Artykuły

W zauroczonym teatrze

Gdyby nie to, że żyjemy w erze kosmicznej, "złymi urokami" można by tylko wytłumaczyć to, co się dzie­je z Teatrem Polskim od wielu lat. Każdą nową pre­mierę w tym teatrze witamy obawą połączoną z nadzieją: a nuż tym razem... Niestety.

I właściwie bez żadnych racjonalnych przyczyn. Zmieniają się dyrektorzy, zaprasza się gościnnie reży­serów z innych teatrów, gra­ją wybitni aktorzy jeszcze wybitniejsze teksty - a krze­sła na widowni dalej skrzy­pią zniecierpliwieniem i nu­dą.

Ostatnią premierą Teatru Polskiego są "Martwe dusze" Mikołaja Gogola, arcydzieło literatury rosyjskiej i świa­towej, utwór o niespotyka­nym ładunku satyry obycza­jowej i społecznej. "Martwe dusze" opracowali dramatur­gicznie August Kowalczyk i Jan Kurczab.

"Żadna z adaptacji poema­tu Gogola nie miała dotąd powodzenia (a istnieje ich ponad sto). Były bowiem wątłe dramaturgicznie. Za dawnych czasów doskonale grano oddzielne sceny "Mar­twych dusz"; cieszyły się one dużym powodzeniem. Ale gdy tylko łączono je w jedno przedstawienie, sceny, w których powtarzał się ten sam motyw, kupna mart­wych dusz, przestawały bu­dzić zainteresowanie widza, nie spajała ich bowiem jed­na, oś inscenizacyjna. W środku przedstawienia publi­czność zaczynała się na ogół nudzić, mimo wspania­łych wykonawców..."

To nie moje słowa - po­wiedział je Wasilij Topor­kow w książce "K.S. Stanis­ławski na próbach" - ale pasują jak ulał do warszaw­skiego przedstawienia.

Nasuwa się więc proste py­tanie: po co - skoro stokrot­nie sprawdzono niemożliwość adaptacji dramaturgi­cznej tej wspaniałej powieści - uczyniono to po raz sto pierwszy?

Gdyby jeszcze adaptatorzy (a później reżyser) poskraca­li trochę poszczególne sceny, a rzecz całą zakończyli efek­townym balem u gubernato­ra, na którym przecież afera Cziczikowa ulega zdemasko­waniu - może spektakl uda­łoby się uratować. Niestety, ani adaptatorzy, ani reżyser nie grzeszą wstrzemięźliwoś­cią. Dodajmy do tego jeszcze jeden grzech - scenografię (znakomitej skądinąd) Tere­sy Roszkowskiej, która tym razem poszła na dziwactwo realistyczne i wybudowała na scenie obrotową chatkę "m-4" na tle olbrzymiego ekranu z powiększoną do koszmarnych rozmiarów ilu­stracją żywcem wyjętą ze złych książek dziecięcych. I te "dowcipne" pomysły rodem z teatru szkolnego - papierowy bluszcz przecho­dzi w bluszcz namalowany na ścianie, krzesło (na któ­rym zamierza usiąść Cziczikow) też namalowane na ścianie, itp. itp. Ponadto wszystko to absolutnie nie rymuje się z kostiumami (do­brymi) i zabawną, grotesko­wą charakteryzacją akto­rów.

Aktorzy mają tu co grać i grają. Wymienię tylko naj­wybitniejszych: Wieńczysław Gliński (świetny Cziczikow w przezabawnej, nie do po­znania charakteryzacji), Ma­rian Wyrzykowski (Maniłow), Maria Żabczyńska (Koroboczka), Stanisław Jasiukiewicz - druga co do wiel­kości rola (Nozdrin), Stanis­ław Jaśkiewicz (Miżujew), Leon Pietraszkiewicz (Sobakiewicz), Tadeusz Fijewski (Pluszkin), Henryk Bąk (Poczmistrz), Zofia Barwińska (Gubernatorowa) - cała ple­jada znanych, wypróbowa­nych aktorów.

A przedstawienie chybione. Poza jedyną z prawdziwego teatru, wspaniałą sceną ba­lu u gubernatora (za to jedy­ne brawo dla reżysera Wła­dysława Hańczy).

Przedstawienie podwójnie chybione, bo zamiast przy­bliżyć, oddala od nas utwór genialnego autora, który jeśli chciał pisać dla sceny, to pisał - "Rewizora".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji