stanisława Ignacego sięga wyżej.

Dlatego Bunsch, przy wszystkich zaletach swojej pracy, nudzi. W przedstawieniu powstała luka, rozdarcie. Groteska jest w Witkacowskim słowie, brakuje natomiast jej w aktorstwie. Po raz pierwszy zdarzyło mi się niecierpliwie czekać, na przykład, kiedy Księżna Irina, grana przez Danutę Balicką, zejdzie ze sceny, Ale nie jest to wina aktorki, lecz reżysera. Najlepiej wypadła trójka szewców: Ferdynand Matysik jako Sajetan Tempe oraz Stanisław Melski i Zbigniew Lesień, Czeladnicy. Próbowali zachować modus vivendi między Witkacym a Jackiem Bunschem.

Tak więc, choćby się pragnęło jak najdobitniej i najostrzej mówić o współczesności, lepiej Witkacego nie kastrować, nie poprawiać. Bunsch podszedł do "Szewców" tak, jakby realizował "Nie-boską komedię". Zauważmy, jaka utworzyła nam się w rodzimym dramacie kapitalna "trylogia" rewolucyjna: "Nie-boska...", "Szewcy" i "Operetka" Gombrowicza Znać, że jesteśmy społeczeństwem srodze doświadczonym. Wyjątkowość "Szewców" w tej "trylogii" nie budzi wątpliwości. Jedyna sztuka, która pokazuje świat od strony buntowników.

O niebezpieczeństwach grożących nurtowi kreacyjno-groteskowemu, naginanemu do spraw nieco bardziej konkretnych, przekonała mnie nie tylko inscenizacja Jacka Bunscha. W warszawskim Teatrze Ateneum Andrzej Pawłowski wystawił swoją adaptację "Trans-Atlantyku" Witolda Gombrowicza.

Na ścianie wyświetlane są symbole, które doprowadziły do upadku społeczeństwo widziane w ostrym świetle przez Gombrowicza. Książę Józef, Matka Boska, a obok goła panienka na koniu, czyli "Szał" Podkowińskiego... Gombrowicz wierzącym nie był. Ale był zbyt dużej klasy intelektualistą, żeby w sposób tandetny wyśmiewać religię. Znowu ta sama chęć wykorzystania za wszelką cenę dla swoich potrzeb autora, i to metodą "na duś".

Jeszcze inna sprawa, świadcząca, że Pawłowski niewiele zrozumiał z adaptowanego przez siebie autora. Gombrowicz, tak samo jak Witkacy, był antywieszczem. Dlatego, formułując w swoich utworach nawet najdonioślejsze prawdy, nauk nikomu dawać nie zamierzał, ani nie moralizował, by nie przekształcić się w zwalczanego przez siebie belfra. Dlatego tak doniosłe dzieła jak "Ferdydurke" czy "Trans-Atlantyk" kończą się ucieczką bohatera w śmiech.

Tymczasem Pawłowski przyprawił Gombrowicza á la Profesor Pimko. Adaptując, doprawił zakończonko z morałem wszystkich kanapowych ciotek, pt. "Wstydźcie się ludzi". Gombrowicz przecież proponuje zamiast wstydu - bezwstyd. Zamiast takich czy innych konwenansów - obnażanie się, zdzieranie masek. Bo tędy jedynie wiedzie droga ku autentyczności, choćby niemożliwej do osiągnięcia.

Zatem nowy nurt repertuarowy i stare niebezpieczeństwa. Ale one właśnie świadczą, że teatr jest żywy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji