Artykuły

NA MARGINESIE PRAPREMIERY "DOMKU Z KART"

Państwowy Teatr Współczesny w Warszawie, którego doniosłą zasługą pozostanie pierwsza realizacja sceniczna "Domku z kart", otrzymał w dniu 22 lipca 1953 r. nagrodę państwową. Zaszczytne wyróżnienia, które Rząd Polski Ludowej przyznaje m. in. działaczom kultury i sztuki, potwierdzają pożyteczne i potrzebne społeczeństwu osiągnięcia artystyczne i stanowią potężny bodziec do pracy; należy jednak pamiętać, że są one również dowodem uznania i wdzięczności naszego narodu dla twórców dzieła, które pomaga żyć i pracować przynosząc przekonujący obraz artystyczny rzeczywistości, uplastyczniając aktualny problem, rozświetlając odcinki minionej lub współczesnej historii, wskazując w sposób jasny i odważny drogę w przyszłość. Bo przecież społeczeństwo uważa za swój własny dorobek przede wszystkim te dzieła, które wespół z całym narodem dążą do tego samego wielkiego celu, dzieła, które przekształcając psychikę swych odbiorców potwierdzają porywający, piękny humanizm naszych czasów. Wyróżnienie reżysera i zespołu Państwowego Teatru Współczesnego za "Domek z kart" dotyczy jednak nie tylko pracy tego teatru i jej pożytecznej funkcji społecznej. Jest ono także, choć oczywiście pośrednio, wyrazem uznania, jakie Polska Ludowa żywi dla autora "Domku z kart", przedwcześnie zmarłego podczas okupacji hitlerowskiej Emila Zegadłowicza. I o tym nie można zapominać, jeżeli się pragnie szczerze i otwarcie omawiać wartości ideowe i artystyczne jakichkolwiek dotychczasowych i przyszłych inscenizacji, adaptacji filmowych, radiowych i innych "Domku z kart". Tym bardziej, że dramat ten obrazujący ostatnie dni ponurych rządów sanacji w Polsce jest nie tylko organicznie związany z jednym z głównych nurtów twórczości Zegadłowicza i stanowi jej znamienne uwieńczenie, lecz także, co ze względu na celność wzruszeniową utworu jest bodaj najcenniejsze, wynika z głębokiego i bardzo osobistego bólu, oburzenia, wstrętu i nienawiści, jaką żywił autor tej sztuki do systemu rządowego, który spowodował katastrofę ojczyzny.

"Oto ojczyzna nasza" - mówi z goryczą i smutkiem młody dziennikarz, jeden z bohaterów pierwszego aktu "Domku z kart", Lucjan, po brutalnym napadzie bojówkarzy faszystowskich na redakcję "Dziennika Robotniczego". "Nie, bracie, nie!" - odpowiada drugi redaktor, Marian - "to nie jest nasza Ojczyzna, to i c h ojczyzna..." I jest w tym zdaniu, w tym pełnym mocy krzyku Mariana głos i krzyk pisarza-patrioty, któremu dane było nie tylko ujrzeć, jak wiatr historii w oczach całego narodu, polskiego zniósł sanacyjny domek z kart, lecz także przewidzieć i przepowiedzieć katastrofę. Bo nie sposób odłączać postaci głównego bohatera sztuki, Brunona Sztorca, od postaci Zegadłowicza. Sztorc to nie tylko porte-parole autora: to autor sam. "Domek z kart" bardziej niż jakiekolwiek inne sztuki współczesne2 jest artystycznym obrazem wydarzeń, które jego autor przeżył osobiście w okresie niemalże identycznym z czasem akcji sztuki i przedstawia postaci autentyczne, znane doskonale pisarzowi a nawet w pierwszym rzucie rękopiśmiennym utworu otwarcie nazwane po nazwisku (np. Literaci z aktu drugiego). Ta imienność, która nadawać by mogła utworowi charakter paszkwilu, słusznie została przez adaptatorów stuszowana, bo przecież istotnie ważne w tym dramacie jest nie to, co w danym czasie powiedział pan ...ski lub ...cki, lecz to, co było wówczas typowe dla pewnych stanowisk literackiej inteligencji polskiej. Również inne skróty, wykreślenia i bardzo nieliczne uzupełnienia niektórych szkicowych scen dramatu, poczynione przez adaptatorów teatralnych i filmowych tego utworu poszły w kierunku maksymalnego wydobycia sensu ideologicznego "Domku z kart" z zachowaniem jak największego szacunku dla tekstu autorskiego. Jest zupełnie oczywiste, że "Domek z kart" - który przedstawiał w swojej surowej "literackiej" postaci dość chaotyczną i wielce gadatliwą zbieraninę przeróżnych ważnych, mniej ważnych i zupełnie nieważnych osób, zgromadzonych przez autora w pensjonacie o symbolicznej nazwie "Polonia", by wśród nich pokazać m. in. sprawców upadku Polski - musiał zostać przystosowany do wymagań sceny. Ze jednak ani opracowanie dramaturgiczne ani koncepcja reżyserska i aktorska nie zmieniły intencji autora - przeciwnie, właśnie ją uplastyczniły odsunąwszy nieistotne drobiazgi, które by ją mogły zaciemnić - tego dowodzi nie tylko sumienna analiza obu tekstów: autorskiego i teatralnego. Najlepszych dowodów dostarcza autor sam: są nimi jego listy pisane przed wojną i podczas okupacji do przyjaciół, zawierające osobiste wynurzenia nie przeznaczone do publikacji.3 Przeczytajmy jeden z tych listów "licznych i bolesnych" - jak je sam autor nazywał - listów, w których bólu i goryczy z łatwością można wyśledzić genezę "Domku z kart", fakty, które się przyczyniły do jego narodzin i które sprawiły, że schorowany, stojący już u progu śmierci Zegadłowicz jedyną drogę do wyzwolenia narodu polskiego z mroków okupacyjnej niedoli ujrzał w jaźni i współpracy ze Związkiem Radzieckim.

Z końcem czerwca 1938 r. napisała do mnie Maria [Koszyc-przypis mój J.L.]. czy znam Hajawatę 4 i czy bym się nie pokusił o przekład tego wspaniałego poematu [...] Minęły wielkie miesiące - miesiące porażającego niepokoju - ostatni rok przed wielką klęską narodową, pieczołowicie, przyznajmy, przygotowaną przez Rząd Upadku; podczas rozjazdów odczytowych zimą 1938 i wiosną 1939 - niejednokrotnie groziło mi aresztowanie, a w tekście moich przemówień była jedynie... przestroga; mówiłem o najeździe Marsjan, to wszystko.

Niezapomniane będą godziny nerwowo przegadane w willi Bartla we Lwowie - w dniu, w którym młodzież narodowa biła i odgryzała nosy i uszy kolegom swoim akademikom, synom chłopskim. Dnia tego właśnie miał się odbyć mój odczyt. Nie odbył się. Województwo i Starostwo "nie mogło wziąć odpowiedzialności za bezpieczeństwo i życie - prelegenta i słuchaczy" - ! - Bartel! - jeden z nielicznych mężów stanów [sic!] minionego reżimu, który zdawał sobie - ale niedokładnie; któż wiedział coś dokładnego, - sprawę z grozy sytuacji. Rzekłem mu wtedy - w tej willi zaśnieżonej i zacisznej dnia tego, a przed kilku dniami zarzuconej bombami z rąk "polskiej młodzieży" - rzekłem mu, że słuchając owego lutego - deklaracji pułkownika Koca, rzekłem do współsłuchających: "ta deklaracja pachnie rozbiorem Polski." - Lecz to był detal ta deklaracja! Zło było wszędzie, niepojęte zło! głupota! zła wola! zdrada! podłość! małość! pycha!

Aż nazbyt dowodnie okazało się, że stukot kroków na moście w maju 1926 - był marszem pogrzebowym Polski! - Pierwsza klęska: "Cud nad Wisłą"! - druga klęska: maj 1926; trzecia klęska: zbagatelizowanie Nowosielec i pacyfikacje: 1) "wschodniej Małopolski" i strajku chłopskiego; czwarta klęska: zupełna dezorientacja i dezorganizacja we wrześniu 1939 r. - Widzenie przyczyn klęsk z zewnątrz - to rzecz łatwa, zbyt łatwa! - spójrzcie na wewnętrzne! tych czekajcie! i te chciejcie zrozumieć! Niepodległość Polski Legionowej - owo ponure dwudziestolecie pełne ucisku, zarozumiałości, soldateski [?] pustej i nędznej - charakteryzuje - poza wszystkim innym - wymownie los trzech prezydentów: pierwszy zamordowany, drugi puczem wojskowym zrzucony z swej godności, trzeci sromotnie wypędzony w trzecim tygodniu wojny z granic Państwa, które już Państwem być przestało. Lecz jakżeż mogło być inaczej, gdy najtępszych ludzi wysuwano na naczelne stanowiska? - Premierostwo Sławoja - to premierostwo tępoty i kołtuństwa; - [dopisane: Strzępy meldunków! - masochiści, którzy "odkuwali się" na "podwładnych"] - marszałkostwo Rydza - to marszałkostwo duractwa i ślepoty; przewództwo "partyjne" - Skwarczyńskiego to szczyt nonsensu i prowokacji zdrowego rozsądku. Wszędzie tak! wszyscy! - Prócz inteligentnego organizatora Kwiatkowskiego, który zresztą nie orientował się zupełnie w sytuacji! - prócz bystrego i najinteligentniejszego Becka, który ...no właśnie!! firmant Rządu Upadku! - Wszystkie pociągnięcia tego ministra, który swoją polityką otoczył Polskę dogodnymi, najdogodniejszymi punktami wypadu - najdogodniejszymi dla przeciwnika - były systematycznym pogrążaniem narodu w niewolę; to był też kombinator! To był nasz właściwy, autentyczny, nieprzejednany wróg! Zdumiewający gracz! - Przegrał; - stawką była Polska!

O! nie pisałbym tutaj tego, gdybym to zobaczył dziś - ex post! - naturalnie! - Lecz widziałem to od wielu lat - od wielu też lat dawałem wyraz temu mniemaniu w artykułach zakonspirowanych lub wydrukowanych, w listach licznych i bolesnych. [:..]

W ostatnich dniach sierpnia 1939 r. - byłem w Bielsku i w Białej - pierwszego września w Podlesiu nad Sołą - już pod nalotami i wprost w formacji linii bojowej: przeciwlotnicze pozycje - nad Sołą właśnie.

Wieczorem tego dnia - wyjechaliśmy ostatnim pociągiem w stronę Krakowa. Przed północą "załatwiłem" przedostatni w Polsce Legionowej akt z... policją! - Pociągnęła mnie do odpowiedzialności za niezapłacenie pewnego rachunku, którego zapłacić nie mogłem - ponieważ rentę z ZUS-u pobierałem 2-go lub 3-go, każdego miesiąca - a musiałem uciekać I-go - ; - Policja w takim wypadku była skrupulatna! - dziw, że mnie nie zaaresztowano! - Byłoby to zgodne z obyczajami Polski Legionowej. -

Nawiasem mówiąc posterunek, który mnie przesłuchiwał - uciekał za dwie godziny na łeb i szyję! -

Rzekłem "przedostatni akt" - no bo ostatni rozegrał się w Starostwie w Wadowicach. Wśród śmieci, słomy, powywracanych mebli - zapewniał mnie Starosta, że "nic nie będzie - pospacerują sobie wojska - jedne i drugie - to tu to tam - i koniec" - z tych słów można by wnioskować, że był to najniefrasobliwszy ze starostów! - Tymczasem był to tylko kretyn.

No a potem walec wojny z hurkotem i hukiem nalotów i artyleryjskich walk przewalił się tuż koło nas! Nie porwał nas w swe tryby. Zaparliśmy się nogami w ziemię - i to nas ocaliło - w niepojętej [nieczytelne - J. L.] owych dni!

22 października rozpoczęliśmy systematyczną pracę przekładową. Nulla dies sine linea.

Należy jeszcze raz podkreślić, że jest to tylko jeden z wielu listów autora "Zmór", który cytuję jako przykład, ponieważ stanowi on w swej zwartości właśnie - cenny przyczynek do wyjaśnienia genezy "Domku z kart". Wyjątki z innych listów Zegadłowicza publikowała w swoim czasie Nowa Kultura. Świadczą one dobitnie o tym, że w latach bezpośrednio poprzedzających wrześniowy wybuch wojny, przez baczną obserwację stosunków panujących w ówczesnej Polsce i w ogniu cierpkich doświadczeń osobistych krystalizowała się polityczna świadomość Zegadłowicza, który całym sercem znienawidził zespół ludzi nazwany nie bez kozery Rządem Upadku Polski Legionowej i coraz bardziej zbliżał się do postępowych poglądów reprezentowanych np. przez literatów tej miary co Wanda Wasilewska i Leon Kruczkowski.7 Najbardziej charakterystyczne z tych wyjątków cytowało m. in. wielu recenzentów i krytyków teatralnych, którzy omawiali "Domek z kart", toteż nie będziemy ich powtarzać. O "tożsamości" postaci Zegadłowicza z postacią swego bohatera, Brunona Sztorca, nie trzeba już chyba mówić: jest ona oczywista i potwierdza ją nie tylko to, że i Zegadłowicz, i jego bohater znajdowali się w niemalże identycznych sytuacjach (zjazd lwowski, praca pisarska w Dzienniku Popularnym - Robotniczym, przedwrześniowe "wakacje" w Podlesiu-Podborzu i wiele in.), lecz także i przede wszystkim ta sama ogólna atmosfera ich wypowiedzi politycznych, szczerych, pełnych pasji i jak najbardziej osobistego bólu. Niektórzy krytycy zarzucali wypowiedziom Brunona Sztorca deklaratywność i uważali tę postać za nieco schematyczną kreację "pozytywnego bohatera". Zarzuty te zdają się opierać na zbyt pochopnym przyrównywaniu narodzonego z bólu i oburzenia "Domku z kart" do pewnych nienajlepszych polskich sztuk współczesnych, dla których właśnie "Domek z kart" mógłby stanowić wzór godny naśladowania - i na mechanicznym wykrywaniu analogicznych usterek. Nie jest zadaniem niniejszej pracy stawianie stopni aktorom i polemika z recenzentami, którzy myślą inaczej, warto jednak zwrócić uwagę na fakt drobny, lecz doskonale "uczłowieczający" Sztorca i zespalający go jeszcze bardziej z Zegadłowiczem: opuszczając za radą swych przyjaciół lokal redakcji "Dziennika Robotniczego" Bruno - na chwilę przed zejściem ze sceny - wygłasza cytat z "Boskiej komedii" Dantego:

"U kresu wędrówki na połowie czasu

Obrawszy błędne losów koleje

Wpośród ciemnego znalazłem się lasu."

Cytat ten, zamykający poetycką klamrą pierwszą część pierwszego aktu "Domku z kart", w lapidarnym skrócie zawiera ludzką pełnię przeżyć zarówno Zegadłowicza, jak i jego bohatera, stawiając jednocześnie Sztorca niedwuznacznie pośród "mistrzów słodkich" (jak go nazwie Kiti), zagłębionych czasami za bardzo we własnej psychice i z rozkoszą kontemplujących przyrodę, ludzi, których winą w ówczesnym ustroju staje się jedynie to, że ośmielają się mówić prawdę. Tym większe wrażenie wywiera ta sama postać w akcie drugim, a zwłaszcza w ostatnim, gdy Sztorc spoliczkowany przez bezmyślne okrucieństwo "ojczyźnianego" ustroju nie traci odwagi, krzepnie i z radością wita wkraczających żołnierzy radzieckich, którzy nie tylko przyniosą mu wolność osobistą, lecz staną się jego rzeczywistymi towarzyszami w walce o wyzwolenie narodu, walce świadomej i pewnej zwycięstwa. To nie jest z jego strony tylko deklaracja. To pełne przekonanie i wizja-nadzieja Zegadłowicza, któremu nie było dane doczekać dnia wyzwolenia. Emil Zegadłowicz nie był przecież komunistą, nie był marksistą. W sierpniu 1939 nie rozumiał w pełni mądrej, dalekowzrocznej polityki Związku Radzieckiego. Pakt radziecko-niemiecki zdezorientował go i niemalże przeraził, jak zresztą wielu ówczesnych sympatyków Związku Radzieckiego. Jednak nie podważył zaufania. Dowodem tego jest nie tylko "Domek z kart", nie tylko liczne wypowiedzi w listach Zegadłowicza do swej przyjaciółki i współautorki "Domku", Marii Koszyc, z których jedna jest bardzo znamienna:

[...] lecz przecież i wojna się kiedyś skończy - jakoś nieudolnie zdaję sobie sprawę z wagi pobytu Mołotowa w Berlinie, mniemam, że jest w tym analogia z przyjazdem Chamberlaina do Monachium: obserwacja, doświadczenie wojenne wymaga (mniemam) przebudowy armii sowieckiej - może to stąd te uprzejmości i kurtuazje?

Dowodem są także zupełnie już prywatne zwierzenia notowane ręką Marii Koszyc w brulionie (rok 1940?) z adnotacją po rosyjsku "izreczenija Eliczka":

Nauki Chrystusa i Buddhy wyprzedziły historię ekonomicznego wyrównania stosunków ludzkich i dopiero po wyrównaniu ekonom[icznym] nauki te nabiorą pełnego wyrazu, sensu i znaczenia. Z tego wyprzedzenia histor[ycznego] (w czasie) wynikły wszystkie zakłamania religijne i etyczne. Na tle najważn[iejszych] dziejów współcz[esnych] zagadnienia te wyraziścieją i widzimy jasno, że faszyzm ["faszyzm" przekreślono - J. L.] [państwa - J. L.] nacjonalistyczne] (Franco) najbardziej] katolickie są antychrześc[ijańskie] - natomiast cały ruch socjalistyczny] z Marksem i Leninem na czele są dalszym ciągiem wiedzy etycznej.

Oni właśnie są budownicz[ymi] (z tego świata) życia opart[ego] na miłości blizn[iego].

Notatki te, dobrze charakteryzujące Zegadłowicza, którego zainteresowania religią chrześcijańską - nie katolicką - nie wygasły wraz z jego zerwaniem z poznańskim środowiskiem klerykalnym i opublikowaniem obrazoburczych "Zmór" i trwały podobnie zresztą jak biologiczny witalizm i w pewnym stopniu mistycyzm, warto zestawić z inną wypowiedzią autora "Domku z kart", która mogłaby zresztą być mottem tej sztuki:

Mnie można ufać! - Trzepotałem się już w błękitach - (ze straszliwym wysiłkiem) wróciłem na ziemię! - Odwrotność mej drogi jest unikatem - nie ma co ukrywać! - Dzięki temu przydarzyły mi się pewne "mądrości", no bo... wszelka mądrość z ziemi jest! "

Nie tylko jednak postać Brunona Sztorca ujrzeć można w liście stanowiącym punkt wyjścia rozważań na marginesie "Domku z kart". Oto Starosta. Autentyczny starosta wadowicki, przykład "najniefrasobliwszego" kretyna, którego słowa wspomniane w liście niemalże bez zmian przeszły do tekstu sztuki "pospacerują sobie wojska to tu, to tam i... wiktoria!". Oto policjanci i scena ńa posterunku na dwie godziny przed ucieczką "na łeb i szyję". Oto Sławoj, premier "tępoty i kołtuństwa" - oto polemika Sztorca ze Sławojem! Rzecz jasna, że osobiste wspomnienia stanowiły jedynie najbardziej surowe tworzywo sztuki, które zostało artystycznie przetworzone i podporządkowane nadrzędnej idei dramatu. Wspomnienia te pomieszane zostały zresztą zapewne i uzupełnione wspomnieniami i doświadczeniami Marii Koszyc, współautorki "Domku z kart". Jej to zawdzięczamy, że utwór ten nie zaginął podczas okupacji.

Maria Koszyc, której nazwiska brak na afiszach "Domku z kart", choć można je ujrzeć na programie teatralnym Teatru Współczesnego, była publicystką i krytykiem literackim. Według jej własnych słów w listach do przyjaciół, urodziła się w Rumunii i pochodziła z rodziny serbsko-greckiej. Wychowała się na Krymie, szkoły kończyła w Symferopolu i na Ukrainie. Po przyjeździe do Polski i po opanowaniu języka przez pewien czas uczyła w szkole na Wileńszczyźnie. Zegadłowicza poznała w roku 1938 i opublikowała przed samą wojną szkic o nim i o jego twórczości pt. Od "Uśmiechu" do "Zmór", wydany nakładem Klubu Demokratycznego w Bielsku. Od roku 1938 datuje się jej ścisła przyjaźń i współpraca literacka z autorem "Motorów". Opiekowała się Zegadłowiczem do chwili jego śmierci - zostawiając w swych listach jej wstrząsający opis. W r. 1942 aresztowana przez Gestapo - została stracona.

O swej współpracy z Zegadłowiczem pisze:

"Dramat (tytuł Pani już wie!) pisaliśmy razem, jak zwykle razem, bo inna forma (oprócz artyk[ułów] krytycznych] - jest mi obca. Dramat! tak! Ja już pisałam ostatni akt, a On - pisał "po moim" czy "na moim" pierwszy! - i zostawało prawie bez zmian - orzekł, że bardzo dobry - niestety podzielił los Pani listów - (czy napiszę znów, czy wydobędę!)"

Trudno z całą pewnością powiedzieć, czy słowa te odnoszą się do "Domku z kart", czy też do któregoś z zaginionych dramatów Zegadłowicza pisanych bezpośrednio przed wojną lub podczas okupacji. Tak czy inaczej, rzucić mogą snop światła na sposób współpracy dwojga autorów, podobnie jak urywek z innego listu:

"Tytuły dramatów? Pisaliśmy razem. Pierwszy (szkic raczej) zawsze dawałam ja. Konstrukcja - efekty - sceny - pomysły - potem brał to na warsztat MISTRZ! - U Jaracza zaginęła wspólna praca "Wasz korespondent donosi" (świetna rzecz!). - "Domek z kart" na razie jest?"

A oto słowa Zegadłowicza:

Praca przekładców ["Hajawaty" - J. L.] jest dokładnie porówna i rzetelnie dwuosobowa. Każde zdanie, słowo każde jest podwójną świadomością zaostrzone, przemyślane, przedyskutowane, dokonane. - Podobnie jak i dramat "Wasz korespondent donosi" - podobnie jak i Progi, powieść figurująca pod moim nazwiskiem - lecz połowa jej stronic jest napisana przez Marię. (Por. przypis 5).

W Bibliotece Domu Związku Literatów Polskich w Warszawie znajduje się pierwszy rzut "Domku z kart" pisany niemalże w całości ręką Marii Koszyc - i opatrzony uwagami i wskazówkami Zegadłowicza, który szkicowo zanotował postaci i przebieg niektórych scen sztuki. Potwierdzałoby to słowa Marii Koszyc o sposobie pisania dramatów przez spółkę autorską. Trudno z całą pewnością rozstrzygnąć, jaki jest stosunek tego "brulionu" dramatu do tekstu, który Maria Koszyc dała do przepisania na maszynie (w liście z dn. 22.11.41 pisze: "Chcę "Domek" dać na maszynę - to konieczne") i to zapewne w kilku egzemplarzach, w obawie, by sztuka nie podzieliła losu innych dramatów Zegadłowicza, bo rękopisy już wówczas zaczęły ginąć. W każdym razie - już w okresie Zielonych Świąt 1940 r. - Zegadłowicz pisał:

Dramat "Domek z kart" - napisany, skorygowany - gotowy - tylko mu scenę dajcie! [podkreślenie moje - J. L.]. Natomiast... lęk! bo Jaracz zamilknął! zgubił po prostu poprzedni dramat! Odtworzenie go to będzie wysiłek większy niż napisanie! - Trzeci dramat utknął po pierwszym akcie - bo ...weszła w drogę nowa koncepcja.

Listy Zegadłowicza wskazują, że autor "Zmór" pracował nad "Domkiem z kart" w okresie swej wzmożonej twórczości, która nasycała się coraz bardziej żarliwością polityczną czerpiąc z niej siłę, odwagę, zapał i świadomość swych celów i swego zadania:

[...] lecz wiadomo, nie ma niescenicznych dramatów - są tylko potrzebne lub niepotrzebne - "Wasz korespondent donosi" zaginął u Jaracza (napisze się go na nowo!) - "Domek z kart" gotów. [podkreślenia moje - J. L.].

Naprawdę zadziwiająca była w tym człowieku chorym, żyjącym w nędznych i trudnych warunkach, pośród beznadziejności pierwszych lat okupacji (w "Reichu"!) wola twórcza i entuzjazm! I pewność, że noc okupacyjna przeminie i nastąpi nowy dzień. Oto jak pisał Zegadłowicz o hitlerowskim faszyzmie na kartach swego pamiętnika:

[...] dziś [...] żyje się pod przerażającą grozą sadystów, zbrodniarzy i rozbójników wyhodowanych przez Hitlera, klinicznego producenta nieszczęść i śmierci. Mówiłem o tym przed niniejszą wojną, zapowiadałem jej grozę - również zapowiedziałem koniec złego obłąkańca: dopiero, gdy spełznie jego cień z Niemiec - zobaczą ludzie, czym to było [podkreślenie Zegadłowicza - J. Ł.] Ja nie mam powodów rozwodzić się tu o tym. Tylko o tej jego "rzeczywistości" - że jest ona złym, koszmarnym, krótkim snem rzezimieszka, który podstępnie został naczelnikiem sądu - nie ulega kwestii! - Spójrzcie oczami wyobraźni na te ćwierć strony, którą wypełnią jego dzieje w wielkiej historii świata! - Czyż nie tak streszcza się złe sny?"

W swym szkicu o Zegadłowiczu Maria Koszyc pisała:

[...] służba pisarza niezależnego, będącego sumieniem epoki, pisarza, który chce być i jest "inżynierem dusz", to służba ciężka, pełna udręczeń, napaści, przeszkód, ciężarów wszelakich [...] wielka jest niedola współczesnego, niezależnego pisarza polskiego [...] rzecz po prostu niewiarygodna, lecz, niestety, prawdziwa, że najwybitniejszy, największy nawet pisarz polski, po kilkudziesięciu latach pracy (służby!) twórczej, społecznej, pracy wymagającej warunków specjalnych i bodaj względnego dostatku, nie ma właściwie żadnego zaopatrzenia, żadnej pomocy i opieki znikąd: ani ze strony państwa, ani społeczeństwa. Artyści, pisarze, poeci polscy, zazwyczaj nieludzko biedują za życia, mają natomiast wspaniałe pogrzeby, sarkofagi, pomniki - po śmierci.

Pomijając nawet powyższe wypowiedzi, które rzucają światło na genezę "Domku z kart" - można chyba twierdzić, że niezależnie od swego udziału w stworzeniu tego dramatu Maria Koszyc, która miała odwagę w czasach rządów sanacyjnych napisać, że "człowiek jest tylko aparatem świadomości globu, - (najlepszym aparatem jest geniusz!) - uświadomioną częścią przyrody" - bez zastrzeżeń powtórzyłaby za autorem "Uśmiechu":

"Nienawidzę oschłości, chłodu, obojętności - a takie pokraczne potomstwo rodzi stłumione uczucie!".

I chyba zasługą także Marii Koszyc jest fakt, że zdanie powyższe można i trzeba pamiętać oceniając "Domek z kart".

W interpretacji inscenizacyjnej Teatru Współczesnego w Warszawie "Domek z kart" dzieli się na trzy akty (w akcie II dwie odsłony). Są to właściwie trzy niemalże autonomiczne skecze-obrazy przedstawiające trzy środowiska społeczne i jednocześnie pokazujące trzy kolejne fazy tragicznego upadku Polski przed wrześniowej, "domku z kart". Łącznikiem do pewnego stopnia formalnym, wiążącym poszczególne obrazy jest Bruno Sztorc, jedyna postać, która występuje we wszystkich aktach i wokół której ogniskują się ważniejsze konflikty sztuki. Jeżeli jednak widz nie odnosi wrażenia, że ogląda sztukę "pokawałkowaną" lecz przeciwnie - sztukę bardzo zwartą i bardzo jednolitą, to zawdzięcza to przede wszystkim przesycającej wszystkie części dramatu tej samej rzeczywistości, której unaocznienie wstrząsa ludźmi mającymi w pamięci dni wrześniowe. Bo przecież nikt nie może zaprzeczyć, że tak właśnie było. Niezależnie od zegadłowiczowskiej "akcji" sztuki - widz podświadomie niemal kojarzy wypowiedzi i zachowanie się bohaterów z własnymi przeżyciami i z własnymi doświadczeniami. Wielkim osiągnięciem autora i teatru jest właśnie pełna typowość działających w tej sztuce postaci, które nie tracą swych cech indywidualnych, co już jest w znacznej mierze zasługą aktorów. I ten realizm przekonuje, wzrusza, pobudza do powtórnego przemyślenia bolesnych dla narodu spraw. Ale może właśnie dlatego inscenizacja powinna się była wystrzegać jak ognia wszelkiego fałszu, wszelkich za daleko posuniętych uproszczeń, które mogłyby wzbudzić wątpliwość widza co do zupełnej prawdziwości przedstawionych wydarzeń, skoro sam widz pamięta, że jednak "tu i owdzie" było inaczej. Jak się zdaje nawet w warszawskim, nagrodzonym przedstawieniu "Domku z kart" istnieją pewne niedociągnięcia, których może dało by się uniknąć, niedociągnięcia drobne, psujące jednak realistyczną "doskonałość" sztuki.

Przypomnijmy sobie, jak - w najogólniejszych zarysach - wyglądało przedstawienie, jak opracowany dramaturgicznie tekst nabrał kształtów i kolorów życia scenicznego, jak osoby "papierowe" wcieliły się w konkretne realne postaci aktorów.

Akt pierwszy - "Skandal w stolicy"

Podnosząca się kurtyna odsłania wnętrze bardzo skromnie i biednie urządzonego biura redakcyjnego jakiegoś dziennika. Jest dzień. W pokoju w zupełnym milczeniu pracuje trzech mężczyzn. Jeden przy biurku z telefonem, dwaj pozostali przy drugim biurku w pobliżu drzwi i otwartej szafy z papierami, gazetami itp. Dochodzące z zewnątrz dźwięki przeszkadzają w pracy redaktorowi siedzącemu przy biurku położonym najbliżej otwartego okna. Toteż po dłuższej chwili i po zniecierpliwionym spojrzeniu w stronę okna redaktor odzywa się "zamknijcie okno Lucjanie, wróble wrzeszczą [...] sejm psiakrew". Lucjan podchodzi do okna, zamyka je i wracając do swojego krzesła mówi: "Więc powiadacie, mili, że Polska Zbrojna rzuciła się na Bruna? - można było przewidzieć, że tak będzie, - a proszę was, czy [...]" I tak zaczyna się sztuka.

Z dalszych scen aktu pierwszego dowiadujemy się, że niezwykłe zainteresowanie wśród społeczeństwa wywołał zamieszczony w ostatnim numerze "Dziennika Robotniczego" (biuro redakcyjne traci swą anonimowość) artykuł Brunona Sztorca pt. "Domek z kart", w którym autor przepowiada nieuchronną katastrofę Polski. Wielokrotne tajemnicze telefony do redakcji z natrętnymi zapytaniami o Sztorca - w zestawieniu z napastliwą krytyką jego artykułu, jaka ukazała się w "Polsce Zbrojnej", czołowym organie prasy sanacyjnej, nasuwają dziennikarzom niepokojącą myśl, że Sztorc poszukiwany jest przez policję. Utwierdza ich w tym mniemaniu telefon od radcy prawnego, który ostrzega redakcję o możliwości rewizji. W atmosferze wzrastającego napięcia zaczynają odwiedzać biuro redakcyjne "Dziennika Robotniczego" ludzie poszukujący wyczerpanego (skonfiskowanego) numeru. Otrzymawszy gazety wychodzą. Do redakcji przybywa nie przeczuwając niebezpieczeństwa autor artykułu, Bruno Sztorc, w chwilę po nim - radca Kłeczek, który namawia go, by opuścił Warszawę (akcja tej części sztuki rozgrywa się w stolicy). Rozmowę ich przerywa wejście Agenta (szpiega), który prosi o skonfiskowany numer pisma. Pyta, czy Sztorc jest w Warszawie. Po jego wyjściu Kłeczek nakłania Brunona do opuszczenia biura, następnie wychodzi razem z jednym z dziennikarzy. W redakcji zostaje tylko dwóch pracowników, którzy lada chwila spodziewają się rewizji. Nastrój staje się "niepewny". Telefon wewnętrzny powiadamia dziennikarzy, że jacyś ludzie usiłują wtargnąć do drukarni. W chwilę później wpadają do redakcji trzej osobnicy w gabardynowych płaszczach. Pytają o Sztorca, demolują lokal redakcji, masakrują stawiających opór redaktorów.

Tak przedstawia się w najogólniejszych zarysach treść pierwszego aktu opracowanego dramaturgicznie tekstu "Domku z kart". A jak nam to pokazał teatr?

Jedną z pierwszych scen niezbędnych dla poinformowania widza o treści politycznego artykułu Brunona Sztorca jest scena czytania "Domku z kart" przez pracowników redakcji. W interpretacji Teatru Współczesnego wygląda to mniej więcej tak:

Karol (S. Baczyński) i Lucjan (B. Niewinowski) stoją przy biurku Mariana (H. Borowskiego), który jest zastępcą redaktora naczelnego i siedzi przy biurku z telefonem, robiąc korektę. Lucjan zagląda przez ramię Karola czytającego Polskę Zbrojną, Marian powtarzający w trakcie pracy słowa "skandal, kryminał, zbrodnia" ni stąd ni zowąd wrzeszczy "spokój" do spokojnych towarzyszy (sądząc, że w ten sposób "rozładowuje" atmosferę?). Karol i Lucjan wracają do pracy przy swoim biurku. Podczas kolejnych telefonów słuchają - pracując - tego, co mówi Marian. Lucjan parokrotnie odwraca się, bo siedzi do Mariana tyłem, bokiem do widowni. W atmosferze narastającego niepokoju (Marian: "z góry wiedziałem, że Domek z kart nie przejdzie tak mirnichts-dirnichts - chryja będzie lada godzina, lada minuta") Marian prosi o wczorajszą gazetę i następuje scena czytania artykułu Brunona Sztorca. Dziennikarze grupują się przy stole Lucjana i Karola na tle otwartej szafy - Marian stoi pośrodku, Karol siedzi z lewej strony. Lucjan oparty półleżąco o stół i o krzesło. Marian mówi: "O proszę - macie - proszę, ma nie być rabanu?" Czyta:

"To są tylko pozory siły, fanfaronada. Słabość rozluźnia wszystko i ci, którzy od trzynastu lat dzierżą ster rządów w swych rękach - będą odpowiedzialni za katastrofę, którą przygotowują systematycznie i... nieodwołalnie. Ręce ich, wiemy, kurczowo zaciśnięte u żłobu - nie puszczą - nie puszczą - można je tylko odciąć".

Tu Marian spogląda na kolegów i wszyscy patrzą na siebie. Po krótkiej przerwie Marian czyta dalej:

"Rzecz jasna, że rządy dawno powinny przejść w ręce chłopów i robotników, nie stało się tak, przeto też już dziś w tygodniach nadciągającej burzy patrzymy inaczej - dobrze się stało, że nie ustąpiono rządów chłopom i robotnikom w obliczu nieuniknionej..." Zwraca się do Lucjana: "Czytaj". Lucjan kończy: "katastrofy", Marian odsuwa go, powtarza ostatnie słowa i czyta dalej: "nie-u-nik-nio-nej katastrofy, zrzucano by na nich winę całą; nie panowie: wasze rządy i wasza niech będzie odpowiedzialność i wasz niech będzie wstyd. Nie odrąbią wam rąk masy, nie męty - odrąbie je ktoś inny". Potem mówi: "No cóż? tak tylko ten potworny

śmiałek potrafił pisać, no chcę ja zobaczyć, co się z tego wyświęci----------korekta Materdei".

Po tej kulminacyjnej scenie ekspozycji dramatu dyskretnie, choć wyraźnie podkreślonej reżysersko (m. in. również chwilą przerwy, w której po okrzyku Mariana wszyscy pilnie pracują), telefonuje radca redakcji, Antoni Kłeczek (St. Kwaskowski). Skonfiskowano numer, możliwa rewizja. Znamienna jest reakcja Lucjana i Karola na słowa, które pośpiesznie komunikuje kolegom Marian (nie przerywając telefonicznej rozmowy): Lucjan stale patrzy na Mariana, dziecinnie cieszy się z konfiskaty, Karol - lekko drwiący, trochę rozbawiony. Sytuacja zmienia się radykalnie od słów Mariana do telefonu: " ...ukryć? aż tak? zrobione..." Moment niebezpieczeństwa podkreślony jest wymowną grą Borowskiego, który nie chcąc przerażać kolegów, z "robionym" naturalnym uśmiechem i głosem stwierdza, że trzeba się "odrobinę" zabezpieczyć. Atmosferę fałszywej niefrasobliwości zaznacza dobry pomysł reżysera: Lucjan wynosząc skonfiskowane numery do ukrycia w drukarni zaczyna wesoło podśpiewywać arię Torreadora z Carmen, którą podchwytuje murmurando Karol, a wreszcie bardzo przesadnie - Marian, awanturując się zresztą bezpośrednio po tym o korektę zabraną omyłkowo przez Lucjana. Po ukończeniu "zabezpieczenia" z ulgą zapala Marian papierosa.

O reakcji społeczeństwa na artykuł Sztorca świadczą wizyty (po Robotniku) Paniusi (Halina Czengery) i Żyda, którzy proszą o numer dziennika z "Domkiem z kart". Kulminacyjnym punktem tych wizyt jest scena z Kiti, wiążąca zresztą m. in. akt pierwszy z następnym. Scena ta wprowadza moment powtórnego odprężenia do akcji sztuki, nasycając ją satyryczną atmosferą komediową. Pełna radości i bezmyślnej "państwowotwórczośoi", ruchliwa, uśmiechnięta, z wystudiowaną afektacją "za pan brat" z dziennikarzami "fifaczka", obdarzona jest przy tym istotnym urokiem młodości i bezpośredniości kobiety, która interesując się Sztorcem pragnie mieć jego artykuł w torebce, bo "przecież to takie jasne, przecież to i takie modne". Absorbuje ją zresztą w równej mierze "korekta" nowej sukienki u krawcowej (dwuznaczność tego wyrazu dla pracowników redakcji dała autorowi powód do kalamburów wywołujących śmiech wśród publiczności). Szaflarska stworzyła postać Kiti, którą najdoskonalej charakteryzują jej własne słowa: "Biuro absorbuje. Trochę kawiarnia, odrobinę modniarka. Teatr. Ani się człowiek spostrzeże i już dzień minął". Jej wypowiedzi na temat krzepienia ducha militarystycznego i podziw dla armii, "chluby i obrony naszej", a także uwielbienie dla marszałka Rydza-Śmigłego - są naturalną konsekwencją wpływu otoczenia "ministerialnego" i propagandy "potrzą sania szabelką" szerzonej w owym czasie aż do absurdu. Szczerość słów Kiti jest równie rozbrajająca jak mało znacząca: "Zobaczycie panowie! Już on pojutrze wyrżnie mowę, że Niemiaszkom skóra ścierpnie. Odechce się im wygrażań i pogróżek wojenych!"

Beznadziejność wszelkiej poważnej argumentacji w stosunku do Kiti wykazana została po raz pierwszy na przykładzie Karola, który usiłował wyjaśnić jej, czym jest artykuł Brunona. W tekście utworu po słowach Karola: "Bruno dowodzi, że katastrofa jest nieunikniona", i po beztroskim lekceważeniu ich przez Kiti jest objaśnienie: "redaktorzy milczą." W realizacji scenicznej następuje tu zaczerpnięta z innego miejsca tekstu kwestia Lucjana, która zamiast: "Oczywiście, ponieważ, po części, skądinąd, rozumie się, owszem, całkiem owszem, to naturalnie" brzmi krótko: "Siadaj!" (słowa skierowane do usiłującego protestować Karola), co wywołuje wesołość widowni i pełne wyrzutu spojrzenie Karola. Scena z opróżnianiem torebki to jeden z ostatnich weselszych akordów kończących komediową część aktu. Późniejsze okrzyki redaktorów, że takie panie jak Kiti pełne są tego "gazotwórczego jak. mówi poeta: ideolo-ideolo-ideolo-idaoloideolo" - przy równoczesnym uderzaniu w stół i tupaniu - nie docierają jakoś do widowni, jak zresztą wiele innych finezji tekstu.

Dziennikarze zagłębiają się w pracy (przerwa w akcji, jak uprzednio, zamyka odrębną część aktu). Wchodzi spokojny, zadowolony, wolno się poruszający Bruno Sztorc (Tadeusz Białoszczyński), artysta malarz. Nie spiesząc się zawiesza beret na wieszaku. Nie wie o niczym, rozkoszuje się pogodą, przyrodą, kolorami: "Ależ dzień. Ależ dzień dzisiaj wspaniały. Niesłychany dzień bez skwaru, w mgle błękitnawej złagodzony kobalt... rozkosz, mówię wam, rozkosz. Chciałbym być na wsi. Choćby przez miesiąc; malować, malować [...]." Redaktorzy przerywają ten idylliczny nastrój zawiadamiając Brunona o konfiskacie numeru. Wszyscy naraz zbliżają się do Sztorjca stojącego na przodzie sceny bokiem do widowni i powtarzają słowo: "Kon-fis-ka-ta". Bruno podchodzi do biurka Mariana i siada na krześle przy oknie również zwrócony bokiem do widowni - czytając podany mu przez Mariana numer Polski Zbrojnej. Wszyscy obserwują go, Marian zza biurka relacjonuje porywczo to, o czym mówił przez telefon Kłeczek. Małomówny Lucjan nagle "wpada" ze swoją tyradą, która ma być dowcipnym zakończeniem kwestii Mariana: "Rząd w poruszeniu, ministrowie podają się stadami do dymisji [...] Mikado popełnił harakiri [...] Słonimski zrezygnował z Kronik tygodniowych, a Beck pojechał do Berchtesgaden pertraktować o pomoc dla Czerwonej Hiszpanii. Oto co mistrz narobił w tak krótkim czasie. Ku zadziwieniu. Rekord!" Niewinowski, niestety, nie zawsze mówi tę swoją kwestię wyraźnie - zadowalając się częstokroć tylko szybkością. Toteż publiczność nie rozumie dowcipu zawartego w tych słowach i dopiero kwestia zirytowanego Mariana: "Lucjan!... - Szczenię dziennikarskie. Pyskate bibabo"- wzbudza reakcję widzów. Podobna uwaga nasuwa się przy kwestii Lucjana reagującego na opowiadanie Sztorca o służącej Stefce, która "zforojniaka" nazywa "Polską Zbrodnią". Słowa: "vox populi - vox Dei" - wypowiedziane niewyraźnie brzmią jak: "vox populi - vox Dei", nic też dziwnego, że na takie znane stwierdzenie widownia pozostaje obojętna.

Białoszczyński interpretując postać Brunona - konsekwentnie utrzymuje jego "zagubienie się" pozwalając sobie tylko na gorycz i ironię: "Jakżeby inaczej: Bereza. Ostateczny argument! - To jest dobry artykuł [w Polsce Zbrojnej - J. LJ, to jest synteza polskości dzisiejszej! To jest właśnie rzecz rodzima!" Poza tym istotnie zachowuje się jakby spadł z gwiazd.

Po wejściu radcy Kłeczka ("Ależ łupie w mym biednym łbie!") cała uwaga aktorów skupia się na jego osobie. Lucjan i Karol odchodzą od biurka Mariana i stają z boku, Marian ustępuje miejsca zmęczonemu upałem syndykowi stając między nim a Brunonem. Kłeczek podkreśla, że aresztowania nie należy się obawiać, bo "ostatnio rząd unika sensacyjnych aresztowań ludzi sławnych, artystów, poetów, pisarzy. Woli strachem terroryzować. Lecz co innego nasza krzepka młodzież chuligańska [...] A już najgorsze niedowarzone taramuchy oficerskie. Z tymi nie ma żartów! Stłuką, żebra połamią, skatują - i szukaj wiatru w polu!" Toteż Kłeczek i redaktorzy starają się nakłonić Sztorca do wyjazdu z Warszawy, a Marian obiecuje wypłacić mu zaliczkę, by miał za co wyjechać. Sytuację przyspiesza i upraszcza wizyta Agenta (Janusz Jaroń), pytającego o artykuł Brunona i o Brunona samego. Kłeczek i Karol wychodzą. Bruno również - jak wspomniano - ze słowami Dantego. Słychać tylko stukot puszczonych przed chwilą w ruch maszyn drukarskich. Nastrój robi się "niepewny". Podkreśla to gra "bojącego się trochę" Lucjana-Niewinowskiego, który z wzruszająco niezgrabnym zażenowaniem doprasza się o godzinkę "bumblowania", oraz gra Mariana, który (poprawiając Lucjanowi krawat!) serdecznie lecz stanowczo nakłania młodszego kolegę do pozostania, bo "póki numer nie jest fiks fertig - nie wolno wychodzić sumiennym redaktorom". I od tej chwili zaczyna się katastrofa. Telefon wewnętrzny powiadamia Mariana, że jacyś ludzie chcą się wedrzeć do zecerni i hali maszyn. Bezradne i naiwne słowa Lucjana: "Dzwoń pan po policję" pobudzają do śmiechu publiczność. Marian chce zejść na dół do zecerni polecając Lucjanowi, by został na górze i zamknął się na klucz (charakterystyczne spojrzenie NiewinoWskiego na drzwi). Maszyny nagle stają. Nieznośną ciszę przerywa Marian: "Jest gorzej niż przypuszczałem" - i lakoniczna aprobata Lucjana: "Gorzej". Otwierają się nagle drzwi. Wchodzi trzech "gabardynowców". Scena napadu, o której jeden z krytyków28 wyraził się, że "robi wrażenie", ponieważ jest krótka i gwałtowna jak piorun - istotnie robi wrażenie. Przypomnijmy sobie: najmniejszy i najbardziej wulgarny z intruzów, taki mały hitlerek - zapytuje "Który jest Bruno Sztorc?" Tymczasem drugi, wysoki, bez czapki, o minie znudzonej i zblazowanej - flegmatycznie otwiera szafę (jego późniejsza kwestia: "Jedna psiakrew banda komunistyczna. Najlepiej was by było powywieszać"). Na protest Lucjana: "Dzikie prawo linczu... Precz stąd! won! Tchórze poprzebierani... błazny gabardynowe - w sierpniu maskarada!" - napastnik trzeci naciera na cofającego się pod ścianę dziennikarza - ze słowami: "Nic nie powiemy, tylko mordy skujemy i pokażę-ja ci won! ty żydowska różo!" Bójka i demolowanie lokalu redakcji zaczyna się od słów pierwszego gabardynowca, który z gazetą w ręku zbliża się do Mariana siedzącego przy biurku i z histeryczną furią krzycząc: "Gdzie jest Bruno Sztorc - mów świnio! Gdzie jest Bruno Sztorc! My mu tym artykułem pysk zapchamy" - uderza go zmiętą nagle gazetą w twarz. Dwóch napastników "zajmuje się" dziennikarzami i po chwilowej przewadze Mariana dławiącego na biurku przeciwnika - trzeci powala go na ziemię pod ścianę za biurkiem, natomiast Lucjan walczący z drugim - wtacza się na środek sceny maltretowany, bity i duszony przez znacznie silniejszego "kastetowca". Walka toczy się w zupełnym milczeniu. Po "unieszkodliwieniu" dziennikarzy napastnicy wywracają stół, wyrzucają papiery z szafy, częściowo wybijają jej drzwi. Po wyjściu intruzów uwagę przykuwa postać zataczającego się i kaszlącego Mariana, który opiera się o drzwi szafy; Lucjan półleży, półsiedzi na przodzie sceny tyłem do widzów i ociera chusteczką krew z twarzy. Zwróceni są do siebie (Marian twarzą do widowni). Przez okno wpada rozbijając szyby owinięty w gazetę kamień, który ciężko uderza o podłogę. Marian podnosi go, odwija i czyta: "Precz z żydokomuną! Sztorc do Berezy! Pachołkowie Moskwy do Berezy!" Lucjan: "Oto ojczyzna nasza". Marian: "Nie! Nie nasza - nie nasza! To jest ich ojczyzna - Ojczyzna oszczerstw, pięści i kamieni".

Podnosząc kamień z podłogi i trzymając go w ręku, pochylony w stronę Lucjana wyciąga do niego dłoń i mówi: "Przechowam tę pamiątkę, jedyną pamiątkę po ojczyźnie. Nadejdzie czas, wtedy pokażemy kamień, przypomnimy, jeśli, jeśli zapomną oni, my nie zapomnimy. Nie zapomni chłop i robotnik. Nie zapomni ziemia, nie zapomni czas." Kurtyna.

Jedną z najbardziej znamiennych cech pierwszej części "Domku z kart" jest narastanie atmosfery niepokoju i napięcia wśród dziennikarzy oczekujących nieznanych a niewątpliwie groźnych następstw opublikowania artykułu demaskującego zgubną politykę kliki sanacyjnej. Odtworzenie tej atmosfery przy pomocy aktorskich środków wyrazu stało się zadaniem T. Białoszczyńskiego (Bruno Sztorc), S. Kwaskowskiego (Antoni Kłeczek), S. Baczyńskiego (Karol Wiąz) - przede wszystkim jednak B. Niewinowskiego (Lucjan Juraszek) i H. Borowskiego (Marian Korbicki) jako aktorów, którzy wraz z "gabardynowcami" ponieść mają przy końcu tego aktu odpowiedzialność za utrzymanie w ramach realistycznych sceny napadu na redakcję. Odpowiedzialność to tym większa, że postaci dziennikarzy powinny przecież wyobrażać jedynych obok Sztorca i Kłeczka pozytywnych bohaterów: szarych, "codziennych" przedstawicieli prasy robotniczej (nigdzie nie powiedziano, że Dziennik Robotniczy inspirują komuniści!), których zasługą jest tylko to, że nie chcą ukrywać prawdy i że umieją jej bronić. Tylko to i a ż to; bo każdy z redaktorów to szeregowiec wielkiej armii, który dobrze pamięta, że również od jego bohaterstwa zależeć może wynik walki. Postaci dziennikarzy z pierwszego aktu "Domku z kart", w tekście tej sztuki są jednak niewątpliwie szkicowe, toteż aktorzy starali się je indywidualizować i wyposażać w cechy charakterystyczne ożywiające ich zbyt "publicystyczną" typowość. Bardzo odpowiedzialną i efektowną rolę Mariana Korbickiego, zastępcy redaktora naczelnego, otrzymał Borowski. Najmniejsze pole do popisu miał S. Baczyński w roli Karola Wiąza. Niewinowski w roli Lucjana Juraszka otrzymał miejsce "pośrednie".

Henryk Borowski stworzył postać zapracowanego dziennikarza, trochę postrzelonego, pełnego ironii, nadającego sobie pozory afektowanej brutalności, wybuchowości i cynizmu - w istocie zaś bardzo dobrego i porządnego człowieka. Artykuł Brunona sprawia Marianowi radość potrójną: oto ktoś odważył się bez obsłonek powiedzieć prawdę, oto reakcja szaleje, oto społeczeństwo żywo interesuje się artykułem, spełnia więc on swe zadanie. Mariana raduje sprawne wykonywanie pracy przez drukarnię, jest obowiązkowy i skrupulatny. Brunona podziwia - choć widzi jego malarskie zagubienie się wśród czarów tego świata - natomiast z całą pewnością - wbrew pozorom - nie rozumie grozy sytuacja politycznej, jakkolwiek ostrzega kolegów przed możliwością rewizji i zmusza Brunona do opuszczenia Warszawy. Sam upolitycznia się dopiero po ciosie najsilniejszym, po napadzie na redakcję. Jest to bez wątpienia szczytowy punkt jego roli.

Borowskiego charakteryzują gwałtowne ruchy i porywczość (np. gdy rzuca Lucjanowi artykuł do przeczytania, bije go "po łapach" za zabraną z jego biurka korektę, krzyczy i wymyśla kolegom itp.). Jest on w ogóle spiritus movens pierwszego aktu sztuki napełniając scenę swą hałaśliwością (przejścia od szeptu do krzyku), nerwowością, słowem robi tzw. "szum". Palenie przezeń papierosów ze znamiennym "wybuchowym" wypuszczaniem dymu jest jednym ze środków pogłębiających wyraz sceniczny tej postaci - jak również jego dowcipy, których tekst interpretuje dość dowolnie (jak np. w kwestii "tak - wyjechał... na wyspy - nie wypsnął!" - słowo "wyjechał" mówi czasem "wy-je-chał z akcentem na ostatniej sylabie - wzbudzając tak czy owak śmiech widowni). Godne podkreślenia jest również jego "pszszttt !!!" symbolizujące zawalenie się "Domku z kart", nowelki o miłości - w rozumieniu Kiti.

Bogdan Niewinowski rozporządzając bardziej niewdzięcznym tekstem obudował swoją rolę przeróżnymi cechami charakterystycznymi (mruganie powiekami, rozbrajający dziecinny uśmiech wraz ze spojrzeniem przeważnie wlepionym w przemawiającego, przecieranie okularów, cofania się po każdym zbyt raptownym "wybuchu" Mariana itp.) pomagając sobie takimi czynnościami jak ostrzenie ołówka, nakręcanie zegarka i in. W sumie, Lucjan to młody, niedowarzony jeszcze, nieco roztargniony adept "dziennikarski", pracujący szybko i z zapałem, pełen koleżeńskiej atencji wobec Mariana. Leciutkie zacinanie się przy mówieniu podkreśla młodzieńczość i niedoświadczenie tej postaci podobnie jak jego znamienne reagowanie na "wklęsłowypukłe" wdzięki Kiti, w którą wpatruje się bez przerwy, gdy tylko znajduje się ona na scenie (zachowanie odcinające się wyraźnie od pobłażliwej reakcji Karola rozbawionego ministerialną "fifaczką"). Najwdzięczniejsze momenty roli Lucjana to chwile bezpośrednio przed najściem bojówkarzy i zaraz po ich wejściu. Moment kulminacyjny to słowa: "Oto ojczyzna nasza".

Szczepan Baczyński jako Karol Wiąz, sekretarz redakcji, to człowiek dobroduszny, powolny, opanowany, pobłażliwie przypatrujący się wydarzeniom, strofujący spojrzeniem wybryki Lucjana, koleżeński i dyskretnie uczynny wobec przepracowanego Mariana. Najdobitniej "wygrywa" swoją rolę podczas obecności na scenie Kiti: początkowo tylko zdziwione pobłażanie, z jakim reaguje na jej słowa i zachowanie się, stopniowo coraz bardziej przekształca się w rozbawienie wyrażane w śmiejących się oczach, mimice, parsknięciach, prychaniu itp. Pobłażliwość Karola nasyca się goryczą, gdy mówi on o ludziach "tylko szakale".

"Tylko szakale", "oto ojczyzna nasza", "Nie zapomni ziemia, nie zapomni czas" - trzy wypowiedzi ludzi, którzy umieją cenić godność własną i godność swego narodu, stanowić mogą kwintesencję postawy odłamu społecznego, jaki chciał pokazać autor "Domku z kart" w akcie pierwszym, przeciwstawiając im w akcie następnym m. in. grupę "wyższą": - ówczesnych literatów-intelektualistów.

Akt drugi. Odsłona I - "Pensjonat Polonia".

Najwięcej kłopotu sprawiał adaptatorom tekstu i inscenizatorowi akt drugi "Domku z kart". W szkicowym rękopisie Zegadłowicza akt ten składał się z dwóch obrazów pt. "Najlepiej się nie umawiać" i "Nalot". Akcja toczyła się przed pensjonatem "Polonia", jak w adaptacji obecnej, i wewnątrz pensjonatu. Prócz osób, które znamy, Zegadłowicz wprowadził do sztuki mnóstwo postaci ubocznych i drugoplanowych, które kręciły się po scenie bez istotnego związku z główną ideą dramatu zatracającą się w powodzi szczegółów i szczególików. Kogo tam bowiem nie było! Oprócz trzech znanych nam literatów występowało ich jeszcze pięciu i to - jak wspomniano opatrzonych autentycznymi nazwiskami ówczesnych ludzi pióra, bardzo dużo pań: Irena, ukochana Brunona, Inspektorowa, Pani na leżaku, przyszły "folksdojcz" - pani Czarko, Monika-kelnerka, Dziewczynka pozująca do portretu; wielu panów: m. in. Zygmunt Antypepik, Kolejarze (koledzy... Hitlera z czasów wojny 1914!), żołnierze niemieccy, sfora szpiegów. Wśród tego całego towarzystwa snuła się milcząca symboliczna Zakochana Para. Padała ona pierwsza ofiarą niemieckiego nalotu i śmierć dwojga kochanków kończyła łzawym akcentem obraz "Nalot".

Sceny obrazu drugiego rozgrywały się w pokojach i w korytarzu pensjonatu "Polonia". Tekst sugerował konieczność zastosowania dekoracji-przekroju domu, ponieważ akcja toczyła się jednocześnie na kilku planach - słowem akt ten rozbudowany był zupełnie niewspółmiernie do względnego ubóstwa innych.

W opracowaniu dramaturgicznym dokonano zmian polegających na wykreśleniu przede wszystkim osób drugoplanowych, co pociągnęło za sobą konieczność całkowitego usunięcia niektórych scen, określenia innych, pewnych przesunięć i przestawień, pewnych wreszcie dość istotnych kompresji i kontaminacji kilku postaci w jedną. I tak: z Kiti, z Pani na leżaku, częściowo z Ireny, "ulepiono" tylko Kiti, z Inspektorowej, Pani Czarko, Zygmunta Antypepika i in. powstała postać Prezeski, z wielu szpiegów polskich - tylko Agent, ze szpiegów niemieckich - tylko kelner Paschant. W związku z tym uległa zmianie również konstrukcja aktu ujęta przez adaptatorów w ramy dwóch scen z udziałem Agenta i Paschanta, z których jedna otwiera akt, ostro podkreślając jego polityczną podszewkę, druga zaś zamyka - akcentując rolę i działanie wywiadu niemieckiego wśród bezwładnego i beztroskiego społeczeństwa pensjonatowego.

Oto akt drugi "Domku z kart". Przed pensjonatem "Polonia". Ranek. Jeden z ostatnich dni sierpnia 1939 roku. Przy stoliku z prawej strony siedzi kelner Paschant (Józef Kostecki) robiąc obliczenia. Ze strony przeciwnej zbliża się w kapeluszu, z walizką, z płaszczem na ramieniu Agent (Janusz Jaroń), szpieg, którego "fizys" i układną skromność ("choć przecież nic nie znaczącą osobą jestem wobec ... panów redaktorów, pisarzy, artystów") pamiętamy z aktu pierwszego.

PASCHANT (usłużnie) Uszanowanie Panu.

PRYCZ (Agent) Dzień dobry. Mam wrażenie, że się znamy skądinąd. Poschant, co

wy tu robicie.

PASCHANT Jestem kelnerem.

PRYCZ Kelner no tak... dużo macie roboty.

PASCHANT Każdy ma swoją robotę. Pan też swoją. Jeden drugiemu nie powinien

przeszkadzać. Ach, mein Gott. Nie wiadomo, Mo od kogo jutro będzie zależny.

PRYCZ Jutro?

PASCHANT Jutro, pojutrze, za miesiąc. September idzie...

PRYCZ NO, to róbcie swoje. Pamiętajcie o tym, że ja wam nie przeszkadzałem.

Prycz wchodzi do pensjonatu mijając się w drzwiach z radcą Kłeczkiem, który trzyma mokry ręcznik na głowie.29 W ten sposób w niezwykle zwięzłej scenie został przedstawiony nie tylko stosunek wywiadu polskiego do niemieckiego, lecz jednocześnie jasno sprecyzowano rolę Paschanta, kelnera-szpiega. Wyrasta on spod ziemi w momentach, w których może coś wywęszyć, stale przypominając o realnej grozie, jaką podminowana jest beztrosko ufna, państwowotwórcza atmosfera towarzyska panująca wśród niektórych gości pensjonatowych.

Po krótkiej rozmowie Kłeczka z Paschantem o gazetach, które nie nadeszły, ponieważ przede wszystkim puszczano pociągi wojskowe zmierzające ku pobliskiej granicy, zjawia się Kiti w eleganckim płaszczu kąpielowym i w "chińskim" kapelusiku na głowie. Kiti "urządza się" na leżaku obok Kłeczka i narzeka, że urlop już wkrótce się skończy. Powoli schodzą się inni goście: Prezeska (Hanna Bielicka) Literat S. (Przemysław Zieliński), Literat G. (Karol Leszczyński), Literat M. (Michał Melina).

Literat S. sadowi się na leżaku przy Kiti, pozostali - w fotelach trzcinowych przy okrągłym stoliku - po drugiej stronie sceny. Wywiązuje się rozmowa "o polityce". Faszyzm, państwowotwórcza ufność, bogoojczyźnianą lojalność reprezentuje grupa pomieszczona wokół okrągłego stolika, przy którym "pracuje" z ołówkiem w ręku i dwiema książkami Prezeska; grupę liberalizującą - Literat S. ("Wells powiedział...") i Kłeczek; siedząca pomiędzy nimi Kiti - uwielbienie dla Rydza-Śmigłego i wiarę w rozumną politykę rządu.

Wejście Brunona Sztorca, który otwarcie wygłasza swoje poglądy, znacznie podnosi temperaturę dyskusji. Zjawienie się Starosty (Andrzej Łapicki) dodaje otuchy oponentom Brunona. Paschant powiadamia Starostę o telefonie od ministra. Starosta wychodzi. Tymczasem gazeciarz przynosi świeże czasopisma. Bruno w dalszym ciągu stara się przekonać resztę towarzystwa o tym, że katastrofa jest tuż. Jego poglądy dotyczące Związku Radzieckiego oburzają wszystkich prócz Kłeczka i budzą specjalne" zainteresowanie Agenta. Bruno wchodzi do pensjonatu pozostawiając towarzystwo w stanie najwyższego wzburzenia, które ponownie uśmierzy wracający od telefonu Starosta - zapewniając wszystkich, że wojny nie będzie, a gdyby coś się jednak stało, to bez wątpienia Niemcy przegrają. Goście odprowadzają odjeżdżającego Starostę. Na scenie zostaje tylko Agent. Po chwili wchodzi Paschant i zalepia propagandowy plakat "Silni, zwarci, gotowi" afiszem oznajmiającym o dancingu, który odbędzie się wieezorem 31 sierpnia.

Wyjaśniają się ostatecznie więzy łączące wywiad polski z niemieckim:

PRYCZ Słuchajcie, Paschant, miejcie na oku tego Sztorca. Gdyby chciał dziś wyjechać, natychmiast dajcie mi znać. Zdaje się, że to nasza wspólna sprawa.

PASCHANT Pan zamówił się u Starosty w tej sprawie?

PRYCZ Tak. Bo co?

PASCHANT Ja też muszę wiedzieć co Pan robi, jak pan działa. September idzie... Po kampanii nad Wisłą pan chce chyba zostać dalej w służbie?

PRYCZ Myślę, że mnie zostawią. Mam wiele nici w rękach.

PASCHANT Od Paschanta to też będzie trochę zależało. A nawet więcej niż się panu zdaje. A Paschant mówi, że tego ptaszka trzeba natychmiast zamknąć, inaczej wyfrunie. Starosta musi się na to zgodzić.

PRYCZ Właśnie po to idę do Starosty. Podzielam ten pogląd.

PASCHANT Czy pan podziela czy nie, trzeba go zaraz zamknąć (klnie po niemiecku). Z innymi załatwimy się, jak Fuehrer każe robić porządek. Na przykład ten literat, ten głupi liberał... Co rano wstaje, robi gimnastykę ubliża Fuehrerowi, ubliża.

PRYCZ No, ale na sowiety też wygaduje, i to nieźle.

PASCHANT Dziś wygaduje, a kto go wie, za rok pójdzie z czerwonymi. Jak to mówią, dzisiaj głupi, jutro mądry. A ten adwokat... Głupiec, świnia, patriota. Już dziś sowiety chwali.

PRYCZ Kłeczek? Nic nie słyszałem.

PASCHANT Wy nie umiecie słuchać. Paschant ma lepsze ucho. W ogóle z tą całą waszą śmietanką trzeba będzie zrobić porządek, nawet z tym starym, co ma die Husaren w głowie i kraj rolniczy. Chociaż kraj rolniczy - to dobrze, bardzo dobrze. Kraj rolniczy - Lebensraum.

Kurtyna zapada zasłaniając siedzącego na leżaku, śmiejącego się nieprzyjemnie Agenta i nachylonego nad nim Paschanta.

Odsłona pierwsza niemalże statyczna, uboga w akcję i ruch sceniczny, oparta na dyskusjach, dysputach i ścieraniu się przeciwstawnych sobie poglądów, wymagała specjalnie pieczołowitej reżyserii i jak największego wysiłku ze strony zespołu aktorskiego; w przeciwnym razie tej części dramatu groziłaby nuda i "książkowość".

Jeżeli Bruno nie zmienił się od aktu pierwszego, a drugi półpozytywny bohater, mecenas Kłeczek - niewiele, to inaczej przedstawiać się powinna już w drugim akcie sprawa Kiti, w której przecież przy końcu tego aktu dokonać się ma przełom otwierający jej oczy na prawdziwy stan rzeczy w Polsce - i na rolę ludzi takich jak Starosta. By móc krzyknąć: "Oszukali nas. Łajdacy! Łajdacy!" i by brzmiało to przekonująco dla widowni, która zapoznała się przecież z niewiele wartą postacią ministerialnej maszynisteczki - Szaflarska musiała bardzo subtelnie w ciągu trwania drugiego aktu jakoś podkreślić choćby samą możliwość takiego przeobrażenia Kiti. Widz, oczywiście, nie mógłby uwierzyć w jakieś intelektualne zrozumienie przez Kiti grozy sytuacji, tym bardziej, że osoba, która musiała przecież coś znaczyć dla maszynistki, tj. Starosta, zapewniał ją, że jest jak najlepiej. Natomiast można było spróbować innej drogi wiodącej do uprawdopodobnienia przełomu: uczucia - i na tę właśnie drogą wkroczyła aktorka "wygrywając" swe poważniejsze, niż mogło by sią to na pozór wydawać, zaangażowanie uczuciowe wobec Brunona. Tylko wówczas, gdy przyjmiemy takie założenie, może stać się prawdopodobne "przejrzenie" Kiti. Przecież aresztowano człowieka, którego mogła pokochać, który jej imponował, choć mówił takie okropne rzeczy, aresztowano go właśnie dlatego, że prowadził działalność wywrotową, że szkodził państwu i... Rydzowi Śmigłemu. Został Starosta - także przystojny chłopak - Starosta, który nie zdradzi sprawy, który jest wzorem patriotyzmu, poświęcenia i ofiarności. Tymczasem... właśnie on uciekł najhaniebniej, pozostawiając wszystkich własnemu losowi, na pastwę wojny, bomb i kulomiotów. Któż więc naprawdę miał rację? I kto oszukał?

Szaflarska już na samym początku drugiego aktu wygląda inaczej niż podczas swej wizyty w redakcji, w akcie pierwszym. Mimo urlopu nie znać po niej wypoczynku fizycznego, tym mniej psychicznego. Widać, że coś zachwiało jej "przekonaniami" (może rozmowy ze Sztorcem, którego miała przecież już czas bliżej poznać). Gdy stara się przekonać Kłeczka, że "My Polacy za dużo krytykujemy", że "ciągła negacja. A pozytywnego to nic; życiem się cieszyć nie umieją, trzeba chcieć, trzeba ^wierzyć rządowi, pomagać mu...", to jej bezradne i wywołujące rozweselenie widowni "a więc... tak" nie świadczy ani o jej obecnej stuprocentowej zdolności do bezapelacyjnego "cieszenia się życiem", ani o jej istotnym przekonaniu o niezachwianej słuszności sprawy, w którą chce wierzyć. Podobnie zachowuje się później, gdy zwraca się do Sztorca: "Pan to tak okropnie przedstawia, że no. A przecież u nas nie jest tak źle". A potem "z bezradnością i niejako szukaniem pomocy" do wszystkich: "Weźmy choćby, weźmy pod uwagę naszą niezwykłą ofiarność. Przytaknijcie. Potwierdźcie [...] Przecież trzeba pamiętać o tym, o tym trzeba pamiętać".

Wystąpienie Sztorca z polityczną przemową wywołuje oburzenie wszystkich prócz Kłeczka i Kiti, która zachowuje się biernie i milcząco. Dopiero powrót Starosty znowu dodaje Kiti "samodzielności" myślenia: "O, wiem już na pewno, widzę po twarzy pana, że nie będzie nic, że spokój... postawa naszego wodza zdegustowała Niemców na pewno. Odechciało im się wojny".

W przeciwieństwie do Kiti druga postać kobieca, która występuje w "Domku z kart", Prezeska (Hanna Bielicka) nie przeżywa żadnych przełomów: jest od początku do końca swej obecności na scenie "niezłomna", niezachwiana w swych przekonaniach, prawdziwie i lojalnie "silna, zwarta, gotowa", słowem - groźny kołtun. Bielicka, stwarzając tę postać aktorsko, osiągnęła znaczny sukces mimo silnego akcentu satyry, jaki położony został przez autora i adaptatorów tekstu na tej - również "składanej" - postaci i roli raczej mało wdzięcznej, jako że opartej na minimalnym tekście, a jednak bardzo potrzebnej dla odtworzenia autentycznej atmosfery panującej wówczas w pewnych kręgach społeczeństwa. Aktorka potraktowała tę postać satyrycznie nie wyłamując się zresztą ze swoistego realizmu, jaki cechuje "Domek z kart", polegającego właśnie na celnym stopieniu autentyzmu i elementów czasami nawet groteskowej satyry. Najważniejsze bodaj dla postaci Prezeski jest przecież nie tylko to, co mówi, ale chyba przede wszystkim (w większym stopniu niż u pozostałych postaci tej sztuki), jak się zachowuje na scenie, jak reaguje na kwestie osób reprezentujących poglądy w jej mniemaniu "zdrowe" (grupa prawicowych literatów), a jak na wypowiedzi zgniłych liberałów (Kłeczek, literat S.); jak wreszcie ustosunkowuje się do Brunona Sztorca. Jej zachowanie się wobec Starosty i Kiti jest już bardziej skomplikowane i zamącone przez czynniki osobiste. Nie ulega przecież wątpliwości, że Prezeska stara się "robić wrażenie" na młodym Staroście i nie znosi Kiti jako swej rywalki odnoszącej zresztą zbyt widoczne zwycięstwa. Już pierwsze jej słowa do Kłeczka zaraz po wyjściu na scenę: "Gdyby to i tak mówił pan Bruno Sztorc - to bym się nie dziwiła, lecz pan? Pan mecenas? Dobrze, że do tak szczupłego i wytwornego audytorium" - zapowiadają widzowi, z jakim okazem będzie miał do czynienia. Jest w nich zawarty i "bohaterski" faszyzm Prezeski, i niechęć do Kiti - "szczupłego i wytwornego audy- torium". Z woli reżysera Prezeska siedzi przy stoliku, przy którym już od samego rana, gdy wszyscy inni goście wypoczywają, pilnie urzęduje przejęta do głębi godnością i odpowiedzialnością swego stanowiska działaczki społecznej (Prezeska Ligi Obytelskiej Kobiet!), jak również swym tytułem magistra praw. I stąd jak zza "przedmurza" wyrzuca swe uwagi, pomruki, chichoty, epitety, oklaski, wzruszenia ramion, krygi, kokoszenia się i sentencje - niby strzały niegroźne wprawdzie bezpośrednio dla przeciwnika, ale zawsze podkreślające jej tępy upór sanacyjnej "matki Polki", która pluje na wszelkie "nowinki", liberalizm, jakąkolwiek krytykę ustroju, wzdryga się i zaperza na samo tylko słowo "komunizm", i strzeże czystości patriotycznego ogniska, krocząc "zawsze wiernie" przy boku "narodu" i jego władców.

Przyjrzyjmy się kilku przykładom: wchodzącemu Literatowi S. Bielicka ozięble skinie głową na przywitanie, zatopiona w swej pracy, zaokularzona, czujna jednak na wszystko, co się dzieje dokoła. Skwituje złośliwym śmiechem powiedzenie Kiti: "Pan widocznie żadnych kobiet nie spotkał... tylko nudziary", obruszy się nawet na pozorną możliwość flirtu Kiti z Literatem G. (rozmowa o słuchaniu radia), skwapliwym "to-to-to-to!" potwierdzi zdanie Literata M. "Wiemy, że Polska wojny się nie boi; mamy wspaniałą armię, silne lotnictwo - jesteśmy krajem rolniczym, więc głodu się nie boimy, wytrzymamy". Zdecydowanymi ruchami głowy i forsownym potakiwaniem przywtórzy Literatowi G., że "Chwała Bogu trzon naszego społeczeństwa żegluje od Miku lat ku narodowemu socjalizmowi", że "faszyzm, panowie, leży w instynkcie każdego normalnego i zdrowego narodu. A takim niewątpliwie i przede wszystkim jest naród polski". Na to dictum Prezeska wykrzykuje: "Brawo, brawo mistrzu nasz kochany, brawo. Polski naród jest normalny, zdrowy i praworządny". Rozchichoeze się na stwierdzenie Literata G., że Literat S. "stracił ten instynkt" i "jest kastratem". "Zasznurowany", obłudny i nienawistnie pogardliwy chichot Bielickiej godny jest pilniejszych studiów! Zanim nienawiść i "zdrowy wstręt" Prezeski do Sztorea wyładują się w sposób znamienny dla szowinistycznego podłoża jej "patriotyzmu" w tłumaczeniu wszystkiego obcym pochodzeniem Sztorca ("Na pewno w nim domieszka krwi wrażej, ruskiej, na pewno"), w histerycznym tupaniu nogami, wywijaniu gazetą itp. i zaperzonym wyciu: "Biją pepika! Biją pepika! Biją pepika!", zanim zatem nienawiść Prezeski osiągnie punkt kulminacyjny, wybuchać będzie okresowo (wzruszenia ramion, pomruki, miny itp.), jak np. w kapitalnym zdaniu: "Matkę Polkę pan ssałeś! Z jej mlekiem winien Pan był przejąć w siebie patriotyzm i poszanowanie ojczystych władz". Reżyser dowcipnie uzupełnia zapytanie Prezeski "Czy ten pan literat to czasem nie żyd?" słowami: "takie ma dziwne ręce", jak również odpowiedzią na to Literata S. Podobnie zresztą podkreślono reakcję Prezeski na kwestię Kiti o rycerskości Starosty - repliką Prezeski "nie dla wszystkich!" i jej natychmiastowym, pełnym oburzenia powrotem na swoje miejsce, tj. na fotel obok stolika. Bielicka bardzo subtelnie podkreśla rozerotyzowanie Prezeski, np. przysuwając do siebie dyskretnie fotel Starosty w chwili, gdy wita się on z Kłeczkiem, i jej chęć podobania się (stałe poprawianie "koku", mizdrzenie się), jak również jej forsownie robioną młodość (kołysze się w biodrach, nim porwie w "wir tańca" Starostę etc).

Przedstawicielem oficjalnej władzy i porządku jest w drugim akcie "Domku z kart" Starosta (Andrzej Łapicki), od pierwszego wejścia na scenę uśmiechnięty, elegancki, wyświeżony, gładki i szykowny brunet z interesującym pasmem siwych włosów w kruczej czuprynie, pełen sztucznie wytwornych gestów {np. opieranie obu dłoni o siebie wzajemnie wyprostowanymi palcami) obdarzony dźwięcznym, młodzieńczym głosem, pełen "pańskiej" uprzejmości i służbistej gotowości do czuwania nad obywatelami 33. Starosta od razu skupia wokół swej osoby powszechne zainteresowanie (z wyjątkiem Sztorca i Agenta). Podobnie jak późniejsze komunikaty radiowe usiłuje zbagatelizować niepokojącą wymowę wydarzeń.

Nicość tej postaci Łapicki uwypukla używając "m ą d r e j" mimiki (np. w kwestii do Literata S.: "Świetnie. Esprit, dowcip, humor, sarkazm, ironia, aluzje, pierzchliwe napomknienia, błyskotliwość, skrzenie, - lubię, bardzo lubię, bardzo", lub w kwestii Prezeski o "przedmurzu"). Tchórzliwą służbistość Starosty aktor charakteryzuje zwięźle - nagłym poderwaniem się z miejsca na wieść o telefonie ministra, kabotynizm - niedbałym oznajmieniem: "Felicjan".

Trzej literaci (jak wspomniano, w szkicowym egzemplarzu było ich znacznie więcej) potrzebni byli aktorowi i adaptatorom do zaznaczenia "tendencji intelektualnych", jakie panowały w owym okresie w umysłach tych, co winni byli być godni miana "inżynierów dusz". Sądząc po przedstawicielach literatury polskiej zgromadzonych w pensjonacie "Polonia", bardzo to byli nędzni inżynierowie, nic też dziwnego, że ich duchowe konstrukcje nie 'wytrzymały naporu historii. Tuszując imienność literatów, choć z niedwuznacznej charakteryzacji i zachowania się aktorów łatwo się domyślić o kogo chodzi, i komasując niektóre wypowiedzi pierwotnie r ó ż n y c h osób w jednej, adaptatorzy nie mogli ustrzec się pewnego schematyzmu i przejaskrawienia postaci. Przeciwstawiając marzącemu o faszyzmie Literatowi G. i bogoojczyźnianemu Literatowi M. tylko Literata S. autor nie uwzględnił w swej sztuce przedstawicieli postępowych prądów w naszej literaturze dwudziestolecia, przez co tym ostrzej podkreślił zupełne osamotnienie Sztorca. Aktorom udało się skutecznie uczłowieczyć te szkicowe postaci wyposażając je w cechy charakterystyczne (fizyczna i psychiczna "klerkowska" chwiejność, bezpłodny sceptycyzm i przesadne "uelsowanie" Literata S., starcze zramolenie i bogobojnie uśmiechnięte ogłupienie Literata M., butna buńczuczność, żołniersko-kapitalistyczna sztywność i "męska zaborczość" Literata G.). Do reżysera należało harmonijne zespolenie gry Literatów, z których żaden nie wybijał się ponad tło, jakim miały być te postaci dla szczerych i odważnych wystąpień Sztorca.

Ważną i trudną rolę Agenta (tekst, którym operował aktor jest chyba równie "szczątkowy" jak tekst Prezeski) opracował Janusz Jaroń. Najbardziej charakterystyczną bodaj cechą Prycza jest jego zimny spokój i opanowana grzeczność - niemal że pokora. Jest to człowiek, który nie wzruszy się i nie przejmie niczym. Wykona sumiennie obowiązek, za który mu zapłacą. Nic ponadto. Już w akcie pierwszym zadaniem Prycza było obserwowanie Brunona. Spełnia je skrupulatnie także w drugim, uwieńczając swe milczące przeważnie obserwacje czynem: aresztuje Brunona, który zajmie "wolne miejsce" w Berezie. W akcie drugim zjawi się na scenie np. w chwili witania się Starosty z Kłeczkiem, cicho jak duch stając w drzwiach pensjonatu, siadając na ławce pod oknem, zachowując zupełne milczenie. Twarz jego jest na pozór obojętna, tylko oczy mówią o tym, że bacznie obserwuje. Jedynie po głupawym zdaniu Prezeski "Taka tu jakaś niby oaza, góry na tle, jak piramidy" i po incydencie ze "Sfinksem współczesnym" i "Franciszkiem Józefem" - Agent również uśmiechnie się zdradzając, że jednak jest czującym człowiekiem. Odzywa się tylko wówczas, gdy Bruno niebezpiecznie "galopuje się", co otwiera Pryczowi drogę do prowokacji. Gazetami nie interesuje się podobnie jak Bruno.

Natomiast indaguje natrętnie gazeciarza, który powiedział coś niebardzo lojalnego o reakcji swego stryjka, tragarza kolejowego, na popłoch na stacjach - odpowiadając następnie ze spokojną i zimną groźbą Sztorcowi. Po słowach Brunona: "Myśl. Rozumienie. Myśl, nie pałka gumowa" Agent porusza się, czyni lekki gest, gwałtowniejszy jednak niż poprzednie, następnie wstaje i przechodzi na przód sceny opierając się o rampę. Kulminacyjnym punktem starcia Agenta ze Sztorcem są następujące kwestie:

PRYCZ Wszakże nie mylę się, że pan to zdanie, te myśli ponure wypowiedział

już w maju 1936 roku na zjeździe lwowskim.

BRUNO SZTORC Wszędzie je mówię, jawnie je mówię, nie kryję mych myśli, przestrzegam, upominam. Niestety tam, gdzie mój głos dociera, nikt słów moich nie słucha... prócz... no, prócz pana (Bruno pokazuje palcem Agenta, wychodzi, Prycz za nim).

Akt drugi. Odsłona II - "Dancing".

W odsłonie drugiej znajdują rozwiązanie najważniejsze wątki zadzierzgnięte w akcie pierwszym i w odsłonie pierwszej: Sztorc zostaje aresztowany, Kiti "budzi się szpieg niemiecki Paschant ucieka spełniwszy swe zadanie, "domek z kart", symboliczną "Polonię" burzą doszczętnie hitlerowcy. Scena napełnia się warkotem samolotów, hukiem bomb, okrzykami trwogi. Jest pierwszy wieczór, przedsmak ponurej nocy okupacji. Gdy zapada kurtyna po słowach mecenasa Kłeczka: "domek z kart, domek z kart", publiczność klaszcze. Mocno, długo, spontanicznie. Trudno powiedzieć, że klaszcze, ponieważ odsłona ta "podobała się". Jest to słowo zbyt łagodne, za słabe zresztą na to, by w pełni wyrazić wzruszenie, jakim przejmuje widzów ten obraz. Realistyczna komedia, pełna gryzącej satyry zmienia się w końcowym momencie w upiorny w swej autentyczności makabryczny taniec śmierci - słusznie przyrównywany przez niektórych krytyków do ostatniej sceny "Wesela". Jasne jest, że bez czujnego oka reżysera, bez jego wyczucia teatru odsłona ta mogła być zupełnie chybiona: sama autentyczność przecież nie wystarcza. Toteż bardziej może niż w jakiejkolwiek innej części sztuka właśnie tutaj tekst jest tylko kanwą, na której wyszyto wstrząsający obraz dramatyczny.

Kurtyna odsłania ten sam pensjonat "Polonia" co na początku. Jest wieczór. Z pensjonatu dochodzą dźwięki muzyki tanecznej.35 Scena przez dłuższą chwilę jest pusta. Znane nam już towarzystwo gromadzi się przed pensjonatem. Czekają, bo podobno są kłopoty z orkiestrą. Z willi wychodzi Agent - za nim Bruno. Idą w milczeniu, kierując się za scenę. Nagle z pensjonatu wybiega odświeżona, radosna Kiti. Jest przerażona. Nie rozumie, co się dzieje. Bruno żegna się z nią i z Kłeczkiem i odchodzi z Agentem. Prezeska wyjaśnia Kiti, co się stało. Pochwala aresztowanie Brunona. Oburzony Kłeczek ostro protestuje. Paschant oznajmia, że orkiestry nie będzie, bo część zespołu otrzymała karty mobilizacyjne.

Po nadejściu Starosty, który przynosi "uspokajające" wiadomości, wszyscy goście znikają wewnątrz pensjonatu.- Dancing rozpoczął się. Muzykę przerywają komunikaty i obwieszczenia: "czekolada 5 - hallo - p - g - 49 - czekolada 5". Nikt nie rozumie, co to znaczy. Sądzą, że jest to reklama Wedla. A może szyfr wojskowy? Po chwili w takt tanga wytańcowuje z pensjonatu na zewnątrz para: Kiti i Starosta. Tańcząc rozmawiają. Starosta namawia Kiti, by razem z nim uciekła do Rumunii. Twierdzi, że ma auto i złoto. Kiti początkowo nie rozumie, o co chodzi. Powoli pojmuje, że Starosta nie chce jej zabrać do Warszawy, lecz pragnie uciec. Gdy zrozumiała - oburzona odmawia. Starosta wściekły odchodzi. Ucieka sam. Kiti zostaje na scenie. Stoi z boku przy rampie. Przy dźwiękach Lambeth-walka rozbawione towarzystwo tańcząc wybiega z willi. Tańczą wokół sceny. Słychać odgłosy przypominające grzmoty. Tańczący sądzą, że to nadciąga burza. Nie przestają tańczyć. Słychać warkot samolotów i coraz głośniejsze huki bomb i dział. Paschant ucieka. Nagle milknie muzyka. Światło gaśnie. Przerażenie. Kiti krzyczy wznosząc ręce w górę: "Oszuści. Łajdacy. Łajdacy." Kłeczek: "Domek z kart, domek z kart". Kurtyna.

Twórczy udział reżyserii w odsłonie drugiej drugiego aktu "Domku z kart" polegał przede wszystkim na wydobyciu nastroju dancingowego na scenie dla kontrastowego pogłębienia makabrycznej dramatyczności przedstawianych wydarzeń, których tragiczne dla Polski konsekwencje znane są przecież publiczności doskonale. Nastrój dancingowy wyczuwa się jeszcze przed podniesieniem kurtyny, zza której słychać muzykę taneczną. Kurtyna podnosi się. Reżyser pragnąc osiągnąć od razu silny efekt dramatyczny podkreślił początkową scenę aresztowania Sztorca zestawiając go z wystrojonymi i obojętnymi gośćmi, którzy ze spokojem przypatrują się aresztowaniu. Milczące wyjście ubranego jak do podróży i niosącego walizkę Agenta oraz Brunona z płaszczem na ręku robi ogromne wrażenie zwłaszcza przez kontrast z beztroską wesołością Kiti nieobecnej na początku tej sceny. Wyjście to następuje bezpośrednio po patetycznych słowach Literata M. "Treuga Dei, módlmy się o Treuga Dei" - wypowiedzianych "w górę" do Opatrzności, z kabotyńskim wzniesieniem rąk i otępiałym wyrazem twarzy (aktor podbiega od strony willi na przód sceny). Na widok wchodzącego Prycza i Brunona goście milkną i odprowadzają ich wzrokiem. Spóźniona Kiti, która widocznie do ostatniej chwili szlifowała swą wieczorową toaletę, (aktorka jest w pięknej zielonej sukni36) zastyga w bezruchu:

KITI Panie Bruno. Pan dokąd? Panie Bruno?

BRUNO SZTORC Muszę nagle wyjechać, niestety nie mogę skończyć portretu. Ale mam nadzieję, że go jeszcze dokończę. Dowidzenia Pani.

Kwestię Białoszczyńskiego poprzedza chwila milczenia. Przed słowami "dowidzenia pani" aktor zbliża się do Kiti, podaje jej dłoń i mówi spokojnie, z odcieniem delikatnej czułości.

KLĘCZEK Pan, pan wyjeżdża?

BRUNO SZTORC Tak.

PRYCZ Już tylko niewiele minut do odjazdu, proszę się nie zatrzymywać.

BRUNO SZTORC Żegnam pana, kochany panie Antoni... Po prostu zwolniło się miejsce w Berezie (jeszcze raz żegna się z Kłeczkiem i wychodzi).

KLĘCZEK (patrzy za nimi) Jezu, Jezu. Do czegośmy doszli w tej Polsce nie-

szczęsnej (Idzie przygarbiony nagle i postarzały w stronę willi). Niesłychane, niesłychane.

Na bezradne pytanie Kiti dokąd wyjechał Sztorc, odpowiada Prezeska z mściwym spokojem i pogardliwą nonszalancją:

PREZESKA Dokąd, wiadomo dokąd. Dawno się już o tym mówiło i doprawdy

podziwiać należy cierpliwość naszych władz. Pan Sztorc dawno już powinien być... odosobniony. Te jego powiedzenia, te przekonania jego - bolszewizm czysty. A zwłaszcza dzisiaj, jakie to szkodliwe.

Słowa te stają się powodem wybuchu spokojnego dotychczas i dobrotliwego Kłeczka, który zacina się z podniecenia:

KLĘCZEK Ale co też pani, ależ proszę pani, jak tak można, panie dziej u, jakżeż tak można. Ta jakże... Pan Bruno to najlepszy człowiek pod słońcem, dobry, mądry człowiek. Gdy słyszę takie, panie dzieju takie sądy, takie niesprawiedliwe zdania, takie wyświechtane frazesy, takie, takie, takie. No, no, wy należycie właśnie do tych, co gubią Polskę w bredni - bredni (gniew go unosi) to, to - szlak chce mnie trafić - tak, szlak. Chryste Panie jakże mi trzeszczy we łbie (wychodzi do willi).

LITERAT M. Drak zasad katolickich zawsze prowadzi na bezdroża.

PREZESKA Ależ to niespotykane tak przemawiać do kobiety. Czyż on nie wie,

kto ja jestem, czy on nie zdaje sobie sprawy, do kogo mówi. Jakżeż ma być ład w prostym narodzie, gdy inteligencja lży siebie nawzajem!

Po oznajmieniu przez Paschanta, że orkiestry nie będzie (poruszenie wśród gości), Kiti coraz bardziej traci humor (bo przecież "Pan Starosta przyjedzie potańczyć a tu jakaś erzac zabawa") wpadając w kolizję z Prezeską na temat przyjazdu Starosty narzeka na chrypiące radio (Prezeska: "Odbiornik bardzo dobry."), wreszcie traci panowanie nad sobą i siadając w fotelu mówi: "Odbiornik, Sztorc, nie ma nastroju do zabawy. Właściwie to wszystko przez tego Sztorea. Popsuł nam humor. (Krzyczy). W ogóle wstrętny ten Bruno. Dobrze, że już go wreszcie zabrali".

Szaflarska stopniowym przyciszeniem i zawieszeniem głosu w ostatnim zdaniu wyjawiła jego uczuciowy podtekst. Czuje się, że aktorka myśli coś wręcz przeciwnego słuchając swych słów jakby mówionych przez kogoś innego i zrozpaczona jest nie tylko tym, że nie będzie mogła potańczyć. Jej zadzierżyste "pewnie" w odpowiedzi na zapytanie Kłeczka, czy zdaniem jej również dobrze się stało, że aresztowano Sztorca, pobrzmiewa już dziecinnym płaczem. Sytuację odpręża cyniczny Literat S., który złośliwie straszy Kiti nachylając się nad jej fotelem, że może mieć nieprzyjemności, bo Bruno zaczął robić jej portret. Przerażona Kiti biegnie do willi, z której w tym samym momencie wychodzi Starosta z kabotyńskim okrzykiem "aau." Wszyscy radośnie skupiają się na przodzie sceny wokół Starosty. Prezeska "przykleja się" do niego. Kiti jest uradowana. Na zapytanie Kłeczka, czy są "dobre, uspokajające wiadomości", Starosta odpowiada: "W każdym razie możecie państwo sobie tańczyć i bawić się do woli. (Do Kłeczka). Wiadomości pewne i najdokładniejsze. A gdyby nawet, a gdyby nawet co do czego przyszło - co zresztą jest zupełnie wykluczone - to będzie mógł pan spokojnie obserwować ze swej werandy lub swego okienka cały przebieg kampanii. Raz ci, raz ci, raz tak, raz tak, to tu - to tam. Aż po kilku dniach: wiktoria. Otóż i wszystko." Podczas tych słów Starosty Prezeska wprawia się w stan taneczny zachęcająco falując biodrami i czyniąc taneczne pas, wreszcie, sztucznie dziewczęca i ponętna, "wiecznie młoda, wiecznie płocha", chwyta Starostę pod ramię, krzyczy radośnie i wiośnianie "tańczyć, tańczyć" i biegnie z nim do pensjonatu.

Scena pozostaje pusta. Z otwartych na oścież drzwi pensjonatu - muzyka taneczna, rozbawione głosy i okrzyki. Nagle muzyka urywa się słychać głos spikera: "Wczorajszy Times omawiający stanowisko Anglii stwierdza, że bojowa postawa rządu Jego królewskiej Mości wpłynęła wyraźnie na obniżenie gwałtownych haseł wojennych Niemiec; sądząc z minorowego tonu oficjalnych pism Rzeszy konflikt wojenny uznać należy za w osiemdziesięciu procentach zażegnany".

"Głosy" podzielone z woli reżysera między znanych nam gości, dobiegające z pensjonatu (wyróżnia się spośród nich piskliwie zachrypnięty "ekstatyczny" głos Prezeski) entuzjastycznie witają obwieszczenie spikera i wybuchają nienawiścią przeciw "czerwonym": "Precz z bezbożnictwem!" "Na pohybel czerwonej zarazie!", "Na Kijów, panowie, na Smoleńsk i Połock!" (przypomina się buńczuczny nastrój "marszu na Litwę" organizowany przed zmuszeniem Litwy do nawiązania stosunków dyplomatycznych z rządem Śmigłego Rydza). Szyfry wojskowe, idiotyczne uwagi, trzaski w radio. Muzyka. Znowu komunikaty. Zaniepokojenie. Śmiechy. Oisza. Głosy domagające się muzyki. Tango. Na scenie pojawia się Kiti i Starosta.

Przeprowadzenie decydującej rozmowy między Starostą i Kiti podczas tańca jest pomysłem reżyserskim, pokrewnym zresztą końcowemu "tańcowi na wulkanie". Kiti jest zadowolona, pochlebiają jej komplementy Starosty. Ma do niego zaufanie. Na jej prośbę o Sztorca "Tak mi żal tego Bruna Sztorca. Czy on aż tak bardzo zawinił. Czy "nie udało by się coś dla niego zrobić?" Starosta sztywnieje, przerywa na chwilę taniec i zimno zapewnia ją: "Co to, to nie. Unieszkodliwiony. Przykra historia, ale za dużo tego było, za dużo. Muszę dbać o czystość idei w powiecie". Oczarowany słowem Kiti: "defetysta", rozgrzewa się, podejmuje taniec, prosi: "Chciałbym, aby pani rozumiała moje postępowanie w każdej okoliczności". Naiwna Kiti odpowiada: "Będę się starała, panie Starosto". Radio: "Czekolada 5, czekolada 5." Starosta na chwilę trzeźwieje. Następnie jeszcze mocniej przyciska Kiti do siebie. Proponuje jej miejsce w aucie. Kiti cieszy się, że Starosta odwiezie ją do Warszawy. Kabotynizm Starosty wyraża się w pompatycznych gestach Łapickiego, który pochyla się nad trzymaną w ramionach Kiti i "namiętnym" zniżającym się do szeptu głosem mówi: "Na stos, na stos, rzucimy życia los!" chcąc ją pocałować, Kiti przestaje tańczyć, odsuwa się od Starosty.

KITI Jak to? Pan rzuci wszystko i ucieknie? A co na to powie minister? ... i beze mnie pan też ucieknie. Bruno miał rację, jeżeli tacy jak pan... Nie, nie miał racji, bo tylko pan jest taki, tylko pan jeden. Jak panu nie wstyd.

STAROSTA Ha. Chciałem panią ratować, ale pani woli te hocki-klocki

z Brunem Sztorcem [podkr. moje - J. L.] Pani będzie gorzko płakała. Warszawianka! (Odchodzi).

Kiti zostaje sama. Na scenę wytacza się korowód w najmodniejszym Lambeth-walku. Tańczą w nim wobec znikomej ilości gości także statyści, których publiczność widzi po raz pierwszy. Fertyczna Prezeska, zramolały Literat M., drwiący Literat S., "godnie męski" Literat G. - obracają się, przytupują, uderzają dłońmi po kolanach, klaszczą, krzyczą, śpiewają: "To jest właśnie Lambeth-walk, tra-la-la-la-lalalala-la- la, hej!" Upiorny ten korowód rozchwiewa się po groźniejszych odgłosach bomb i warkocie samolotów. Krzyki "Jezus, Maria." Scena staje się niemal zupełnie ciemna. Później rozjaśnia się odrobinę. Po ostatnich słowach Kłeczka, tańczący zastygają bez ruchu w różnych pozach, z przerażeniem patrzą w groźne niebo - tworząc wstrząsający żywy obraz.

Akt trzeci - "Na posterunku".

Akt trzeci "Domku z kart" stanowi niejako komentarz ideologiczny do całej sztuki i uogólnienie wniosków, jakie mogli wysnuć widzowie z aktów początkowych, w szczególności zaś z obu odsłon aktu drugiego. Dzieje Sztorca tracą teraz charakter indywidualnych losów jednostki zbuntowanej przeciwko sanacyjnemu porządkowi, nie tylko stają się symbolem historia życia każdego porządnego i uczciwie myślącego człowieka, lecz także rzutują w przyszłość historię całego narodu polskiego, haniebnie zdradzonego i oszukanego przez "legionowy" rząd, pchniętego w pęta niewoli hitlerowskiej. Wyzwoli go dopiero armia sojusznika ze wschodu, Związku Radzieckiego, którego zmiażdżenie miało być - jak mówi premier Sławoj-Składkowski - "naszą misją dziejową". Akt trzeci jest odważny, operuje śmiałymi skrótami, umownościami, nie lęka się groteski, podkreśleń, przerysowań, karykatury. Jest on również prosty, najprostszy ze wszystkich. Oto posterunek polskiej policji w jednym z małych miasteczek województwa wschodniego. Komisarz odbiera tele-fonogram: zabezpieczyć mienie państwowe i po otrzymaniu dalszych rozkazów udać się w kierunku... niewiadomym, bo połączenie właśnie zostało przerwane. Pobliską szosą bezustannie pomykają ku granicy rumuńskiej auta rządowe. Niemcy zbliżają się. "Finis Poloniae". Następny telefon przynosi wieść, że Premier jest w pobliżu i lada chwila przybędzie do Rozstajów na inspekcję. Otwierają się drzwi. Posterunkowy wprowadza więźnia, Brunona Sztorca (Sztorc jest zakuty w kajdany) z rozkazem, by odtransportować go do Berezy. W chwilę później wchodzi Premier. Przeprowadza inspekcję. Interesuje się Sztorcem. Następuje "wymiana poglądów politycznych" Sztorca i Premiera. Na wieść o zbliżających się Niemcach Premier ucieka. Policjanci uciekająją. Sztorc zostaje sam. Wyzwalają go i rozkuwają żołnierze radzieccy: towarzysze.

Akt trzeci jest prosty, jasny ideologicznie i ... trudny do przekonującej realizacji scenicznej. Tu w żadnym wypadku nie można zapominać, że siłą atrakcyjną "Domku z kart" jest przede wszystkim jego autentyczność. Oczywiście, że widzowie nie mogą "z autopsji" potwierdzić, jak to mogło się zdarzyć w aktach poprzednich, że "tak właśnie było". Pomysł autora, by skonfrontować w tragicznej chwili ostatnich dni Polski przedwrześniowej Brunona Sztorca i ...Premiera jest sam przez się ryzykowny i trudno przypuścić, by ktoś z widowni mógł być świadkiem podobnej sceny. Z przytoczonych na początku tej pracy wyjątków z listów Zegadłowicza wiemy, jaki był osobisty podkład tego aktu: aresztowanie autora pierwszego września 1939. Reszta - to licentia poetica. Natomiast wielu widzów, których losy wojenne rzuciły w owym czasie w pobliże granicy rumuńskiej poświadczyć może autentyczność samochodowej ucieczki, autentyczność zachowania się policjantów, rozprzężenie dyscypliny, świadomość kompletnego rozbicia wojsk polskich - zupełnej klęski. Wielu widzów może również poświadczyć, czym dla obszarów wschodnich było szybkie wkroczenie armii radzieckiej, która nie dopuściła na te tereny Niemców. Wiadomo również jak na ziemiach tych w przeciwieństwie do brutalnego dławienia polskości na terenach przyłączonych do Rzeszy i w tzw. Generalnej Guberni - bujnie rozkwitała kultura, polska, choć działo się to na obszarze nielitościwie uciskanym i pacyfikowanym przed rokiem 1939. Ilu - i nie tylko -: komunistów doznało potężnego wzruszenia i radości na widok żołnierzy radzieckich, ilu widzów w pełni pojmuje radość i wzruszenie Sztorca! I właśnie dlatego niedociągnięcia adaptacji dramaturgicznej i reżyserskiej, które mogłyby wywołać choćby cień podejrzenia co do prawdy historycznej - są niebezpieczne. Nie wolno dopuścić, by ktokolwiek z widzów mógł sądzić, że tak n i e było w owym czasie, że w sztuce dopisano coś w tym akcie, może nawet zakończenie, bo skąd mógł Zegadłowicz w 1940 roku przewidzieć, czym będzie dla Polski przyjaźń i pomoc Związku Radzieckiego? Sztuka Zegadłowicza nie boi się takich przypuszczeń: autor zakończył ją jeszcze bardziej entuzjastycznie, bo dźwiękami Międzynarodówki, co zresztą w warszawskiej koncepcji inscenizacyjnej zostało złagodzone. Ale autor nie milczał (mowa przede wszystkim o akcie trzecim) o armii radzieckiej, która wkroczyła siedemnastego września na ziemie ruskie i białoruskie, autor nie milczał ani w sztuce, ani w swej korespondencji, o walce prowadzonej przez najbardziej wsteczne odłamy naszego społeczeństwa przeciw Związkowi Radzieckiemu, walce, która była klęską dla narodu i jedną z przyczyn jego cierpień zarówno w okresie dwudziestolecia, jak i podczas okupacji hitlerowskiej. Autor nie mógł o tym milczeć. Zbyt mocno wżarło się w jego świadomość oburzenie na krzywdę społeczną, zbyt gorąco kochał sprawiedliwość. W sztuce "Domek z kart" nawet w egzemplarzu już przygotowanym dramaturgicznie "czar", jaki rzucił zmaltretowany Sztorc na Premiera mówiąc mu odważnie w oczy całą prawdę, pryska nie tylko - jak to widzimy na scenie - pod wpływem słów Brunona: "krew chłopskich i robotniczych synów, którzy znów zna wozili sobą ojczyste pola - niechaj padnie na was".

W tekście Zegadłowicza Bruno mówił dalej:

BRUNO [Przegrana wlokła się za nami przez dwadzieścia lat - jak upiór. Po raz pierwszy przegraliśmy w roku 1920. Pamiętam tę noc - straszną, ciemną, głuchą noc, gdy pod Radzyminem...].

PREMIER (gwałtownie, nagle podekscytowany) [Pod Radzyminem, Pod Radzyminem. Opętał mnie pan swoją mową]. Opętał mnie pan. A teraz prysnął czar. [Tak jak zdławiliśmy hordy bolszewickie - tak zdławimy przemoc krzyżacką. I powrócimy w glorii i tryumfie.] Czym jest chwilowa przemoc bądź co bądź cywilizowanego wroga wobec barbarzyńców Wschodu? Otóż i opętał mnie pan, a teraz prysnął czar. Przypomniał mi pan szczęsną chwilę - i to mnie podniosło na duchu. My s ię jeszcze dogadamy z Niemcami. A -wtedy pójdziemy razem i zdepczemy tę wschodnią żmiję, [podkreślenie moje - J. L.]. Bo ten jest cel d misja nasza - zmiażdżyć komunizm.

Następują potem sceny nie zrealizowane w teatrze.

Dzwoni telefon. Komisarz odbiera. Podaje słuchawkę Premierowi. Premier jest przerażony. "Gdzie? (krzyczy) Gdzie? Już podchodzą tu. Najpierw trzeba było to powiedzieć, (rzuca słuchawką, wzrok obłąkany, cały obłąkany; bez słowa wybiega w popłochu niesamowitym)".

Policjanci nie rozumieją, co się stało. Wpadają posterunkowi, Grabiec i Wiadowicz, z wiadomością, że Niemcy są tuż i że "od wschodu idzie czerwona armia sowiecka." (Bruno zerwał się, aż zadźwięczały kajdanki, nikt nie zwraca na niego uwagi, wszyscy oniemieli, nieprzytomni ze strachu dygocą.).

KOMISARZ Czer-wo-na ar-mia - so-wiec-ka??? Aaaa. Więc to był ten telefon do Składkowskiego...

Następują relacje posterukowych.

WIADOWICZ Dlatego Niemcy stanęli pod Nagoleńcami. Rozumiecie?

GRABIEC Forpoczty sowieckie są już w Pokucku.

WIADOWICZ Więc prawie na przedmieściach Rozstaji.

KOMISARZ Jak to? ... o kilometr od nas.

GRABIEĆ. Nie pytajcie o nic.

WIADOWICZ Uciekajcie!

GRABIEC Uciekajmy!

Autor dokładnie opisuje ostatnią scenę:

BRUNO(zmierza ku drzwiom. Odgłosy rytmicznych kroków na ulicy zatrzymują go; niewątpliwie oddział wojska. Bruno znów podchodzi do okna, chce wyjrzeć: lecz oto otwierają się drzwi - staje w nich - wysuwa się na pokój kilku żołnierzy Czerwonej Armii Sowieckiej: mają w rękach karabiny - lecz bez bagnetów; zachowują się bez strachliwych ostrożności, badawczy lecz spokojni).

BRUNO (zaciska ręce w pięści; podnosi je powitalnym gestem: ręce złączone kajdanami w jedną pięść; żołnierze przystają na chwilę zdumieni).

BRUNO Towarzysze!

ŻOŁNIERZE (Oddają salut socjalistyczny) Tawariszcz!

(Jeden z żołnierzy odkłada karabin, zbliża się do Brunona; z głębokiej oddali dolatuje ściszona daleka pieśń)

ŻOŁNIERZ (bagnetem podważa ogniwo kajdanek)

(Pieśń wzmaga się, wyraźniejsza)

Wyklęty powstań ludu ziemi Powstańcie, których dręczy głód.

Tak wyglądał tekst zakończenia trzeciego aktu "Domku z kart". Akt ten, zamykający sztukę, jest jednocześnie wyrokiem pisarza na władców Polski przedwrześniowej: ich przedstawiciel, Premier, uciekł nie tylko przed hitlerowcami (z którymi przecież jako z ludźmi "kulturalnymi" można się będzie dogadać!), lecz także i przede wszystkim przed Armią Czerwoną, zbrojnym ramieniem państwa, które było klasowo jak najbardziej obce panującemu w ginącej Polsce reżymowi. Wspomnienie Premiera o "szczęsnej chwili" spod Radzymina dostatecznie wyjaśnia sprawę uporczywej walki Sztorca przeciw zwycięzcom w owej bitwie, przeciw wrogom narodu polskiego, i dokładnie określa kogo ludzie ci najbardziej się obawiali i kogo najzacieklej nienawidzili. Premier zaś w sztuce Zegadłowicza jest dość odrażający, ograniczony i tchórzliwy, by ktokolwiek z widzów mógł właśnie jego utożsamić z narodem polskim. Nie ma obawy.

W realizacji scenicznej Teatru Współczesnego w Warszawie już na samym początku trzeciego aktu "Domku z kart", gdy odsłania się skromne wnętrze posterunku policji państwowej w Rozstajach, w pobliżu granicy rumuńskiej - od razu powstaje nieporozumienie. W didaskaliach Zegadłowicza czytamy: "Zza okna dolatuje ciągły szum przejeżdżających aut, trąbki, klaksony, dalekie głosy, wrzawa". Nic podobnego nie słyszy się w tym momencie w teatrze. Niezaprzeczonym prawem reżysera jest ignorowanie wskazówek "reżyserskich" autora i kształtowanie przedstawienia w myśl własnej koncepcji; w tym wypadku jednak, gdy stojący przy oknie posterunkowy Kobza w zupełnej ciszy wymienia coraz to wyższe liczby, sytuacja jest początkowo nie tylko niezrozumiała dla widza, lecz pozbawiona bardzo istotnego elementu. Ciszę tę słychać przez cały czas, stąd akt trzeci w przeciwieństwie do aktów poprzednich robi wrażenie czegoś wyrwanego z rzeczywistości i ostro odcina się od realizmu pozostałych części sztuki.

Posterunkowy Kobza (Lech Ordon) prawie znieruchomiały przy oknie głośno liczy uciekające auta. Przy stole bokiem do widowni siedzi komendant posterunku (Józef Wasilewski). Odbiera telefon, denerwuje się przerwanym połączeniem ("Fiksacja czysta!"). Wchodzi Posterunkowy I, który na próżno czekał na zluzowanie, salutuje, donosi o sytuacji na szosie, o wzmożonym ruchu, którym nie umie już kierować: "to nie ewakuacja, Panie Komisarzu, to ucieczka, to panika, to obłęd, obłęd...! Rząd, generalicja, poselstwa, ambasady, wszyscy, wszyscy..." Posterunkowy nie potrafi utrzymać w ryzach tego ruchu, "tego nawet sam premier nie potrafi!" Znowu dzwoni telefon. Zdumiony Komisarz dowiaduje się, że za chwilę właśnie sam Premier przyjedzie do Rozstajów na inspekcję. Zaczyna się groteska: w dniu, w którym "cała Warszawa", cała Polska sanacyjna wraz ze swym aparatem administracyjnym (Starosta przecież też umknął), ucieka do Rumunii i na Węgry - komisarz i podwładni mu policjanci gorączkowo zaczynają wycierać portrety dostojników państwowych, okurzać krzesła, nakręcać budzik, bo nuż stanie i co na to powie Premier. Otwierają się drzwi i... zamiast oczekiwanego Premiera wchodzi policjiant prowadząc więźnia, Brunona Sztorca, z poleceniem, by Komisarz odstawił go do Berezy Kartuskiej. Następuje dialog Komisarza z Brunonem. Komisarz nie wie, co robić z więźniem, jak dostawić go do Berezy. W zdenerwowaniu i gniewie pyta o to Sztorca, który z szyderczym pobłażaniem odpowiada na wszystko: "Nie wiem." Komisarz niemalże traci poczucie realności świata wobec tych absurdalnych faktów: "A ja wam mówię, że nam się to wszystko śni". Dzwoni telefon po raz trzeci z wiadomością, że Premier już wyjechał i że za chwilę będzie w Rozstajach. Posterukowy Kobza ciągle zajęty liczeniem samochodów krzyczy: "Jest, jest, zajeżdża... Premier!" Wszyscy policjanci nakładają służbowe kaszkiety, stają rzędem za stołem. Wchodzi wysoki, młody "zabójczo" przystojny Adiutant (Jerzy Dargiel). Za nim Premier (Władysław Jaśkiewicz). Adiutant stoi na baczność przy ścianie na lewo od drzwi, które są na wprost widowni; oparty o tę samą ścianę, w pobliżu okna stoi zakuty w kajdany Sztorc; po obu stronach znajdującego się pośrodku sceny stołu - wyprężeni jak struny policjanci. Ciszę przerywają słowa Premiera: "Cześć. Spocznij." Premier powoli zgina kolana i pochyla się usiłując zajrzeć pod szafę. Policjanci machinalnie również się pochylają (pierwszy efekt komiczny w tym akcie). Premier: "Hm. Wymiecione?" Sztywno wyprostowany, powoli cedząc słowa mówi: "Porządek - sprawa najważniejsza". Zbliża się do stołu, bierze do ręki budzik, ogląda, porównuje ze swoim zegarkiem: "Spóźnia się o półtorej minuty. Naregulować." Do Komendanta: "Na schodach zauważyłem źdźbło słomy" Pauza. "Posprzątać." Bardzo powoli podchodzi bardzo blisko posterunkowego Kobzy: "Posterunkowy?" Kobza przybiera jak najbardziej służbistą postawę cofając jednocześnie górę tułowia przed zbliżającym się Premierem, tak że niemal dotyka go wypiętym brzuchem i odpowiada: "Kobza". Premier - niecierpliwie: "No i co z tego?", ze złością do wszystkich: "Mów coś, rób coś, ruszaj się." Posterunkowi natychmiast zajmują się przestawianiem krzeseł, porządkowaniem drobiazgów, zresztą tylko przez chwilę, następnie znowu zastygają w bezruchu patrząc na Premiera. Po oznajmieniu o konieczności utrzymania normalnego toku pracy, choć "ruch nieco od kilku dni wzmożony, ale to przejdzie [podkr. moje - J. L.] dbać, uważać, inicjatywę mieć!" Premier po raz pierwszy zwraca uwagę na stojącego pod ścianą Sztorca zbliżając się doń i pytając: "A cóż to za subiektum?" Dowiedziawszy się, że Bruno jest literatem-malarzem, a więc należy do "podejrzanego gatunku ludzi", zostawia go i znowu zwraca się do Komendanta żądając przygotowania listy zasłużonych, których trzeba będzie udekorować: "Trzeba, aby w niedzielę, gdy masy zdążają na nabożeństwo - byli tacy z medalami. Polak lubi medale, Polak potrzebuje medali. Odznaka wiąże się z myślą państwowo twórczą, wiąże, łączy, pobudza, podnieca, raduje, napawa dumą - podnosi na duchu, zrozumiano?"

Obłudne słowa Premiera rzekomo zazdroszczącego (!) tym, którzy mogą pozostać w kraju ("szczęśliwi!"), są jego ostatnią "państwowotwórczą" maską przed starciem się z Brunonem w scenie będącej punktem kulminacyjnym całego dramatu.

W scenie tej maska Premiera opadnie, by ukazać rzekomo "duszę anielską" pokutującą w rubasznym czerepie, w istocie zaś ukaże drapieżne oblicze faszysty gotowego na wszystko, byle tylko spełnić "misję dziejową" i zmiażdżyć komunizm. Wspomniana scena jest również punktem szczytowym roli Brunona Sztorca, i można chyba zaryzykować twierdzenie, że przede wszystkim dla tej sceny Emil Zegadłowicz i Maria Koszyc napisali "Domek z kart".

PREMIER (dowiedziawszy się, że Bruno jest właśnie tym Sztorcem, który napisał artykuł pt. "Domek z kart"). A więc to pan? Więc to pan? Wielki wróg Polski.

BRUNO SZTORC Nie. Po stokroć nie!! Tylko wróg systemu tak zwanego rządzenia -waszego systemu.

Następują "krótkie spięcia" sceniczne: na słowa Sztorca zarzucające właśnie rządom faszystowskim zdradę stanu Premier podnosi rękę na Brunona.

BRUNO SZTORC Może mnie pan uderzyć. Bezbronnych bić to wasza specjalność.

(Premier chwyta za rewolwer).

BRUNO SZTORC Może mnie pan zastrzelić.

PREMIER (Opuszcza ręce).

BRUNO SZTORC Jednego tylko pan nie może: przekonać minie, że się myliłem albo że lekkomyślnie zaatakowałem was. Od kilku lat widziałem, grozę wiszącą nad krajem, widziałem, jak przygotowujecie nieuchronną klęskę systematycznie krok za krokiem. Jakże by było dla was korzystnie, gdybyście umieli posłuchać, co do was mówili poniektórzy pisarze, co ja do was mówiłem. Ale wy w zarozumiałości swej, bucie i pysze ignorowaliście wszystko, co nie było pochlebstwem i panegirykiem, lizusostwem i upokorzeniem. Dla przeciwników mieliście tylko jeden argument: pięść i kryminał; aż doprowadziliście Polskę do ruiny d do niewoli. Upadek Polski jest waszym dziełem! Dzisiaj pierwsi uciekacie sromotnie i podle. Ucieka prezydent ośmieszony bezsensownymi odezwami, ucieka rząd, ucieka malowany wódz naczelny, ucieka generalicja. Może mi pan teraz, gdy tam za oknem ulica kipi i wrze, kiedy panika wyrzuca z kraju wszystkich o złym sumieniu jak morska fala wątłe ryby, może mi pan teraz otwarcie spojrzeć w oczy? Premier - więźniowi, i może pan zaprzeczyć, że wasza działalność nie była zdradą stanu, nie była zbrodnią?

Premier kładzie rękę do kieszeni (znów widz odnosi wrażenie, że Premier chce zastrzelić Brunona) i wyciąga... chusteczkę, którą ociera pot z czoła, siada ciężko na krześle zwrócony twarzą do widowni.

BRUNO SZTORC Spotykamy się w ostatniej chwili - pragnę, aby ta chwila zapadła w świadomość pańską. Żeby była wiecznym wyrzutem i męką i kaź-nią - za nędzę, i poniewierkę, i niewolę chłopa i robotnika polskiego za mękę narodu całego.

PREMIER A gdy nawet tak, czy w .tak groźnej chwili - nie należy sobie wzajemnie wybaczać? W obliczu przeważającego wroga?

BRUNO SZTORC Nie zewnętrzny wróg jest straszny, stokroć gorszy jest wróg wewnętrzny - to trzeba wiedzieć. "Przebaczyć". Ja nie mam nic do przebaczenia - a pańskie przebaczenie byłoby dla mnie obrazą. Was przeklnie historia - skurczy was do właściwych wymiarów - was i tak kosztownie przez was dla własnych celów wypielęgnowaną legendę. Legiony... Rokosz majowy... To zbyt małe detale w dziejach narodu, a cóż dopiero ludzkości: ani jednego dzieła godnego pamięci, ani jednej chlubnej myśli godnej świadomości ludzkiej nie wydała Polska pod waszymi rządami. Jeśli coś z tego okresu zostanie w pamięci pokoleń - to jedynie z zasobu czynów, myśli, dążeń i dokonań pisarskich powstałych wbrew wam, pomimo was lub przeciw wam.. Uciekajcie wszyscy, którzy macie nieczyste sumienie, którzyście Polskę w grób wkopali i skutecznie wykopali. Nie ma dla was miejsca w tym kraju nędzy i nieszczęścia. Za wymienione pieniądze publiczne stwórzcie sobie blichtr i dobrobyt. Tylko bez was może się podźwignąć naród lecz inaczej - lecz inny. Wy zaś, którzyście wciąż rzucali hasła o pięknej śmierci dla miłej ojczyzny - nie potrafilibyście nawet zginąć dla niej. Uciekajcie. Uciekajcie... krew chłopskich i robotniczych synów, którzy znów znawozili sobą ojczyste pola - niechaj padnie na was. Straszcie świat - wy krwawe upiory! zbrodniarze!

PREMIER Opętał mnie pan swą mową. Lecz teraz prysnął czar!

Jeżeli prawdą jest, że teatr "aktorem stoi", to chyba jednym z najdobitniejszych tego przykładów jest właśnie ostatni akt "Domku z kart". Władysław Jaśkiewicz jako Premier miał chyba najtrudniejszą rolę ze wszystkich ról tej sztuki. Króciutki tekst roli Premiera w żadnym wypadku "sam przez się" nie ustawiał tej postaci w sztuce Zegadłowicza, natomiast mógł sugerować jako nieuniknioną dla aktora - drogę groteski, satyrycznej szarży, karykaturalnego skrótu przedstawianej postaci. Byłaby to droga niebezpieczna: gdyby żywy "z krwi i kości" Sztorc, przedstawiciel realnego, nie abstrakcyjnego narodu miał walczyć z papierową karykaturą, z marionetką, która umie być tylko śmieszna, lecz nie potrafi być ludzka, nie potrafi być groźna, to ani jego walka nie byłaby przekonująca, ani jego zwycięstwo potrzebne. Jaśkiewicz bliski jest takiego sposobu ujęcia roli. Niewątpliwie gra jego jest inna od "naturalnej" gry Komendanta i posterunkowych, inna od gry Białoszczyńskiego, niewątpliwie można w niej znaleźć liczne elementy groteskowe, sugerowane zresztą przez tekst tak bardzo różniący się od tekstu innych postaci. Posiada ona jednak pierwiastki realizmu, dzięki którym postać Premiera "żyje, choć niezupełnie przekonuje. Przypomnijmy sobie niektóre szczegóły gry Jaśkiewicza.

Poprzedzony przez służbistego Adiutanta Premier Wkracza na scenę, by dokonać absurdalnej "inspekcji" posterunku w Rozstajach. Sam tylko fakt przeprowadzania inspekcji w chwili panicznej ucieczki jest, powiedzmy sobie szczerze, nieprzekonujący i nasuwa mimowolne przypuszczenie, że Premier przychodzi tylko po to, by autor mógł go skonfrontować ze swoim porte-parole, ze Sztorcem. Toteż widz oczekuje postaci niecodziennej i nie myli się. Ubrany w nowiutki generalski mundur, z rogatywką na głowie, Premier, którego sztucznie sztywna i spokojna sylwetka odpowiada jego tępo skierowanemu przed siebie spojrzeniu i powolnym ruchom, od razu sprawia wrażenie bohatera z marnej operetki. Wrażenie to pogłębiają pierwsze słowa Premiera: "Cześć. Spocznij. Hm. Wymiecione?", podczas których zagląda pod szafę, przytyka do ucha budzik (kapitalna mimika wyrażająca karcące zdziwienie i oburzenie) i pauzy, które komicznie podkreślają niezwykłą "ważność" rozkazów Premiera wyrażanych krótko bezokolicznikami: "Naregulować, posprzątać etc." O stopniu rozdrażnienia dostojnika przeprowadzającego "zwykłą" inspekcję i usiłującego bezsensownymi rozkazami ukryć wobec swych poddanych nie tylko grozę sytuacji, lecz również własną nieobecność duchową w Rozstajach świadczą powtarzane od czasu do czasu słowa: "Mów coś, rób coś, ruszaj się" itp. wymawiane przez aktora za każdym razem inaczej, zawsze jednak podkreślające jego rosnący gniew i niepokój i zwolna uczłowieczające tę nie bardzo początkowo realną postać. Podobnie państwowotwórcze polecenie Premiera w rodzaju: "Natychmiast sporządzić mi spis zasłużonych, a tacy muszą być, tacy są wszędzie... Ten zwiózł kamienie pod szkołę, tamten naprawił most, ów (godny uwagi jest kretyńsko zadowolony, rozmarzony uśmiech Jaśkiewicza, który właśnie taką rzecz specjalnie pochwala), płot piękny wystawił" - polecenia, wygłaszane "przed siebie" i jakby do siebie przez zadumanego i przejętego swymi obowiązkami "społecznymi" Premiera, również uczłowieczają go pokazując po prostu jego nicość. Podobną rolę spełnia jego: "Mi... milczeć!!!", które Jaśkiewicz ze świętym oburzeniem (pauza oburzeniowa po "mi"!) rzuca Komendantowi pytającemu o adres, na który trzeba będzie Premierowi przesłać spis zasłużonych. "Wspaniałe odosobnienie" Premiera od reszty otoczenia (z wyjątkiem Adiutanta, który jest przecież wojskowym z "lepszych sfer" i do którego premier zawsze przemawia grzecznie) znika zupełnie, gdy po zarzutach Brunona Jaśkiewicz siada na krześle, zdejmuje czapkę i ociera pot z czoła. Zamiast "wydaszkowanego" dostojnika z operetki widzimy siwawego, starszego, załamanego nagle i budzącego niemalże litość człowieka, który doznał gwałtownego olśnienia, który zdaje się rozumieć swoją winę (aktor nie zwraca wówczas żadnej uwagi na obserwujących go policjantów i mówi już bardziej do Sztorca niż "przed siebie"), który pozbawiony raptem zewnętrznej "godności" bezradnie pyta więźnia "czy nie należy sobie przebaczyć." W ten sposób przede wszystkim aktorskimi środkami wyrazu przygotowana została odpowiednia atmosfera dla tyrady Brunona, dramatyczna i pełna realizmu atmosfera tragedii narodu, (nastrój, w którym nie ma już miejsca ani na operetkę, ani na groteskę. Zamiast komedii, na jaką zakrawała sztuka od chwili pojawienia się na scenie Premiera, "Domek z kart" przeistacza się ponownie w dramat, który "jak na wędę sumienia łowi". Premier powoli przychodzi do siebie, śmiechem otrząsając z siebie "czar", wraca do swego dawnego, wewnętrznego i zewnętrznego kabotynizmu: przypomina sobie o "misji dziejowej" (w tej chwili Jaśkiewicz wygląda niemal jak obłąkany nienawiścią i strachem), przypomina sobie także o realnej groźbie i w popłochu ucieka. Na opustoszałą po ucieczce policjantów scenę, na której znajduje się tylko zakuty i bezradnie siedzący przy stole Sztorc, wkraczają - zamiast oczekiwanych hitlerowców --żołnierze radzieccy.

Jak wspomniano, postacią, która występuje we wszystkich aktach "Domku z kart" i wiąże poszczególne obrazy sztuki w jedność, jest Bruno Sztorc.

Tadeusz Białoszczyński, któremu powierzono tę rolę pełną rzekomej deklaratywności, a więc, zdawałoby się, niewdzięczną (wiadomo, że Zegadłowicza o deklaratywność nie można posądzać, natomiast jest niewątpliwe, że w usta Sztorca autor włożył swe najgłębsze przekonania w formie czasem przydługich tyrad, nie bardzo licząc się z tym, jak to udźwignie aktor i sytuacja sceniczna), starał się jak najbardziej unormalnić przedstawianą przez siebie postać. Bruno Sztorc to w akcie pierwszym jeszcze niemalże "spadły z gwiazd" (choć już autor politycznego artykułu) malarz-literat, który "nie bardzo" potrafi się wczuć w "cały ten upiorny realizm konfiskat, nagonek, napaści i ewentualnych bójek" (bo uwierzyć w to niełatwo"), w akcie drugim zaś intelektualista bezskutecznie usiłujący przekonać zgromadzonych w "Polonii" literatów o nadciągającej katastrofie, w akcie trzecim dopiero staje się świadomym lewicowcem i bohaterem. I ten właśnie akt powinien pokazać istotną zmianę, jaka zaszła w Sztorcu. W akcie drugim Bruno jeszcze się "lęka" ("lękam się, bardzo się lękam, że to trzymanie nas w ucisku, w strachu, w nieufności, skończy się niesłychaną klęską, katastrofą"...) i "wstydzi się" za intelektualistów, za ich lekkomyślność i głupotę. Jego ocena sytuacji w Polsce jest trafna, ale jest to tylko ocena, nie czuje się w niej woli walki i przekonania o konieczności walki:

Wszelkie ofiary na nic się zdadzą, gdy nie ma myśli porządkującej, gdy nie ma ani zalążka idei; frazes o mocarstwowości nie jest ideą. I jakże ma się Polska? Przecież ta Polska to płyciutka warstwa rządzących - nic więcej. Straszne jest bezplonie naszej dwudziestoletniej wolności. Chłopi żyją dalej prawieże w poddaństwie, w strachu przed panem, księdzem, sołtysem, izbą skarbową, komornikiem, w strachu przed nędzą i głodem. Robotnicy spętani, najlepsi ludzie za kratami; głuchota i ślepota rządu, ta największa nasza klęska, głupota władców niepojęta i nieograniczona; polityka zagraniczna doprowadziła do objęcia Polski wzdłuż całej granicy zachodnio-południowej - sierpem ostrym i nieustępliwym. A wewnętrzna polityka oparta o policjantów siejących postrach. Ludzie rządów pomajowych to pycha pańskości, arogancja, zarozumiałość, obskurantyzm, reakcyjność i klerykalizm. Wstyd, hańba i bezczelność. I tacy pokazują figę Zachodowi. Tacy wygrażają palcem Wschodowi. Bo cóż dopiero mówić o największej szkole wiedzy społecznej, którą reprezentuje Rosja - Związek Sowieckich Republik... Mickiewicz rzekłby, że Rosja wzięła na siebie ofiarę krwawą i trud powszechności za zbawienie robotnika i chłopa całego świata. Przewroty na taką miarę zdarzają, się w historii co kilka tysięcy lat zaledwie. Nurtuje mnie to, spala, rozżarza i zamraża zarazem tragicznie. Tragicznie. Tragicznie. Beznadziejny los narodu mojego. Poczekalnią jest ojczyzna moja.

Jest to stanowisko Zegadłowicza, postępowego inteligenta, który jednak czuł się osamotniony, nie umiał w pełni docenić siły towarzyszy swej walki wśród swoich współczesnych. To "osamotnienie" zemściło się na całej sztuce, której przecież mimo zawartego w niej ładunku uczuciowego i ideowego nie można nazwać zupełnie trafnym odbiciem panujących wówczas w Polsce stosunków. Było to jedynie odbicie sytuacji politycznej widzianej oczami postępowca, lecz samotnika. Ujęcie postaci Sztorca przez Zegadłowicza wpłynęło zapewne również na grę Białoszczyńskiego, który pełen, jak się zdaje, pietyzmu w stosunku do zegadłowiczowskiego tekstu, starał się stworzyć taką postać i tak postępować, jakby to mógł chcieć autor Domku z kart, jeżeli w postaci Sztorca chciał widzieć swego sobowtóra. Toteż zarówno zachowanie się Białoszczyńskiego na scenie, jak i tyrady, które wygłasza w sztuce, nacechowane są inteligencką biernością, rezygnacją, nie czuje się, że słowa te mówi człowiek, który wie, że ma towarzyszy nie tylko w Polsce, który głęboko wierzy w słuszność sprawy postępu i w jej ostateczne zwycięstwo. Dopiero w akcie trzecim Białoszczyński sugeruje swym spojrzeniem, głosem pełnym tłumionej goryczy, szyderstwa, oburzenia i nienawiści do ówczesnego systemu rządowego, zmianę, jaka zaszła w postawie Brunona i pozwala wierzyć, że stanie się on czynnym i bezkompromisowym bojownikiem postępu. Może właśnie takie ujęcie tej roli jest słuszne, może w ten właśnie sposób nie robi się ze Sztorca od razu "bohatera narodowego" tylko po prostu mądrego, porządnego, przewidującego człowieka, jednego z tych wielu ludzi, których jako "niebezpiecznych" likwidowano w ostatnich latach poprzedzających wybuch wojny 1939 r. Wówczas Sztorc różniłby się od np. Kłeczka jedynie ilością, lecz jeszcze nie jakością. Czasami trudno jednak uwierzyć - patrząc na Sztorca-Białoszczyńskiego - że t a k i człowiek mógł nie wiedzieć i nie widzieć, jakie siły budziły się wówczas wśród robotników i chłopów polskich, wśród uczciwej inteligencji, że nie c z u ł, ilu ma w "tej Polsce nieszczęsnej" przyjaciół. W ujęciu Białoszczyńskiego bardzo przekonujące jest radosne zdziwienie Sztorca na widok radzieckiego żołnierza rozkuwającego jego kajdany, bardzo prosto brzmią jego radosne słowa: "Towarzysze!" (podtekst: towarzysze, bo... przynosicie mi wolność!). Słowa te przy innej koncepcji aktorskiej i reżyserskiej roli mogłyby jednak brzmieć inaczej, pełniej, prawdzdwiej: towarzysze mojej walki, towarzysze walki mojego narodu.

Domek z kart ujrzało już wiele widowni polskich w rozmaitych koncepcjach inscenizacyjnych. Sztukę tę mieli sposobność poznać radiosłuchacze. Na inscenizacji warszawskiej Teatru Współczesnego oparty został film pod tym tytułem.

Przygotowuje się wydanie "Domku z kart" drukiem. Pisali o nim wszyscy niemal nasi współcześni krytycy teatralni. Pisali literaci, odbyło się wiele dyskusji. "Domek z kart" stał się popularny mimo swych wad i niedociągnięć. Popularność ta nieprędko przeminie. Sztuka Zegadłowicza posiada bowiem rzadką zaletę, którą niewiele dramatów może się poszczycić: "rozżarza i zamraża", można ją kochać i można nienawidzieć, przejść obok tej sztuki obojętnie - chyba nie można. I cokolwiek byśmy mówili o "Domku z kart" i jego stosunku do współczesności, tej jednej jego zalety życzyć należy wszystkim naszym przyszłym dramatom: by nie rodziło ich "stłumione uczucie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji