Artykuły

Radość ze smutnych "Chłopców"

W Warszawie premiera "Chłop­ców". Ten tekst to początek nowego rozdziału w dramaturgii Stanisława Grochowiaka, przedstawienie w Teatrze Kameralnym też może być początkiem rozdziału.

*

Grochowiak wyznaje (vide arty­kuł autorski w programie), że "te­atr go śmieszył". Grochowiak omi­ja w tym stwierdzeniu prawdę: to on bał się teatru, podejrzliwie mniemał, iż instrument zeń dre­wniany, nie dość precyzyjny do wy­grania półtonów jego poezji. I kie­dy pisał pierwsze sztuki ("Szachy", "Król IV") pogrubiał dialogi o jas­krawość groteski, o maskaradę iro­nii; te pozy miały go uchronić przed niebezpieczeństwem niedogrywania przez teatr jego myśli. Pisał swój tekst samymi dużymi literami; są­dził, że tak jest pewniej. A wyglą­dało gorzej, bo wyglądało na ukłon wobec mody. Ukłon niezgrabny, a i moda sfrancuziała. I nagle "Chłop­cy"! - dramat rozluźniony, słowa idą miękkimi frazami, jest dla ak­tora miejsce na uśmiech, płacz, mil­czenie. Metamorfozy poetów mają zazwyczaj źródło w nagłych zakochaniach. Nie wiem, czy Grochowiak zakochał się w teatrze, ale go na­gle zrozumiał.

*

Teatr również zrozumiał poetę. Aktorzy Teatru Kameralnego inter­pretują tekst "Chłopców" w sposób,

który każe dostrzec w ich grze nową jakość. Nie, iżby to byli aktorzy do tego dnia szarzy, przeciwnie! Ale niepisane pacta conventa, jakie obowiązywały w ansamblu Teatru Polskiego, obrodziły już stylem, przypominającym niechlubne oby­czaje dawnych "Rozmaitości". Kiedy czołówka afisza jaśniała nazwiskiem gwiazdy, można było mieć smutną pewność, że w drugim i trzecim planie towarzyszyć jej będą komparsi. Gwiazdy nie chciały z gwiazdami oklasków dzielić, zazdrośnie strze­gły wyłączności sukcesu. Przedstawienie "Chłopców" dozwala mówić o nawiązaniu do innych, dobrych tradycji "Rozmaitości". Gra tu zespół, wspólnie budują nastroje i barwy, pracują wzajem na siebie. I efekt zachwyca: występuje 10 ak­torów, każdy jest znakomity. Zapewne, można by zrzędzić, że Tadeusz Białoszczyński ponad potrzeby tekstu uszlachetnił swego Profesora; że Jolanta Czaplińska zbyt raptow­nie przypomina sobie, iż jej Wiktoryna to prostaczka, która mówi gwarą. Te zrzędzenia przecież na ocenie całości nie ważą. Rzeczywis­tość sceniczna utkana jest pracowi­cie z mnogości aktorskich poczynań, z których każde uzupełnia har­monie obrazu, wzbogacając też psy­chiczną sylwetkę danej roli. Spoj­rzenie sczepia się ze spojrzeniem, ton z tonem, dialog w jednym pla­nie komentowany jest reakcją w planie drugim. Krytyk, by, opisać ten spektakl, musiałby notować par­tytury ról. Albo uciec w frazesy: że Justyna Kreczmarowa (Kalmitowa) ukazała z wstrząsającym eks­hibicjonizmem dramat starzejącej się aktorki. Że Tadeusz Fijewski (Kalmita) stworzył skąpy w sło­wach, a fascynujący bogactwem przeżyć portret człowieka zgorzknia­łego. Że Zofia Małynicz (Siostra Przełożona) przekazała treści, które ukryte są w tak głębokiej warstwie tekstu, że nawet autor ich istnienia nie przeczuwał, a przecież je napi­sał: przekazała smutną świadomość rządzącej, która widzi jak obok niej wzrasta pokolenie, co jej rządy wyrwie. Że... Wymieńmy pozosta­łych : Maria Żabczyńska (Hrabina de Profundis), Alicja Pawlicka (Siostra Maria), Władysław Hańcza (Pożarski), Leon Pietraszkiewicz (Jo-jo), Henryk Bąk (Smarkul). Tu każdy komplement recenzentki musi za­trącać frazesem, a bogactwo gry jest ponad opis. Sukces dzieli, bo go współtworzyła, reżyserka - Wan­da Laskowska.

"Chłopcy" są dramatem smutnym. Dom starców, starcze pseudodziałania, które zastępują bohaterom udział w prawdziwym życiu. Starego Kalmitę żona zabiera do domu. Ten fakt demaskuje ułudę tamtych pseudodziałań, bo podkreśla, że eg­zystencja przytułkowych "chłopców" zawieszona była w próżni: świat, w którego istnienie przestali wierzyć, okazał się okrutnie realny. Ale Kalmita wraca, uwierzył w fikcję, nie może bez niej żyć. I igraszki "chłop­ców" odzyskują utracony sens: to one są prawdą, to świata nie ma. Smutny pejzaż przytułku (który sce­nografka, Zofia Pietrusińska, ocie­niła przegniłą żółcią ścian, nad któ­rymi króluje surowa czerń krzyża) rozbłyska zatem smutnym optymiz­mem. Bo okazuje się, iż szczęście dostępne jest ludziom w każdych warunkach, nawet wymyślone pozo­staje szczęściem, gdyż o jego istnie­niu przesądza już sama wiara wy­myślających.

Gorzej jest z miłością: tej wymy­ślić nie sposób, musi egzystować sama z siebie. Kalmitowa wymyśli­ła sobie nawrót miłości do męża, ale życie nie zweryfikowało tej fikcji. I choć Kalmitowa wraca w plan urojeń, choć przywraca tym prawo do szczęścia towarzyszom gry, czy w nowej sytuacji starczy jemu sa­memu sił, by swoje własne szczę­ście na nowo wymyślić? Optymizm "Chłopców" załamuje się w tragicz­ny znak zapytania...

Ktoś napisał, że "Chłopcy" to dra­mat bez aspiracji filozoficznych, ale za to życiowy. Zapewne...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji