Artykuły

"Dzieci Arbatu" na scenie

Czytelnicy "Stolicy" przez wiele numerów naszego pisma mogli śledzić losy bohaterów powieści Anatolija Rybakowa "Dzieci Arbatu". Książka ta w ZSRR doczekała się przeróbki scenicznej dokonanej przez Siergieja Kokowkina. Niedawno odbyła się prapremiera w Omsku, jednakże nie zyskała ona większego rozgłosu. W końcu maja bieżącego roku odbyła się prapremiera polska tej adaptacji na scenie Teatru Polskiego we Wrocławiu, w reżyserii Jacka Bunscha.

Pierwszy problem, jaki narzuca się przy oglądaniu spektaklu - to, jak poradził sobie adaptator z wielusetstronicowym tekstem prozatorskim przekładając go na język sceny? Otóż nie poradził sobie zbyt dobrze. Powstał tekst złożony z niewielkich scenek, zarówno miejscem, czasem jak i walorami scenicznymi bardzo od siebie odległych. W pierwszej części dominują losy Saszy Pankratowa, w drugiej parę obrazków z życia Józefa Stalina, czasem zupełnie inaczej przedstawionych na scenie, niż to zrobił Rybaków w powieści. Przykładem może być scena z doktorem Lipmanem, który na scenie był po prostu trzęsącą się galaretą bez krzty godności.

A w ogóle, to nasuwa się pewien problem, który można by stawiać już przy czytaniu książki, w sztuce został on przez zabieg maceracji tekstu jeszcze bardziej wydobyty na wierzch:

Stalinizm dotknął co najmniej jedną czwartą ludzi całego świata, kilkadziesiąt milionów straciło życie, kilkadziesiąt zostało zamkniętych w ciężkich więzieniach i obozach. Tymczasem na scenie otrzymaliśmy obraz dramatu młodego człowieka, który - prawda, z nader błahego powodu - otrzymał nakaz trzyletniego osiedlenia się w oddalonej wiosce syberyjskiej. A więc nawet nie więzienia. Owszem, puentują to słowa matki skazanego, że gdyby car ustanowił takie prawa i wydawał takie wyroki, to panowałby nie zagrożony do dzisiaj, ale to przecież jeszcze nie oddaje grozy tamtej epoki. Jest to jakiś dramat, z pewnością, ale nie pozostaje on w żadnej proporcji do dramatu milionów. Dlatego właśnie adaptację tę uznałbym za mało udaną. Wydobyła płycizny pierwotnego tekstu. Stała się czterogodzinną gadaniną, tyle bowiem trwa przedstawienie, typu nieznośnie socrealistycznego, tylko jakby ze znakiem odmiennym. Kiedyś schematycznymi postaciami byli wrogowie Stalina, teraz takimi samymi papierowymi postaciami są jego fanatyczni wyznawcy.

Jest moment prawdziwej tragedii, którą pięknie wydobył reżyser. Po zebraniu komsomolskim, kiedy już Saszę wywalono z Komsomołu i wiadomo, że jest wrogiem, zebrani śpiewają "Międzynarodówkę"; nieco później i Sasza hamując odruch sprzeciwu, buntu czy nawet łzy - zaczyna śpiewać również, może nawet bardziej żarliwie niż pozostali.

Podczas przedstawienia przychodziły mi do głowy najróżniejsze myśli. Współczesna prasa polska pełna jest publikacji, których nośność dramatyczna o wiele przewyższa wątki "Dzieci Arbatu". W czasie, kiedy odbywała się premiera we Wrocławiu, "Tygodnik Polski" drukował opowieść Lwa Razgona "Żona prezydenta", o uwięzieniu żony Kalinina; "Polityka" w artykule Tadeusza Pióro "Los przesądzony" opisywała tragedię najwyższych władz wojskowych i śmierć Michaiła Tuchaczewskiego oraz siedmiu innych wyższych dowódców wojskowych rozstrzelanych w roku 1937. "Kierunki" drukowały wieloodcinkową opowieść Polaka więzionego najpierw na Łukiszkach, a potem w klasztorze na Rossie w Wilnie.

Jeszcze dramatyczniejszą opowieść przytaczał w tym czasie "Ład". Była to relacja sędziego Adama Bienia, byłego ministra do spraw krajowych rządu londyńskiego, aresztowanego już w końcu wojny i sądzonego w tzw. procesie szesnastu w Moskwie. Bień w swej relacji wspomina o tajemniczej i dramatycznej w okolicznościach śmierci generała Leopolda Okulickiego. Okulicki najpierw otrzymał wyrok dziesięciu lat więzienia, który nagle i nie wiadomo na podstawie jakiej procedury, być może na polecenie samego Stalina, został mu zamieniony na karę śmierci, natychmiast zresztą wykonaną.

Tak więc, siedząc na widowni myślałem sobie, a sądzę, że nie ja jeden, o licznych dramatach polskich, które by można było zaproponować scenie z większym, zdaje się, teatralnym pożytkiem niż "Dzieci Arbatu". Myślałem też sobie, że ducha stalinizmu i stalinowskich więzień oddaje w stopniu dla Rybakowa niedościgłym "Mój wiek" Aleksandra Wata.

I jeszcze jedna rzecz przychodzi człowiekowi do głowy w czasie tego przedstawienia. Sala Teatru Polskiego we Wrocławiu liczy ponad 1200 miejsc, a bilety na "Dzieci Arbatu" jeszcze przed premierą zostały wyprzedane na miesiąc naprzód. Świadczy to o wielkim zapotrzebowaniu na tego rodzaju temat. Świadczy też o jego żywotności po trzydziestu pięciu latach od śmierci Stalina! Czy znaczy to, że temat nie stracił na aktualności?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji