Artykuły

Piłowanie Wiedeńskiego Lasku

Jurij Lubimow, twórca Teatru na Tagance, wyznał niedawno: "Często oglą­dając jakiś spektakl jako widz nie mogę w żaden sposób zrozumieć, po co właśnie teraz go zrobiono. Chyba że jest on zro­biony tak wspaniale, iż mogę ostatecznie wybaczyć" ("Tygodnik Powszechny", 1989, nr 8). Słowa te wypowiedziane zostały na spotkaniu z ludźmi teatru - w Sztokhol­mie, 13 listopada 1988, wkrótce po premie­rze "Mistrza i Małgorzaty", przygotowanej przez Lubimowa w tamtejszym teatrze "Dramaten". Jest to wyznanie człowieka znającego na wskroś osobliwości i magię teatru, a przy tym - jak mało kto - świadomego jego powinności. Wyznanie człowieka starego, uczynione pod koniec drogi twórczej. A zatem - chyba nie nazbyt pochopne. Oczywiście, podobne myśli nachodzą wielu. Wśród nich i mnie. Dlaczego więc wspieram się autorytetem Lubimowa? Cóż, jestem człowiekiem z zewnątrz; podejrzliwym, nieco zepsutym widzem. Łatwo mnie posądzić o nazbyt utylitarny stosunek do teatru, o brak wra­żliwości na to, co w nim osobne, twórcze, tajemnicze. Artyście teatru - i to artyście wybitnemu - takich zarzutów postawić już nie można. I to nie dlatego, że nie wy­pada. Czyjś autorytet bowiem nie powinien zwalniać nas z myślenia, ale skłaniać do głębszej refleksji. O cóż chodzi Lubimowowi? Czy o publicystyczne współbrzmie­nie spektaklu z problemami, którymi wi­dzowie żyją poza teatrem? Chyba nie. A przynajmniej - nie tylko. Obok cyto­wanych zdań artysta wypowiedział przecież i takie: ,,Robiąc przedstawienie, usiłuję odpowiedzieć sobie na pytanie: dlaczego dzisiaj potrzebny jest Hamlet?" Idzie więc również o współbrzmienie z niepo­kojami jeszcze nie artykułowanymi, prze­czuwanymi zaledwie. Bo gdy między widownią a sceną nie zostaje wytworzo­na tego rodzaju więź (lub podobna), uczestniczenie w spektaklu sprowadza się do ordynarnego oglądactwa. Teatr staje się wówczas namiastką samego siebie.

Wyznanie Lubimowa przyszło mi na myśl, gdym oglądał "Opowieści Lasku Wiedeń­skiego" Odona von Horvatha, wyreżysero­wane przez Henryka Adamka we wrocław­skim Teatrze Polskim. Publiczność, wypeł­niająca sporą część parteru, kulturalnie, z poczuciem pewnej wyższości śledziła perypetie bohaterów, wierząc, iż cierpli­wość zostanie nagrodzona pikanterią dal­szych scen. I rzeczywiście. Choć nie wiem, czy dawka nagości była akurat taka, jakiej spodziewali się widzowie. A nim doszło do oklasków kończących spektakl, niejeden po­myślał: Ech, ci wiedeńczycy - durnowaci jacyś!

Istotnie. Postaci dramatu Horvatha nie grzeszą przymiotami rozumu ani szla­chetnością. Grzeszą za to dosłownie. Co rusz, to wyłazi z nich egoizm i małostko­wość. Jedynie Marianna okaże się zdolna do wyższych uczuć. Ale - co znamienne - właśnie ona doświadczy losu dziewczy­ny upadłej. Horvath wprost, bez ceregieli, szydzi z małego mieszczucha, z jego tępoty i rzekomej "przyzwoitości". Sprawa Marianny wyostrza kpinę. Nic dziwnego, że po prapremierze (na scenie Deutsches Theater, 2 listopada 1931) Hans Siemsen pisał: "Ta gorzka i trudna sztuka bije po łbie, kopie w brzuch i strzela w serce tej części publiczności, która - syta - żąda łatwej zabawy w teatrze, życzy sobie grzecznych emocji jest leniwie przywiąza­na do tzw. "sympatycznych" stereotypów". Wrocławskie przedstawienie to przeci­wieństwo berlińskiej prapremiery. Serwuje stereotypy (co prawda, niezbyt sympatycz­ne, ale i nie mącące spokoju ducha), dostar­cza zabawy i "grzecznych emocji". Oczy­wiście, i emocje, i stereotypy już inne. Bo nawet obraz narodzin nazizmu stał się stereotypem. Ze spokojem ducha i po­czuciem wyższości można go oglądać: takie to głupie, wulgarne i - na szczęście - nas nie dotyczy! Szkoda tylko, że spek­takl nie ma jakiegoś poważniejszego tytułu - a nuż znajomi pomyślą, że byliśmy w operetce bądź na koncercie walców Johanna Straussa. Gdyby nie ta niedogod­ność (zawiniona zresztą przez Horvatha), by­łoby wspaniale: nie ucierpiałyby ani nasze ambicje, ani nasze lenistwo.

Przyznać wszakże trzeba, iż przed­stawienie budziło i gorętsze uczucia. Opo­wiadają wrocławianie, że przez kilka dni pod teatrem stała na pikiecie młoda dama. Nie wiem, czy demonstrowała przeciw Horvathowi czy Adamkowi. A może reżyser za­fundował sobie taką przewrotną reklamę? Cóż, chcę wierzyć, że był to protest przeciwko artystycznej miałkości i myślo­wej pustce spektaklu, i tylko przeciw nim, boć przecież inscenizator nie tylko że nie wymierzył w naszą stronę żadnej szpili, ale i spiłował te, które mogłyby - za sprawą Horvatha - bądź ukłuć nas przypadkowo, bądź pobudzić do głębszego myślenia.

Uogólnijmy: o ile Horvath posłużył się melodramatem, aby przyciągnąć widzów do teatru i wyrąbać im prosto w oczy kilka prawd, to Adamek bawi kuriozalnymi po­staciami, intrygą, nieszczęściem boha­terów. I robi przy tym mądre miny, bo ma alibi w historycznie ukształtowanej wy­mowie dramatu: publiczność musi uwie­rzyć, że to nie żaden Lehar ani Strauss, że to nawet nie opowieść o pannie z dzieckiem i fatalnej miłości rzeźnika. Ale coś więcej. Tylko co? Tylko co?

Skoro sposób kreowania rzeczywistoś­ci scenicznej nie wyjaśnia, dlaczego sztukę Horvatha wystawiono właśnie teraz - i właśnie tak, to może przynajmniej zachodzą okoliczności, które czyn ten pozwalają wy­baczyć? Jak pamiętamy, Lubimow nad tego rodzaju niejasnościami przechodzi do po­rządku dziennego, gdy rzecz jest zrobiona wspaniale, z maestrią. Więc?

Hm, jak by to powiedzieć... Wrocławskie "Opowieści Lasku Wiedeńskiego" oglądane od tej strony również nie mają zbyt wielu jasnych punktów, choć ani żarówek, ani innych lunaparkowo-kabaretowych akce­soriów nie żałowano (ach, ta fallicznie aluzyjna pałeczka w rękach konferansjera podczas występów u Maxima!).

Mówmy jednak poważnie. Otóż Wojciech Jankowiak i tym razem zaprojektował sce­nografię sprzyjającą wartkiej narracji, co w przypadku sztuki Horvatha niezwykle wa­żne, wszak akcja przenosi się w niej z miej­sca na miejsce, a postaci ukazują w co­raz to nowych konfiguracjach. Pośrodku sceny stanęła "karuzela": ćwierć obrotu - i jesteśmy u rzeźnika, jeszcze trochę - i sklepik z gazetami, zaraz obok - klinika lalek. A że podłogę "karuzeli" zmajstro­wano pod kątem, zmieściła się pod nią i suterena. W górze, "na wieży" - pokoik z uczennicą, z przodu, blisko rampy - mieszkanie matki Alfreda, tu również sceny nadrzeczne, a po lewej - salonik baronowej. Te - i inne - miejsca akcji są jedynie zamarkowane, bez naturalistycznej architektury. Scena - jako całość - przedstawia bowiem lunapark.

Ale cóż z tego, że jest obrotówka, a na niej obrotówka jeszcze jedna (owa "karuze­la"), skoro co chwilę w spektaklu robi się dziura. Owe pauzy, niestety, nie budu­ją napięcia. Przeciwnie, niszczą wrażenie, które zdołali wytworzyć aktorzy. Zdzisław Sośnierz (Oskar), Danuta Balicka (Waleria), Igor Przegrodzki (Rotmistrz), Aleksandra Śmiejczak-Kościelniak (Marianna) wy­raziście rysują swoje postaci, choć mają przeciwko sobie rytm przedstawienia.

Czasami zaskrzypi machina - i tak trwa to piłowanie "Wiedeńskiego Lasku". Jak wiemy, Horvath zginął tragicznie podczas burzy przygnieciony konarem. We Wrocła­wiu - mimo sensacyjnych wieści o pikie­towaniu - żadnej burzy nie ma. A sztuka Horvatha leży spiłowana.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji