Artykuły

Pana Michała drugie narodziny

Odniósłszy sukces, MICHAŁ ŻEBROWSKI, pasjonat aktorstwa, oddalił się bardzo od istoty swego zawodu - wyrokuje Jacek Wakar w Foyer.

Filmy z jego udziałem obejrzało ponad 14 mln widzów. Brał niemal wszystkie partie, na które ostrzyli sobie zęby młodzi aktorzy. Dzisiaj wiadomo, że oszałamiający sukces na początku artystycznej drogi w tej samej mierze był pułapką. Michał Żebrowski [na zdjeciu] w wieku 32 lat ma na koncie więcej znaczących ról niż wielu innych w całej karierze. A mimo to do upadłego walczy, by jako aktor narodzić się na nowo.

8 stycznia 2005 roku, warszawski Teatr Studio. W foyer podekscytowane szepty, bo wiadomo, że taka premiera nie zdarza się często. Opromieniony sukcesem filmu "Pręgi" zespół artystów i, jak sami o sobie mówią, przyjaciół rusza na podbój sceny. Reżyser Magdalena Piekorz, pisarz Wojciech Kuczok, kompozytor Adrian Konarski, operator Marcin Koszałka. I Michał Żebrowski. Wszyscy czują olbrzymią presję związaną z żądaniem kolejnego sukcesu na miarę "Pręg", napięcie trudno im ukryć nawet w błysku fleszy. Ale Michał Żebrowski nie jest aktorem, który ma za sobą tylko jeden udany film, a poza tym czystą kartę. Piekorz albo Koszałka mogą się pomylić, Żebrowski gra o przeżycie i dlatego musi iść na całość, nie zostawiając sobie drogi ucieczki.

Dziecko szczęścia?

5 listopada 1994 roku, warszawski Teatr Powszechny. Na Małej Scenie premiera "Miłości i gniewu" Osborne'a w reżyserii Mariusza Benoit. Dyplom studentów IV roku warszawskiej PWST uznano zgodnie za artystyczne wydarzenie i postanowiono przenieść na profesjonalną scenę, włączając do zwykłego repertuaru. Występowali wówczas Agnieszka Krukówna, Jacek Rozenek (na zmianę z Piotrem Adamczykiem), Sylwia Żmitrowicz oraz Michał Żebrowski. Dobry rok - każdy z wymienionych wykonawców mocno namieszał w filmowym i teatralnym światku. Bądź, jak Adamczyk, Rozenek i Żmitrowicz, w renomowanych warszawskich zespołach Współczesnego i Ateneum, bądź, jak Krukówna, stawiając na film.

"Miłość i gniew" stanowiła być może dyplom idealny. Znakomity materiał literacki dawał aktorom ogromną szansę pokazania dramatycznych umiejętności. Pozwalał im zarówno udowodnić, że umieją grać w zespole, uważnie słuchając partnera, jak i wykorzystać pięć minut aktorskiej solówki. A mimo to - mimo pochwał dla całego ansamblu - z owego spektaklu zapamiętywało się przede wszystkim Żebrowskiego. Chwilami wydawało się bowiem, że niepohamowaną pasją, wręcz żądzą grania rozniesie niewielką scenę. A przy tym działo się coś przedziwnego - olbrzymia pozytywna energia aktora przeradzała się w złą energię jego bohatera. To było granie bez półśrodków i szukania wątpliwych wytłumaczeń dla kreowanej postaci. Żebrowski pokazywał, że potrafi wziąć się ze światem za bary i narzucić sobie rygor rzadki u bardziej doświadczonych wykonawców.

Mógł uważać się za dziecko szczęścia. Jeszcze w szkole Jan Englert ujrzał w nim Kordiana i Gustawa-Konrada z "Dziadów" i obsadził we własnych telewizyjnych przedstawieniach, uznawanych w ówczesnym Teatrze TV za prawdziwe superprodukcje. Dwie największe role polskiego romantyzmu jeszcze w czasie studiów - od tego mogło się przewrócić w głowie. Ci, którzy pamiętają go ze szkoły, zgodnie zwracają uwagę, że i na co dzień bywał podobny do Portera z "Miłości i gniewu". Chętnie i całym sobą wchodził w spory o teatr, nie przyjmując innych zdań niż własne. W dyskusjach wytaczał najcięższe, najbardziej pryncypialne argumenty, nawet przez moment nie znajdował w sobie dystansu wobec omawianych spraw. Kiedy słuchało się Żebrowskiego, było jasne - oto aktor, który idzie na wojnę. O siebie, o teatr, o sprawy, którym postanowił być wierny.

Kordiana i Konrada grał z takim zrozumieniem, na jakie zdobyć się może aktor na tym etapie artystycznej drogi. A jednak było w tym coś szczerego, coś, co wtedy i dzisiaj brzmiało jak głos pokolenia. Oba spektakle Englerta były tradycyjne w formie, mimo to reżyser obsadził w nich wielu swoich wychowanków z warszawskiej PWST. Dzięki temu w obu inscenizacjach mocno zabrzmiał chór młodych, a najsilniejszy w nim głos należał siłą rzeczy do Żebrowskiego.

Akcentował on chętnie romantyczną naturę swoich bohaterów, realizatorzy natomiast wydobywali skrupulatnie to, co sprawiło, że te role dostał. Oprócz zawodowego potencjału, naturalne warunki - wygląd i sylwetkę prawdziwego herosa, znakomity, głęboki głos. Nie od rzeczy Englert, tłumacząc obsadowy wybór, stwierdził, że pojawił się pierwszy - po Janie Fryczu przed 10 laty - aktor obdarzony tego rodzaju możliwościami. Taki, który z marszu może wejść w romantyczny repertuar.

Aktor z lodówki

Potencjał aktora postanowiło do cna wykorzystać kino. Najpierw Skrzetuski w "Ogniem i mieczem" Jerzego Hoffmana, potem tytułowa rola w "Panu Tadeuszu" Andrzeja Wajdy, nawet Geralt z Rivii w "Wiedźminie" Marka Brodzkiego, wreszcie Ziemowit w "Starej baśni" Hoffmana. Role, w istocie bliźniaczo do siebie podobne, nie dawały aktorowi szans prawdziwego rozwoju. W tych partiach znów liczyło się zamglone spojrzenie idealnego kochanka lub szermierczy kunszt wytrawnego wojownika. A najczęściej jedno i drugie. Żebrowskiemu zazwyczaj udawało się wychodzić z tego cało. O niebo bardziej wiarygodny od większości aktorskiego towarzystwa w "Ogniem i mieczem", niestety raził sztywnością i brakiem wdzięku swego Tadeusza. Witalnością i zaangażowaniem próbował bronić nawet nieszczęsnego Wiedźmina, jakby chciał udowodnić, że przynajmniej on zasłużył na swoją gażę. Nic nie mogło pomóc "Starej baśni". Po udziale w tym filmie można było stwierdzić, że Żebrowski posunął się o jedną superprodukcję za daleko.

Dopiero bowiem "Stara baśń" uświadomiła w pełni, że sukces i gigantyczna popularność to jednocześnie pułapka, z której trudno się wyzwolić. Filmy z udziałem Żebrowskiego obejrzało w sumie ponad 14 milionów ludzi, aktor stał się swoistym symbolem polskiego kina spod znaku ekranizacji narodowej klasyki. Po "Ogniem i mieczem" oraz "Panu Tadeuszu", goszczących na ekranach w niewielkim odstępie czasowym, było jasne, że jeśli chce się mieć w obsadzie romantycznego bohatera, należy dzwonić do Żebrowskiego. Jakież było zdziwienie niektórych, gdy z trendu obsadzania aktora wyłamał się Filip Bajon, który rolę Baryki w "Przedwiośniu" dał Mateuszowi Damięckiemu.

Cztery duże filmy w ciągu niedługiego czasu, nieustająca obecność Żebrowskiego w mediach, nagranie płyty z Anną Marią Jopek oraz cyklu wierszy i bajek dla dzieci - to wszystko z jednej strony ugruntowało pozycję aktora, z drugiej okazało się kolejnymi golami samobójczymi. Na temat przesytu Żebrowskim zaczęto już żartować - telewizja, kino, radio, dobrze, że nie wyskakuje z lodówki. Charakter filmów, w których grywał i zadań, jakie mu powierzano, zaowocował aktorską rutyną. Nie znaczy to, że Żebrowski nie wkładał w swoje role wysiłku. Nic z tych rzeczy. Po prostu kolejne jego partie były niezwykle łatwe do przewidzenia. Młody przecież aktor potrzebuje w swej pracy odrobiny przynajmniej prawdziwego ryzyka. Tu nie było go za grosz.

Jak każdy, komu się udało, Żebrowski otoczony był zawiścią. Wielu młodych adeptów sztuki aktorskiej nie rozumiało, dlaczego zgarnia kolejne role, podczas gdy oni w domu czekają na telefon. Wielu w kuluarowych rozmowach, a czasem i na publicznych spotkaniach odmawiało mu talentu. Krytycy, znudzeni faktem, że co film to Żebrowski, niejako z przyzwyczajenia zaczęli przypinać mu łatki z filmowych ról. Trwa to zresztą do dziś. Po roli Ryszarda II w spektaklu Andrzeja Seweryna w Teatrze Narodowym można było przeczytać, że król przypomina Wiedźmina. Nawet w "Pręgach" jego grę uważano za słabszy element filmu, nie dostrzegając zdecydowanej przemiany aktora. Efekt? Minie sporo czasu do chwili, kiedy Żebrowski będzie mógł przestać przekonywać otoczenie, że nie jest wielbłądem.

Najgorsze jednak, że zagrawszy wszystkie te role, odniósłszy sukces, Michał Żebrowski, pasjonat aktorstwa, oddalił się bardzo od istoty swego zawodu. Takiego, jakiego uczyli w warszawskiej szkole jego profesorowie - Anna Seniuk, Mariusz Benoit, Zbigniew Zapasiewicz, Jan Englert. Zaspakajając potrzeby reżyserów i gusta szerokiej publiczności, odwykł od sporów o świat i o sztukę.

Smak ryzyka

Powrotowi do aktorstwa pojmowanego jako misja i sposób na życie mają służyć ostatnie role teatralne. Nie jest prawdą, jak piszą niektórzy, że Haust to dopiero trzecia (po "Miłości i gniewie" oraz "Ryszardzie II") sceniczna praca Żebrowskiego. Wypominając mu filmy, zapomina się o Poecie w "Weselu" oraz Moirronie w "Zmowie świętoszków" w Powszechnym, a także o Tyronie w "Zmierzchu długiego dnia" w Ateneum. Niedobre role w kiepskich przedstawieniach, ale nie znaczy to, że ich nie było. Podobnie jak kilku przynajmniej partii w spektaklach telewizyjnych, wymagających od aktora zupełnie innych środków niż Tadeusz czy Skrzetuski. To przecież i Szczęsny z "Horsztyńskiego", i Lord Jim, i znakomity, śliski, do bólu obłudny, a przy tym morderczo konsekwentny Tartuffe czy wreszcie - zupełnie inny repertuar - Jimmy z "Dwojga na huśtawce". Słowem, wchodząc na scenę Narodowego jako Ryszard, Żebrowski wcale nie był teatralnym żółtodziobem.

Mimo to grając Hausta zachowywał się tak, jakby zdawał najważniejszy egzamin i to bez szansy na poprawkę. Wcześniej w "Ryszardzie II" miał za sobą cały zespół, tu nikogo. Mierząc się z monodramem, nie ma się za kim ukryć. Godzina i dwadzieścia minut ciągłego bycia na scenie. Żebrowski wykorzystał to, jak umiał najlepiej, najwięcej wysiłku wkładając w ukazanie autodegradacji bohatera. Przy tym ów proces można nazwać uczłowieczaniem samego aktora. Miał być odrażający, brudny i zły, i był. Manifestacyjnie. Jakby chciał jednym zdecydowanym ruchem zrzucić z siebie Tadeusza, Skrzetuskiego i inne role, które okazały się owocem odrobinę zatrutym. Jakby próbował dokończyć metamorfozę, zapoczątkowaną w "Pręgach". Jakby chciał na nowo poczuć ryzyko, pokazując wszystkim, że oto narodził się nowy Żebrowski - aktor pełną gębą, skłonny do nawet największego aktorskiego ryzyka. Czy mu się to udało? Chwilami tak, innym razem zatrzymywał się w utartych koleinach. Pokazał jednak, że walczy i nie poddaje się. Nie sposób tego nie docenić.

W tym roku na ekrany wejdą "Kochankowie roku tygrysa", kolejna duża produkcja, tym razem kręcona w Chinach. - Każde pokolenie ma swojego romantycznego bohatera. Kiedyś był to Cybulski, potem Olbrychski, Kolberger... Teraz jest nim Michał - mówi reżyser Jacek Bromski. Aktor natomiast, pytany o udział w tym filmie, podkreśla, że chce po prostu grać. Gra więc Ryszarda, gra Hausta, zagra zesłańca Wolskiego w "Kochankach...". Jednocześnie gra jednak o coś więcej. W przypadkach Michała Żebrowskiego - w jego sukcesie i odrzuceniu - widać paradoksy polskiego aktorstwa. Doświadczywszy ich, Żebrowskiemu pozostało jedno - powtórne aktorskie narodziny. Do innych ról, innego repertuaru. "Doktor Haust" to dowód, że aktor jest na nie gotowy. Wszedł na właściwą ścieżkę, choć droga przed nim długa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji