Piękny i chłodny traktat
NIEPOKOJE WYCHOWANKA TOERLESSA Roberta Musila to powieść o dojrzewaniu, a także o dziwnych, nie do końca dających się oznaczyć, nazwać i opisać uczuciach, doznaniach i stanach psychicznych. Adaptacja sceniczna głośnej książki dokonana na scenie toruńskiego teatru przez Krystynę Meissner stara się wydobyć z tekstu właśnie owe nie do końca dające się zracjonalizować treści. Sugeruje to przygotowany przez Annę Błaszczak program teatralny pełen obrazów nadrealistów i ekspresjonistów oraz cytatów mówiących o tym, że życie jest tajemnicą, porządek świata jest tajemnicą, a każda rzecz kryje dziwne i nie zawsze możliwe do odkrycia znaczenia.
Czytelniejszy jest jednak w przedstawieniu wątek dojrzewania, potraktowany zresztą szeroko. Trudno jednoznacznie pokazać bowiem rzeczy i sprawy, o których mówi się, że są nie do końca jasne. Teatr pokazuje więc w pierwszych scenach znakomitą syntezę szkoły-konwiktu. Woźny sprawdza tam rano czy słońce wzeszło o właściwej porze, dzień zaczyna się mszą i gimnastyką, potem lekcje z profesorami jakby żywcem przeniesionymi z "Ferdydurke" Gombrowicza i wreszcie prawdziwe życie uczniów - po lekcjach. Przygody duchowe, intelektualne, seksualne, konfrontacja uczuć i marzeń z rzeczywistością - to są rzeczywiste źródła ich wiedzy i samowiedzy. Patronują tym ćwiczeniom ciała i ducha Nietzsche (nieobecny nazwiskiem) i Kant. Stary mistrz z Królewca pojawia się nawet na scenie, jednak nie pisma i wykłady Kanta prowadzą bohatera sztuki do uzyskania wewnętrznej równowagi. Przedstawienie zrealizowane jest z dużą precyzją, a wykonawcy poddani ogromnej dyscyplinie. Sztuka grana bez przerwy nie jest nużąca, choć są chwile, gdy zrozumieniu tekstu bardzo pomogłaby odpowiednia ściągaczka na kolanach.
Dominują na scenie dwa kolory: czerń i granat. Inne barwy oraz jasne plamy światła pojawiają się tylko na krótko i tylko wtedy, gdy mają pokazać świat zewnętrzny w stosunku do mikro-kosmosu szkoły. Gra prowadzona jest na kilku planach, w tym na pomysłowo rozwiązanym "strychu". Ważną rolę w tworzeniu atmosfery przedstawienia odgrywa muzyka, niemal ilustracyjna, a zarazem symboliczna. Najważniejszy jest chyba jednak obraz teatralny. Widownia teatru Horzycy została ograniczona do podstawowej grupy foteli parteru w taki sposób, by wszyscy widzowie mieli niemal identyczny punkt widzenia sceny. Wyeliminowano fotele boczne oraz balkony. Niewątpliwie ma to znaczenie także dla specyficznego skupionego odbioru.
Przedstawienie toczy się - niezależnie od kilku scen dynamicznych - w bardzo równym, płynnym rytmie, którego nie zakłócają nawet sceny drastyczne, wywołujące napięcie. Dobrze też wyzyskany został teatralny efekt nagości, o co nie jest dziś, gdy wszystko wydaje się oczywiste i "opatrzone" łatwo. Przy wszystkich swoich niewątpliwych zaletach jest to przedstawienie niezwykle chłodne. Może sprawia to wrażenie właśnie nadmiar precyzji z dyscypliny, może jest to efekt premierowego skrępowania, które ustąpi w następnych przedstawieniach. Może rzeczywiście aktorzy nie są współtwórcami spektaklu, a tylko sprawnymi wykonawcami woli reżysera. Może wreszcie nie należałoby formułować tego rodzaju opinii zbyt pochopnie, czyli po obejrzeniu jednego przedstawienia, ale rzeczywiście aktorstwo "Niepokojów" jest jakby przezroczyste, podporządkowane obrazom scenicznym i ideom zamysłu reżyserskiego. I może właśnie to sprawia. że uznanie dla teatralnej urody i sprawności także jest trochę chłodne.