Artykuły

Twardziel już nieco zmiękczony

- Mogę jeszcze pobiegać. Ale nie w roli Franza Maurera i jemu podobnych - mówi BOGUSŁAW LINDA. Aktor skończył właśnie 60 lat.

To jeden z aktorów,o których się mówi "kultowy". Jedyny, który poza Zbyszkiem Cybulskim i Danielem Olbrychskim stał się żywym mitem na ekranie. Wystarczyło, że jako Franz Maurer pojawił się w wytartych dżinsach i lotniczej kurtce, a ulice natychmiast zaroiły się od jego klonów. Andrzej Wajda nazwał go dzieckiem szczęścia w polskim kinie, a Jacek Bromski jedynym amerykańskim aktorem w Polsce. Trudno w to uwierzyć, ale Bogusław Linda skończył właśnie 60 lat. I wygląda tak, że... daj Boże. Gorzej ma się jednak jego kariera. Bo po latach tłustych przyszły chude. Nic dziwnego, że z okazji urodzin niektórzy pytają - "Quo vadis", Lindo?

Filmoznawca doktor Krzysztof Kornacki, kiedy usłyszał, że Linda skończył 60 lat, pomyślał: "Przecież jego bohaterowie tak długo nie żyją". Bo na ekranie Linda utrwalił nam się jako człowiek dynamiczny, walczący, no i przystojny. Ale nie jako starszy pan. Takiej roli jeszcze chyba nie zagrał, jeśli nie liczyć epizodu w "Bitwie Warszawskiej".

- Można odnieść wrażenie, że sława Lindę lekko przygniotła. Spowodowała, że jego aktorstwo stało się nieco manieryczne. Ten wilczy uśmiech, lekko cyniczne, sarkastyczne podejście do życia. Taki polski Humphrey Bogart z papierosem w ustach i szowinistycznym podejściem do kobiet. Na zewnątrz taki kaktus, ale w środku delikatny, liryczny, sentymentalny i lojalny. No... Bogart właśnie. Nic dziwnego, że Linde nazywa się "Bogi". Nie tylko od imienia Bogusław - tłumaczy Kornacki. Przyznaje, że on woli tego Lindę sprzed "Psów" - niezwykle wszechstronnego.

- Pamiętam go jako Bolka w "Magnacie". Doskonały. A dlaczego jako aktor teraz cienko przędzie? Trudno powiedzieć. Może dlatego, że jest w takim okresie przejściowym, czyli już nie młody, a jeszcze nie całkiem stary. Może sam stwarza bariery? Wciąż jest dość drogi, bo jego nazwisko coś znaczy. Ale jak już gra coś poważnego, to na... leżąco jak w filmie Macieja Ślesickiego "Trzy minuty 21.37" - i jeśli nie załapie się na pociąg, który nazywa się kino, to może się stać takim zgorzkniałym, starzejącym się aktorem, który będzie narzekać na to, że nie ma dla niego ról, albo tłumaczyć, że nie chce mu się grać, tak jak to robi Marek Kondrat - kończy Krzysztof Kornacki.

Halabarda przed kałasznikowem

Pierwszy raz na ekranie pojawił się jako halabardnik w serialu "Czarne chmury". Ale tak mało ważny halabardnik, że jego nazwisko nie znalazło się w spisie występujących aktorów. Potem były epizody i drugoplanowe role ("Dagny", "Wodzirej", "Wściekły"). Ale po kilku latach zaczął grać dużo i dobrze. Miał szczęście do ról i reżyserów. Tylko filmy, w których grał, nie miały szczęścia, bo trafiały na półki. "Kobieta samotna" Agnieszki Holland (niezapomniana rola inwalidy, życiowego rozbitka, który szuka odrobiny miłości w życiu), "Przypadek" Krzysztofa Kieślo wskiego czy "Matka Królów" Janusza Zaorskiego z jego udziałem stały się na parę lat "półkownikami".

Po latach Bogusław Linda tłumaczył mi, że to wyrobiło w nim dystans do tego, co się nazywa popularnością.

- Kiedy startowałem w zawodzie i zaczynałem robić karierę, jak mi się wydawało, to co najmniej kilka filmów z moim udziałem trafiło na półki. Trudno więc mi się było wtedy popularnością dzielić z widzami. To z kolei nauczyło mnie pewnego dystansu. Potem już wszystko mniej bolało - mówił.

Szuflada z polskim macho

Hossa dla niego przypada na początek lat dziewięćdziesiątych. Wtedy polskie kino otwiera przed nim szufladę z napisem: polski macho i... zamyka go w niej na długo. Niektórzy mówią nawet, że na zawsze. A z taką wizytówką niełatwo się potem starzeć. Kiedy dziesięć lat temu pytałam go, czy nie żałuje takiej wizytówki, odparł: - Nie, bo przykleja się ją ludziom, o których się mówi. A ja dzięki temu miałem swoją publiczność. Kolejne pokolenia chciały chodzić do kina na filmy, w których grałem. Więc czego żałować? Może tylko tego, że moja przyszłość w kinie jest już bardzo wątpliwa.

Lata dziewięćdziesiąte miały tylko jednego idola - właśnie Lindę. Kiedy przyjeżdżał do Międzyzdrojów na Festiwal Gwiazd, od tłumów żądnych jego widoku musiał oddzielać go kordon ochrony. Bo inaczej by go stratowano.

Kiedy promował "Quo vadis" na gdyńskim festiwalu (zagrał Petroniusza),szedł w takim szpalerze ochroniarzy, że przypominało to przejście wodza z legionistami. Wtedy Linda kaprysił, jak na gwiazdę przystało. Rzadko udzielał wywiadów. Niechętnie pozował do zdjęć. A za fotki w kapciach na tarasie, które paparazzo zrobił mu z ukrycia, procesował się i wygrywał.

Na wieki wieków Franz Maurer

Co tak rozbudziło dreszcze emocji wśród fanów? Idolem stał się dzięki filmom Władysława Pasikowskiego. Najpierw był "Kroll", a potem "Psy" - film dzisiaj kultowy, z tekstami, które się zna na pamięć, od "nie chce mi się z tobą gadać" po "bo to zła kobieta była " długo by jeszcze tak można. Linda zagrał twardziela koncertowo. Tak bardzo, że ten wizerunek się do niego przykleił. "Reich" był ostatnim wspólnym filmem jego i Pasikowskiego.

Kiedy podczas promocji "Reichu" pytałam reżysera, co on takiego widzi w Lindzie, skoro obsadza go we wszystkich swoich filmach, odpowiadał żartem, że to samo... co kobiety. - Linda to bardzo miły, przystojny, solidny, kochany, rewelacyjny facet. A poza tym mój przyjaciel - skwitował. Wtedy też tłumaczył, dlaczego postanowił ten wizerunek twardziela uśmiercić na ekranie.

- Boguś od dłuższego czasu ma dosyć grania w moich filmach. Nie wiem, czy to nie jest przypadkiem zasługa dziennikarzy. Ja, na przykład, prywatnie nie widzę w tym nic złego, że Bruce Willis we wszystkich filmach gra Bruce'a Willisa. I staram się przekonać Bogusia, że nie ma w tym nic złego, że gra w filmach... Bogusia. Ale on ma tego dosyć. I powiedział, że coś trzeba z tym zrobić. Najlepiej to skończyć. Więc mówiąc żartem... w końcu go zabiliśmy. Ale oczywiście nadal będę robić filmy. Tylko ktoś inny będzie grać Bogusia.

Linda po "Reichu" też mówił, że to takie zakończenie ich wspólnej, bandyckiej przygody.

- Władek jest moim przyjacielem. Lubimy ze sobą być i pracować. Ale teraz to już koniec.

Na pytanie, czy nie chce już biegać z kałasznikowem po ekranie, odparł:

- Mogę jeszcze pobiegać. Ale nie w roli Franza Maurera i jemu podobnych.

I w swoim stylu dalej mi tłumaczył, że on kocha takie filmy. I sam je namiętnie ogląda.

- Daję pani słowo, że wolę grać twardziela w pięknym samochodzie z piękną blondynką niż jakiegoś zapyziałego inżyniera geodezji w brudnym pokoju na Ursynowie.

Macho w kobiecym oknie

Ale po odstawieniu kałasznikowa już nic łatwe nie było. Zaczął się etap zmiękczania twardziela. Zmiękczał go przede wszystkim rynek. Linda szukał sobie miejsca najpierw w reżyserowaniu. Miał już na swoim koncie "Seszele", ale postanowił zrobić "Sezon na leszcza", w którym się zresztą obsadził. To była drugoplanowa rola - zapijaczonego policjanta, który tylko udaje twardziela. Potem mieli być "Krzyżacy". Wziął Sienkiewicza na warsztat, ale okazało się, że ten remake chce zrobić także jego przyjaciel Jarosław Żamojda. Kłótnie i spory doprowadziły do tego, że nikt nowej wersji "Krzyżaków" nie nakręcił.

Przed kilkoma laty Bogusław Linda wyreżyserował kolejny film - "Jasne błękitne okna", o umierającej na raka kobiecie (w tej roli Joanna Brodzik) i jej przyjaciółce. Oba filmy przyjęto ze zrozumieniem, ale bez szczególnej euforii. I tylko Pasikowski mówił np. o "Sezonie na leszcza": -Świetny film.

Ale zaraz dodał w swoim stylu: - Ja myślę, że niedługo reżyserzy nie będą potrzebni w tym kraju. Filmy będą robić aktorzy. Zwracam uwagę na taki drobny szczegół, że Olaf Lubaszenko, Bogusław Linda i Marek Kondrat - moi ulubieni aktorzy - zrobili już swoje filmy. Czekam tylko, kiedy Czarek Pazura i Mirosław Baka wezmą się do reżyserowania.

Jak wiemy, jeszcze tylko Mirosław Baka nie debiutował jako reżyser.

Chude lata w kuchni

Poza reżyserowaniem w ostatnich latach aktor zaliczył na przykład seriale. Można go było oglądać w Polsacie jako "Ptasiora" - przygłupiego gangstera z serialu "Dziki". Bardziej miłosierni widzowie mówili, że aktor świetnie się tą rolą bawi i w ten sposób naśmiewa się ze swoich wcześniejszych bohaterów. Mniej miłosierni twierdzili, że inteligentny "Pies" zmienił się w przygłupiego "Ptasiora".

Był jeszcze męską gosposią w serialu "I kto tu rządzi". Mieliśmy także Linde gotującego w TVN, wydającego książkę o męskim, samotnym gotowaniu nie tylko spaghetti. Szansą mógł być udział w filmie "Summer Love" Piotra Uklańskiego, który nazwano polskim westernem. Ale nie był. Produkcja przeszłaby bez echa, gdyby nie epizodyczny w nim występ hollywoodzkiej gwiazdy Vala Kilmera.

Pamiętam, że kiedy rozmawiałam z Lindą, na pytanie, co mu spędza sen z powiek, odpowiedział, że strach przed tym, czy będzie w stanie utrzymać finansowo rodzinę. Po udziale w serialach przyznał, że ten strach jest aktualny.

- Ale ja nie wiem, co znaczą najwyższe loty w serialach. I jeśli mogę w czymś wybierać, to wybieram to, co mi gwarantuje jakiś poziom odbicia się od gleby. Wybieram też to, co robi ktoś, komu ufam, kto ma poczucie humoru, które mnie interesuje. Czy to się widzom podoba, czy nie? Nie wiem, chociaż chyba się podoba, bo ma wysoką oglądalność.

Jeszcze raz jego nazwisko zakręciło się jak w ruletce w ostatnim czasie. Tym razem przy okazji "Tajemnicy Westerplatte". Ale w końcu aktor wycofał się z produkcji owianej skandalami. Teraz czytamy, że Linda kręci w Łodzi. I znowu serial (takie czasy), ale przynajmniej sensacyjno-kryminalny. Będzie więc inspektorem policji, czyli twardzielem, tyle że już nieco starszym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji