Artykuły

Umiem grać dobrze, umiem źle!

- Czasem mówię do koleżanek: "Róbcie, róbcie operacje. Będziecie klepały biedę na starość, bo wszystkie pomarszczone babcie zagram ja!" - mówi AGATA KULESZA, aktorka Teatru Ateneum w Warszawie.

Kiedyś pokorę wpisaną w aktorstwo myliła z uległością. Dziś umie być asertywna i walczyć o swoje. Ale tylko w pracy - w życiu nic się nie zmieniło. Od zawsze ten sam mąż i przyjaciele, którzy mogą ją odwiedzić niezapowiedziani. Zrobi z nimi kolację, pogada, pośmieje się. To jest ważne, bo Agata Kulesza uważa, że kariera jest czymś, co jej się przytrafiło, a bliskie związki z ludźmi zawsze będą trwać.

Twój STYL: Podobno reżyserzy lubią proponować Pani role ofiar. Dlaczego?!

Agata Kulesza: Chyba tak wyglądam! (śmiech) Według mnie to wygląda Pani na silną!

- Ależ moje bohaterki też są silne! Róża z "Róży", Carmen z "Krwi z krwi" to nie są melepety! Róża w czasie wojny traci męża, zostaje zgwałcona, ale potrafi się podnieść. Carmen żyje w domowym zaciszu, zajmuje się dziećmi, ale gdy jej mąż ginie, staje na czele mafii! Uwielbiam scenę, gdy budzi się w niej bestia, kiedy bierze do ręki pistolet.

Zaczynam się bać!

- Bez przesady! Prawdę mówiąc, kaskader musiał mi pokazać, jak się trzyma broń! Potem okazało się, że to nawet fajne, ale na początku "zabawy z bronią" nie były dla mnie naturalne. W dzieciństwie bawiłam się lalkami. Byłam delikatna i nieśmiała. Sąsiad powtarzał mojej mamie: "Agatka tak ładnie się uśmiecha, że ja się od razu lepiej czuję. Powinna zostać lekarzem".

No i... nie udało się.

-Tak, ale kiedy postanowiłam zostać aktorką, z Kaśką Nosowską, koleżanką z podwórka, wywołałam w rodzinie lekką konsternację. Tacie się wyrwało: "No, że Kaśka zdaje do szkoły teatralnej, to rozumiem, ale ty?!".

No właśnie, a Pani?

-Miałam chłopaka, który już tam studiował. I pewnie to miało pewien wpływ. (Śmiech) Tylko że jego z tej szkoły w międzyczasie wyrzucili.

A Pani zdała brawurowo, dostała się za pierwszym razem. Skończyła szkołę z wyróżnieniem.

- Tak, choć byłam totalnym świeżakiem - nie miałam scenicznego doświadczenia, choćby w teatrach amatorskich. Wiele z tej szkoły wyniosłam, ale na przykład lekcję o pokorze zrozumiałam opacznie. Za bardzo się schowałam. Jeszcze kilka lat po szkole czułam się niepewnie, nie potrafiłam wziąć spraw w swoje ręce. W pewnym momencie przełamałam się. Grałam w teatrze królową w "Ptaszku ziebnopiórym" w reżyserii Piotra Cieplaka. Przestałam w pośpiechu wygłaszać kwestie i uciekać za kulisy. Marek Walczewski powiedział: "Wreszcie dajesz sobie prawo do tego, by być na scenie!".

Dziś po pokorze nie ma śladu?

-Pokora, dobrze zrozumiana, jest w tym zawodzie bardzo potrzebna, ale teraz potrafię być asertywna i zawalczyć, gdy trzeba. Jeśli mi się coś nie podoba, umiem dać temu wyraz. Kiedyś usłyszałam, jak ktoś z ekipy mówi: "Ojej, dziś musimy spokojnie pracować, bo Kulesza w złym humorze".

Zrywa Pani próby, zdjęcia?!

- No, żeby aż zrywać, to nie... W końcu jestem w pracy. Wracam po pięciu minutach, (śmiech) Denerwują mnie komórki na planie, brak skupienia czy fochy. O! Na przykład fochy reżysera totalnie mnie zamykają. Gdy patrzy z kąśliwym uśmieszkiem, wiem, że nic ze mnie nie wydobędzie. Odechciewa mi się pracować. Myślę wtedy: "Nie jestem tu od tego, by ci udowadniać, że potrafię grać", a mówię: "Jesteś niezadowolony? Widocznie źle mnie obsadziłeś. Twój błąd!".

Mówi tak Pani?! Jak reagują?

- Prawda jest taka, że kiedy się naprawdę wkurzę, nic nie mówię, (śmiech) Robię tylko tę swoją "minę". I wiadomo: mam wszystko gdzieś. Muszę przyznać, że ostatnio mam wielkie szczęście do reżyserów. Choć czasem zdarza mi się powiedzieć: "Przepraszam bardzo. Umiem grać DOBRZE i umiem grać ŹLE. I zwykle gram tak, jaki jest reżyser".

Dobry tekst. Długo trwało, żeby zdobyć się na coś takiego?

- No właśnie, bardzo długo. Lata!

Miewa dziś Pani jeszcze tremę?

- Nigdy nie byłam "tremowiczem". I nie zdarza mi się np. zapomnieć tekstu. Magda Jaracz, suflerka z Teatru Dramatycznego, potrafi pięknie "włożyć" tekst do głowy. Pamiętam bardzo długi monolog. Był w nim fragment o kwiatach, w kolejnym dziecko spało z wypiętą pupą. Za cholerę nie mogłam tego zapamiętać. Magda powiedziała: "Weź ten kwiatek i połóż go na pupie dziecka". Oczywiście w wyobraźni. Teraz w trudnych do zapamiętania momentach szukam obrazu, skojarzenia.

Jeszcze jakieś sztuczki?

- Robię też notatki na scenariuszu. To rodzaj pamiętnika. Boję się, że wpadnie w niepowołane ręce, więc piszę niewyraźnie. Zdarza się, że potem sama nie mogę tego odczytać. To są np. uwagi, jak mam wyglądać przy konkretnych scenach albo jakieś zdanie, które mnie zainspirowało. Robię też "drabinkę" postaci, notuję w której scenie, jak będę ją "kolorować", co jest jej punktem kulminacyjnym. Znam wybitną aktorkę, nazwiska nie zdradzę, która ma do każdej roli osobny zeszycik! Nikomu go nie pokazuje! A wracając do tremy, ostatnio się zdarzyła, tydzień przed premierą "Merylin Mongoł". Panikowałam, że nie potrafię zagrać! Aż sama się dziwiłam, bo z Bogusiem Lindą, który reżyserował, świetnie się pracuje. Ale miałam długą przerwę w graniu w teatrze. Stąd taka reakcja.

Co Pani wtedy zrobiła?

- Zadzwoniłam do Kingi Preis. W moim przypadku to mit, że aktorki się nic przyjaźnią, że tylko rywalizują. Kinga zawsze mówi: "Dziewucho, jakby coś się działo, dzwoń!". No i zadzwoniłam, bo Kinga grała tę samą rolę w Teatrze Telewizji. Nie będę zdradzać szczegółów rozmowy, ale to miłe poczuć się zrozumianym.

A bliscy rozumieją Pani nerwowość w takich chwilach?

- U mnie domownicy nie chodzą na paluszkach, bo zbliża się premiera! Nie krzyczę, nie płaczę, po prostu wieczorem jadę do teatru. A po zdjęciach chcę jak najszybciej wrócić do domu, opowiedzieć o wszystkim mężowi, szczególnie gdy grałam dramatyczną postać. Jest operatorem filmowym, rozumie moją pracę. Ale to nie tak, że mu się wypłakuję.

Nawet kiedy rola jest tak ciężka jak "Róża"?

- Z "Różą" może było trochę trudniej, ale zazwyczaj wystarcza mi sen. I nie mam snów związanych z rolami, które akurat gram. Bawiła się pani w dzieciństwie w królewnę ubraną w nocną koszulę i buty mamy? Albo śpiewała do skakanki jako piosenkarka czy odpytywała lalki przy "szkolnej" tablicy?

Z tego, co pamiętam, to chyba bawiłam się w Indian i jakąś Dżanę z dżungli...

- Czy odreagowanie po takiej zabawie było potrzebne? Nie. Mogła być pani po prostu zmęczona, ale nic przeżywała traumy. Podobnie jest z moim aktorstwem. Po dniu męczącej zabawy wystarczy odpocząć fizycznie. Dopiero gdy tego nie robię, bo żal mi, że przepadnie kolejny projekt, zaczyna się problem. Pamiętam spotkanie z psychoterapeutką Katarzyną Miller. Przypadkowe, przy okazji filmu. Byłam po jesiennych zdjęciach do "Róży", a przed zimowymi, robiłam serial i jeszcze miałam wejść w nową produkcję teatralną. Pani Kasia spojrzała na mnie i powiedziała: "Jeśli pani myśli, że każda dodatkowa praca ukoi gonitwę, to się pani myli". Po rozmowie z nią wzięłam urlop bezpłatny w teatrze.

Długi?

- Nie, ale wystarczył. Widzę, że sama wprawiam się w dygot, galopadę. Wyjeżdżam np. z córką z galerii handlowej. Jest totalny korek. Po godzinie krążenia po parkingu i ponownej wizycie w galerii płaczę w samochodzie: "Patrz, Marianko! Tak wygląda piekło!". A córka, która rozłożyła sobie już siedzenie, by się zdrzemnąć, mówi spokojnie: "Mamo, jeśli myślisz, że twoje nerwy cokolwiek zmienią, jesteś w błędzie". Łapię się na tym, że wsiadam do samochodu i właściwie nie odbywam podróży, bo w głowie już jestem u celu. Zaczęłam się więc pilnować. Wsiadam i jadę piętnaście minut. I próbuję nie wyrzucać tego kwadransa z życia. Walczę ze swoją nerwicą. Dziś już wiem, że przerwy w pracy są konieczne.

Ale wtedy pewnie jest strach, że telefon umilknie?

- Nie. Nigdy nie miałam lęków, że nie będę miała pracy, pieniędzy. Nic mam wygórowanych potrzeb, ale też nigdy nie miałam długich okresów ciszy, przerw w pracy.

A gdy urodziła Pani córkę?

- Marianka miała trzy miesiące, gdy wróciłam na plan Teatru Telewizji. Mąż przywoził ją do karmienia. W czasie gdy siedziałam w domu albo z kalafiorem w siatce kołyszącej się na wózku włóczyłam się po osiedlu na Ursynowie, nie byłam szczęśliwa. Raczej wyrzucona ze swojego naturalnego rytmu. A teraz żałuję, że nie umiałam docenić czasu beztroski. Mój mąż powtarza mi: "Musisz znaleźć czas, żeby tak po prostu nic nie robić i jak w dzieciństwie posiedzieć na murku". No więc próbuję. Niedawno zadzwoniła do mnie przyjaciółka i powiedziała: "Sklejasz kartki w kalendarzu i nie ma dwóch tygodni. Wyjeżdżamy, z rodzinami".

Skleiła Pani te kartki?

- Tak. Jedziemy!

I będzie Pani umiała odpoczywać, wyłączyć telefon?

- Wie pani, zdarza się, że moja przyjaciółka Agnieszka Suchora dzwoni do mnie o 10 rano i mówi, co już zrobiła. Po dwóch zdaniach przerywam, bo się zmęczyłam tym, co ona zrobiła. Mówię jej: "To musi być nadczynność tarczycy!". I wpadam w poczucie winy o godzinie 10 zwykle siedzę przy kawie z książką. A ona? Nie dość, że tę książkę przeczytała, to jeszcze uratowała trzy psy, zawiozła znajomą do szpitala i zapłaciła rachunki. No więc tak, uwielbiam odpoczywać. Moje koleżanki mówią o mnie: "Kulesza to taka kobieta trzy razy K".

Chyba nie chodzi o niemieckie Kinder, Kuche, Kirche?!

- Nie, nie. To kanapa, książka, kocyk.

Kiedy ostatnio było trzy razy K?

- Wczoraj, ale bez kocyka, bo jest upalnie. Wcześniej byłam w księgarni. Kupiłam kilka książek.

Co to było?

- "Czarodziejska góra", biorę się do niej szósty raz. Dyrektor w teatrze powiedział: "Obawiam się, że są książki, na które jest już za późno, chyba już jej nie przeczytasz". Mam nadzieję, że się myli. Kupiłam też Grossmana "Życie i los". "Dziennik" Pilcha, "Efekt Lucyfera" Zimbardo, reportaże o Czarnobylu.

Kiedy Pani zdąży to przeczytać?! W Toskanii w dwa tygodnie?!

- Zaczynam już dziś. Idę poczytać do parku. Ale może się nie udać, bo wolę tam obserwować ludzi. Spacerują, pani na wózku jest co dzień o tej samej porze przy fontannie, dzieci jeżdżą na hulajnogach.

Pani obserwuje ludzi czy oni Panią?

- Nie, paparazzi mnie nie śledzą! Są miejsca w Warszawie, gdzie się kręcą, więc tam nie bywam. Raz weszłam do cukierni w centrum, potem znajomy powiedział, że widział moje zdjęcie, jak wsuwam rogalika do buzi. Sama się "wystawiłam", bo to modne miejsce. Paparazzi stoją też pod budynkiem, gdy jest "Dzień dobry TVN". Wychodzę i się uśmiecham.

Nie ma Pani odruchu, by na widok obiektywu wkładać ciemne okulary, czapkę?

- Nie. Myślę, że te czapki i okulary paradoksalnie są bardziej widoczne, (śmiech)

Ludzie zwracają się do Pani "pani Różo" albo "pani Carmen"? Podobno Polakom aktorzy mylą się z ich rolami. Kto gra księdza, słyszy na ulicy: "niech będzie pochwalony!".

- Sąsiad zaczepił mnie słowami: "Ale ten pani mąż jest beznadziejny!". A ja na to przestraszona: "Co się stało?!". A on: "Nie teeeeen. TEN jest super. Mówię o tym z telewizji!". Chodziło o męża z "Pensjonatu pod Różą". Jako Carmen nie jestem tak rozpoznawalna, to serial w Canal + , płatny kanał, trochę mniejsza widownia.

Za to w "Tańcu z gwiazdami" była ogromna.

- Tak! Wtedy gwałtownie wzrosła moja popularność. Raz stałam na lotnisku w Szczecinie. W czapce, nieumalowana. Podeszła do mnie dziewczyna i mówi: "Uwielbiam panią, a mój tato jest zakochany w pani tangu. Ma je nagrane na DVD!". Mówię, że mi miło. Za chwilę dziewczyna podchodzi z ojcem: "Zobacz, Agata Kulesza!". A mężczyzna: "No wie pani? Jakoś niepoważnie pani wygląda!". Ludzie często pytali, dlaczego się zdecydowałam. Po prostu miałam wolne i lubię tańczyć.

A kiedy ostatni raz tańczyła Pani z mężem?

- Ojej, nie pamiętam! Dawno! Z mężem w ogóle rzadko tańczę, wolę tańczyć solo. Z nim najlepiej tańczy moja siostra, bo on jest żywiołowy na parkiecie i ona sobie z tym radzi. Ja nie. (śmiech)

Samochód, który Pani wygrała w "Tańcu", oddała Pani Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. Wie Pani, co się z nim stało?

- Jurek Owsiak zadzwonił w trakcie licytacji i powiedział: "Agata, jest już 250 tysięcy! Możemy kupić ultrasonograf, przyczepimy ci do niego krzesełko i będziesz sobie mogła na nim pojeździć". (śmiech) Człowiek, który wylicytował ten samochód, zapłacił za niego o 60 tysięcy więcej, niż był wart, więc myślę, że może z dumą jeździć porsche.

A Pani czym jeździ?

- Subaru. Długo jeździłam renault kangoo, wszyscy się dziwili. Byłam obiektem żartów, że jeżdżę werandą albo że wożę kapustę i ziemniaki w samochodzie. Nie pojmuję, jak można postrzegać człowieka przez pryzmat samochodu! Choć rozumiem, że jeśli uważa się go za gadżet, musi pasować do jego stylu.

A Pani gadżeciarą nie jest?

- Nie, chyba nie. Mam rzeczy, do których się przywiązuję, ale to długopis od męża czy biżuteria, którą noszę cały czas. Byłabym też nieszczęśliwa, gdybym zgubiła ukochane rękawiczki.

A kiedy zaczęła Pani lepiej zarabiać, kupiła Pani coś wyjątkowego, co było dotąd poza zasięgiem? Nie wiem, obraz Dwurnika, plazmę? (śmiech)

- Nie, nie! Mama mówi, żebym sama się nagradzała po każdym filmie. Raz kupiłam droższy płaszcz. Na ścianie wciąż mam obraz kupiony na bazarze na Kole. Akwarelka, malarstwo naiwne. Fragment Starego Miasta. Lubię ją, jest słoneczna. Nie śledzę premier samochodów, komputerów, telefonów. Nic się nie zmieniło.

A znajomi wciąż mogą wpadać do Pani bez zaproszenia?

- Oczywiście! Teraz mam mniej czasu, ale w przyjaźni najważniejsze jest to, że bliscy mi ludzie mogą przyjść i być. Ktoś dzwoni, pyta, czy jesteśmy z mężem w domu, i po prostu wpada. Sprawdzamy wtedy, co jest w lodówce, i razem coś pichcimy. Lubię taki niezobowiązujący styl, nie znoszę zapowiedzianych wizyt - wszyscy siedzą, a ja podaję do stołu.

Córkę też wychowuje Pani na luzie?

- Staram się pokazać jej siebie prawdziwą. Kiedy mnie coś martwi, płaczę. Denerwuję się, gdy wracam z planu zmęczona. Widzi moje słabości. Wie, że nie wychowuje jej robot. Chcę, by była niezależna. Ostatnio zapytałam, czy jest głodna. A ona się roześmiała: "Pytasz takim tonem, że czuję, że to ty jesteś głodna. To zjedz i nie wmawiaj mi swoich pragnień". Cieszę się, że ma swoje zdanie. Coś się we mnie gotuje, gdy słyszę od kobiet: "Rozwiodłabym się, ale co ja biedna sama zrobię". Nie chcę, by córka wyrosła na taką kobietę.

Chyba mając taką mamę, nie ma na to szans.

- Myślę, że niezależność ma w genach - po tacie. Mąż nie chodzi na moje premiery, nie obchodzą go bankiety. Ja też ich unikam. A Marianki nie interesuje, że mama jest aktorką. Nie marzy, by iść w moje ślady. Uprzedzałam ją przed "Tańcem", że może będą komentarze, że dzieci mogą dokuczać. Wzruszyła ramionami. I nic przykrego jej nic spotkało.

Chodzi Pani na szkolne pikniki, wywiadówki?

- Na pikniki już nie, bo ostatnio ich nic ma. Na wywiadówki chodzę.

A na castingi? Aktorkę z Pani pozycją propozycje same znajdują?

- Do "Krwi z krwi" i "Sali samobójców" nie miałam castingu, do "Róży" - tak. Miewam zdjęcia próbne z reżyserem. Castingi typu "spędy" już mnie nie dotyczą. Pamiętam casting niedługo po szkole. Powiedziałam: "Dzień dobry, zostałam tu zaproszona, nazywam się Agata Kulesza". Druga reżyser wykrzyknęła: "Ojej, a ja mam takie ładne pani zdjęcie!". Tekst dla mnie, młodej aktorki, był załamujący, (śmiech)

Dla starej aktorki byłby chyba bardziej załamujący.

- Nie wiem, może wtedy ma się dystans? Dla mojego pokolenia casting w wieku 70 lat może nie będzie problemem, całe życie nam towarzyszył.

Tym bardziej że 70-letnie aktorki będą wyglądać góra na 50 lat. Mam wrażenie, że z każdym rokiem wszyscy wokół wyglądają coraz młodziej.

- Nie wyglądają młodziej, wyglądają tak samo, ujednolicają się. Zresztą wydaje mi się, że ta walka o zatrzymanie młodości jest z góry skazana na niepowodzenie.

Patrzy Pani na siebie na ekranie i...

- Ostatnio zobaczyłam się w "Krwi z krwi" i zdziwiło mnie, że coś mi na twarzy "wisi". Pomyślałam, że właściwie nie ma powodu, dla którego miałabym wyglądać tam glamour. Ale muszę kupić dobry krem. Tylko tyle. W tej pracy powinnam mieć ruchomą twarz. Chyba że zdecyduję się na specjalizację - granie zdziwionych. O, "Kobieta zdziwiona"!

Była Kobieta zawiedziona, może być zdziwiona!

- Mój zawód jest nieprzewidywalny. Jedna z profesorek w szkole teatralnej mówiła, że jeśli do trzydziestki nic nie zrobimy, to koniec. I co? Nieprawda! Po "Tańcu z gwiazdami" powiedziałam, że czekam na rolę, która ten występ przebije. No i była Róża, mam nadzieję porsche przebiła. Teraz chcę przebić Różę. Może właśnie za 30 lat, choć pani straszy, że nie będzie dla mnie pracy! Zostanę jedną z nielicznych pomarszczonych aktorek i zagram rolę życia? Czasem mówię do koleżanek: "Róbcie, róbcie operacje. Będziecie klepały biedę na starość, bo wszystkie pomarszczone babcie zagram ja!".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji