Artykuły

"Śnieżyca", czyli trójgłos o miłości

Muzyka i reżyseria Zygmunta Koniecznego oraz tekst Agnieszki Osieckiej oparty na dramacie Stanisława Przybyszewskiego to dość niezwykła mieszanka, której efekt mamy właśnie okazję oglądać na scenie Teatru im. Słowackiego.

"Śnieżyca", reżyserski debiut znanego piwnicznego kompozytora, powstała z inicjatywy Jerzego Golińskiego, jako ostatni spektakl za jego kadencji.

Pisarstwo Przybyszewskiego stało się dzisiaj synonimem grafomanii. Inscenizacja jego dramatów to przedsięwzięcie na tyle karkołomne, że prawie nikt jut dzisiaj nie wydobywa ich z lamusa. Dlaczego więc Agnieszka Osiecka przygotowując quasi-libretto do "dramatu muzyką pisanego" przez Zygmunta Koniecznego sięgnęła akurat po znany głównie polonistom "Śnieg"? Jak czytamy w programie - postaci Bronki, Ewy, Tadeusza i Stanisława wydały się jej bliskie, życiowo prawdopodobne.

Bronka, niewinna kobieta - anioł; zaprasza do swego domu przyjaciółkę z dzieciństwa, Ewę, demoniczną femme-fatale, która odbija jej męża - znużonego cichym rodzinnym życiem, żądnego wrażeń Tadeusza. Sytuację obserwuje i komentuje Stanisław - bardzo po młodopolsku znudzony życiem i oczywiście cyniczny. Odtrącona Bronka popełnia samobójstwo. Kurtyna. Banalna historia ze smutnym finałem była dla Przybyszewskiego pretekstem do babrania się w tajnikach ludzkich dusz. Pierwotnie dokonana przez Osiecką adaptacja była o wiele bardziej rozbudowaną. Oceniać możemy jednak tylko - okrojoną przez reżysera - ostateczną wersję.

W wykonaniu aktorów Teatru im. Słowackiego otrzymaliśmy niemal godzinną pieśń o odwiecznej opozycji dwóch typów kobiet, o miłości i zdradzie. Charakterystyczny jest - zresztą chyba zamierzony - dysonai stylu gry czwórki postaci. Nieszczęśliwa, skrzywdzona Bronka, zagrana przez Mariolę Pietrek brawurowo, romantycznie i z dużą dozą liryzmu jest zdecydowanie najbardziej przekonująca. To ona rozpoczyna muzyczny dramat piękną piosenką o śnieżycy. Dekadent Stanisław (Tadeusz Zięba) to osoba-cytat wprost z czasów Młodej Polski. Zmiana imienia (w pierwotnej wersji występuje jako Kazimierz) zdaje się odsyłać do samego Przybyazewskiego. Postać męża - Tadeusza utrzymana została wyraźnie w konwencji operetkowego pastiszu, na tyle nieudolnego jednak, że budzi lekko rozbawione zażenowanie. Andrzej Bryg nie podołał trudnemu zadaniu. Mało demoniczna jest femme-fatale - Ewa. Lidia Bogaczówna potraktowała tę postać trochę zbyt serio - jak na pastisz kobiety-wampa i zbyt buffo - jak na prawdziwie diaboliczną kusicielkę.

Duszne dramaty bohaterów rozgrywają się w interesującej scenografii Anny Sekuły. Przezroczysty ekran oddziela dwa wymiary miejsce akcji, utrzymane w kameralnym, secesyjnym stylu i zaludnione symbolicznym postaciami mroczne zaświaty. Tam właśnie znika w finale odtrącona samobójczyni.

Główny atut przedstawienia stanowi oczywiście muzyka Zygmunta Koniecznego. Ekstatyczna, gdy towarzyszy żalom Bronki, budująca melancholijny nastrój wokół Stanisława oraz dramatyczna i ekspresywna, gdy na scenę wkracza Ewa. Muzyka nie tyle ilustruje co po prostu tworzy spektakl, żądając od aktorów takiej samej wirtuozerii. Młodopolszczyzna, nawet współcześnie oswojona, wymaga aktorów posiadających charyzmę, potrafiących balansować na niebezpiecznej granicy między patosem a śmiesznością. W prapremierowej obsadzie widowiska zabrakło niestety gwiazd, dzięki którym trójgios Przybyszewskiego, Osieckiej l Koniecznego o miłości mógłby zabrzmieć naprawdę przejmująco.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji