Artykuły

Obywatel naszych czasów

Obywatel Pekoś bardzo cierpi. Pekoś jest bohaterem cierpiącym. Ból oka­zuje się zasadą jego istnienia, zasadą i głów­nym celem. Cierpi więc Pekoś i cierpi, z minuty na minutę coraz potężniej cierpi, i coraz mniej pojmuje, dlaczego mianowicie cierpi. Prawdę powiedziawszy - Pekoś nig­dy nie był w stanie pojąć przyczyn swego bólu. Gdy ten narasta, wzrasta i przeraże­nie. Sobą i światem. Pekoś cierpi więc - w ogóle i w szczególe, z zewnątrz i od we­wnątrz. Cierpi oraz cierpi, że nie wie, dla­czego cierpi. Koniec jest oczywisty - men­talna ucieczka. Głowa Pekosia nie wytrzy­muje. Przeznaczeniem Pekosia okażą spe­cjalne uroki schizofreni.

Na dobrą sprawę - nie ma się czemu dzi­wić. Pekoś żyje przecież nie byle kiedy i nie byle gdzie. W trudnych czasach i w trudnym miejscu - w legendarnym 1968 w Zamościu, czyli na prowincji w dniach wiadomych. Na domiar nieszczęścia Pe­koś - garbaty kretyn i sierota - posiada dwie, niewybaczalne w ówczesnym ukła­dzie sił cechy. Ma gołębie serce i nieprzy­zwoitą wręcz ufność do świata i ludzi. Z takimi talentami można było wtedy być co najwyżej piłeczką ping-pongową. Lub wariatem. Nasz bohater był jednym i dru­gim. W prawidłowej kolejności.

Zapiekłe i płaskie jak naleśnik prowin­cjonalne ksenofobie marca '68 grają Pekosiem z właściwą sobie wirtuozerią. Z jednej strony umysłowe szaraki aparatu państwowego, z drugiej - to samo w wy­daniu prowincjonalnego kleru. Swój do swego po swoje. W środku zaś wciąż odbi­jany i uparcie wierzący we wszystko Pe-

koś cierpiący oraz polska szopka. Wóda i obłapka, obłapka i wóda. Odrobina chlebusia i odrobina igrzysk. A wszystko po szyję umoczone w kuriozalnym kontredansie antysemityzmu, populizmu, kseno­fobii i głupoty. Marcowy, niejadalny pa­sztet.

Któregoś odbicia głowa Pekosia nie wytrzymuje. Pekoś ucieka ze świata. Swoje cierpienie pasuje na inne cierpienie, daw­ne i fundamentalne - to na krzyżu. Pekoś gubi zmysły. Wsuwa się w Chrystusa. Dla siebie jest Chrystusem, rzecz jasna - Pol­skim Chrystusem. Bo za miliony... i tak dalej. Znamy. W ostatniej scenie wyjdzie na plac przed kościołem boso, odziany w lichą komeżkę, z drutem kolczastym na głowie i nosem zalanym krwią. W Wiel­kanocnym koszyczku przyniesie resztki z wczorajszej, że tak powiem, Ostatniej Bibki. Milicjanta nazwie Panem Piłatem i podzieli się z nim swoim ciałem - suchą pajdą chleba, oraz swą krwią - resztką lek­ko już zwietrzałej gorzały. Oto bohater naszych czasów - bose, zalane w trupa nieszczęście z drutem kolczastym na nie­uleczalnie chorym łbie. Kurtyna może już spokojnie opaść.

A co wobec tak monstrualnej kody mamy począć my - obywatele Polacy? Coś przecież musimy począć. Musimy, gdyż Tadeusz Słobodzianek nie bez koze­ry dzisiaj właśnie, w 1997, przepisuje na nowo swą starą, z 1986, sztukę. Nie bez przyczyny dawnego "Obywatela Pekosiewicza" uzupełnia Chrystusem i wypuszcza jako "Obywatela Pekosia". W końcu nie tylko dla dowcipu z owego romantyczne­go, mesjanistyczno-cierpiętniczego wątku kombatanckiego czyni walor najwyraźniej główny. I nie bez kozery, nie bez przy­czyny i również nie tylko dla żartu Miko­łaj Grabowski - wybitny specjalista od bolesnych odwiertów w tak zwanej duszy naszego Narodu i wirtuoz surowego kar­cenia Polaków całą o nich prawdą - wy­stawia "Obywatela Pekosia". Jest bodaj tak, że i dzisiaj odnajdują oni wczorajszą, przedwczorajszą, jakby wieczną, spotwor­niałą facjatę naszych rodzimych wad. 1968,1997 - dwa bratanki. I do Żyda i do szklanki. Czyżby?

Nie sądzę. Podobnie efektowne analo­gie są zawsze - jak na teatr - zbyt proste i szybkie, zbyt łatwe i oczywiste, żeby były prawdziwe. Na scenie z takiej ekwilibrystyki niezmiennie pozostają wióry suche­go dyskursu, jakieś obłoczki bezcielesnych tez, łagodnie unoszące się nad głowami widzów. Pożytek z nich zaś wątły - czy człowiek w owe objawienia uwierzy, czy też nie - i tak niewiele z tego wynika. Działają poza wzruszeniem, czyli - jak dla mnie - poza teatrem.

Rzecz właściwie przedziwna - tutaj, w świecie teatru udało się Grabowskiemu coś, w co przestałem już wierzyć. By po­służyć się starą formułą - idee, którymi operuje, udało mu się wbić z powrotem w ciało. W ciała aktorów, w ciało spek­taklu. Jakby uśpił ulubione bicie rodaków na odlew i wpychanie im łopatą do głów tego, o czym wie każdy osesek. Zginęła gdzieś często gęsto tania parodia, nie było żonglerki ironią zdecydowanie drugiej świeżości, zniknęła także dojmująca płaskość poetyki politycznych kabaretów. Zwyczajnie mówiąc - Mikołaj Grabow­ski nie był nachalny. Aktorzy porzucili rodzajowość na rzecz zwykłego realizmu. Nie snuły się więc po scenie ludzkie typ­ki, człowiecze futerały - reprezentanci pewnych kategorii. Aktorzy dotknęli pierwszej osoby liczby pojedynczej. Se­kretarz Michalak nie był kuriozalnym wzorcem Sekretarza w ogóle. Był kon­kretem. Całkiem jak Biskup Michałek, jak Ksiądz Piotr - jak prawie wszyscy. W końcu nie było również zawsze nie­znośnego kreowania alegoryczności. Ale­gorie wyskakiwały same z siebie. Banal­na, przerażająco banalna ludzka menaże­ria polskiej prowincji '68 powoli zaczy­nała wciągać, włazić pod skórę, drażnić i denerwować. Aż do wielkiej sceny roz­mowy Sekretarza z Biskupem. Mariuszo­wi Wojciechowskiemu i Zbigniewowi Rucińskiemu udało się dotknąć czegoś specjalnego. Pokazali potęgę ksenofobii i banału myślenia. Stara prawda potwier­dziła się raz jeszcze. Gdy Mikołaj Gra­bowski za wszelką cenę chce być Gom­browiczem polskiej reżyserii, zwykle sta­cza się w okolicę Profesora Pimki. Gdy zaś nie chce - wtedy zawsze jest szansa na dyskretny chichot "Transatlantyku".

Aż chciało by się za Witkacym wes­tchnąć -A taki miał być przyjemny nastrój po podwieczorku... Ale nie było. Wkro­czył "Pekoś - Chrystus", a raczej - Pekoś wkroczył w "Chrystusa". Rozpętało się estetyczno-myślowe pandemonium. Teatr padł. Aktorzy mogli sobie już dać spokój. Rozpoczęły się bezsensowne mistycyzmy. Wilk wrócił do lasu - Grabowski przypo­mniał sobie o prawym sierpowym, który zawsze trafia w próżnię. I poszedł na ca­łość. I stworzył coś absolutnie, doskona­le, wzorcowo wręcz pozbawione jakiego­kolwiek znaczenia. Wykreował scenę, która go zjadła, która połknęła spektakl.

Na scenie stoi Bogu ducha winien Bła­żej Peszek, z kolczastym drutem na czole, z twarzą w czerwonej farbie. Sterczy i ple­cie głupstwa. Jedno jest pewne - natych­miastowa konieczność trzykrotnego zwiększenia szybkości opadania kurtyny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji