Artykuły

Evviva l'arte!

Żyjemy płasko. Myślimy ciasno. W zadyszanej pogoni za groszem, szczęściem doczesnym, chlebem i letnią wycieczką na Majorkę, umyka nam najprawdziwsza istota rzeczy. W małostkowości swej i prostoduszności krowę za krowę bierzemy. Konia widząc - "koń" mówimy, wierząc bez sensu, że to wyjaśnia wszystko.

Wszyscy jakoś tam rano się budzimy. Rozklejamy powieki - i co widzimy? Sufit. Zwyczajny, tandetny, mieszczański. I gapimy się w sufit. Co bardziej rozgarnięci umysłowo konstatują przedziwną dwoistość sufitu. Ogarniają ów fenomen, że dla mieszkających piętro wyżej sufit nie sufitem jest, lecz podłogą. Smutne to. Krowa, koń, sufit są dla nas tym, czym są. I niczym więcej. Dlatego właśnie życie nasze jest splunięcia niewarte.

Co innego Artyści! Co innego Artysta Paweł Miśkiewicz! On za niczym nie goni, nie tęskni za wakacjami na Majorce! On tropi najprawdziwszą istotę rzeczy. Tropi i znajduje, wikłając ją bezlitośnie w swe, że się tak wyrażę, inscenizacyjne wnyki. Rzeczy są mu posłuszne. Rzeczy się przed nim demaskują. Oto Miśkiewicz wytropił i odkrył przed nami istotę sufitu. Jest nią... kwitnąca jabłoń. Dlatego właśnie już teraz należy mu słowami Przerwy-Tetmajera gorąco podziękować. Otóż my, bez sensu wgapieni rankami w sufit, powiadamy: "Choć życie nasze splunięcia niewarte / Evviva l'arte!"

Miśkiewicz wystawił "Heddę Gabler" Henryka Ibsena. Rzecz bardzo realistyczną bardzo realistycznego dramatopisarza. Jak jednak pogodzić kwitnącą jabłoń sufitu z realnością XIX-wiecznego norweskiego salonu mieszczańskiego, gdzie Ibsen całą swą opowieść raczył umiejscowić? Miśkiewicz nie idzie na łatwiznę. Nie łamie konwencji - nie kleci prostacko sufitu z gałęzi. Sufit pozostaje sufitem, za to podłoga salonu cała usłana jest kwieciem kwitnącej jabłoni. Bohaterowie stąpają po kwiatach. Można wprawdzie powiedzieć, że to resztki weselnych bukietów, które w dniu zamążpójścia za Jorgena Tesmana wręczono córce generała Gablera, ale znaczy to powiedzieć, iż po ślubie obdarowano ją nie różami, a ukwieconymi konarami. To zaś jest konstatacją najwyraźniej niedorzeczną, przeciwną realizmowi. Miśkiewicz zaś jest za realizmem. Dlatego jego bohaterowie stąpają po kwiatach kwitnącej jabłoni, które na jesieni, a może kiedy indziej, zrzucił sufit. Rozpoczyna się spektakl, wszystko zaś w nim będzie już toczyć się jak po maśle. Pozostaje wyjaśnić tylko jedno. Dlaczego mianowicie w salonie jest nie posprzątane? Ano dlatego, że reżyser - idąc za przekonaniem Herberta, iż "Najpiękniejszy jest przedmiot, którego nie ma" - wykreślił rolę służącej Berty. W salonach zaś - jak uczy realizm - sprzątać mogła jedynie służba. Nowoczesne odczytanie starej konwencji ma w tym spektaklu jeszcze bardzo wielu reprezentantów, jak chociażby ów strzał z pistoletu. Aktorka strzela, grzmot zaś pojawia się po paru sekundach. No cóż, pistolet był najwyraźniej ponaddźwiękowy. Zostawmy jednak te i tym podobne realistyczne wspaniałości na boku. Oto bowiem, wraz z kwieciem i aktorami, na scenę wkroczył najwyraźniej Gombrowicz. A ściślej - jego wizja międzyludzkiego kościoła, w którym każdy robi z Tata wariata.

Aktorzy, niby tak jak ludzie w życiu, od pierwszej sekundy coś przed sobą udają. Stroją miny, jakoś dziwnie wykrzywiają twarze, przyprawiając kolegom nieustannie zupełnie monstrualne gęby. Wszyscy bohaterowie tego tragicznego Ibsenowskiego romansu bez przerwy dziwacznie się uśmiechają, niczym lalki słynnego japońskiego teatru Bunraku. Coś bez przerwy niby knują i w tzw. lisi sposób skrywają swe prawdziwe intencje. Których, nawiasem mówiąc, kompletnie nie posiadają. Dokładnie i precyzyjnie ni w ząb nie wiadomo, o co im mianowicie przez dwie i pół godziny chodzi. Nawet jedyna aktorka, która przez dwie i pół godziny akurat się nie uśmiecha, za to pokazuje jakąś norweską Siłaczkę, z tym smutkiem pozostaje również nieprzenikniona.

Słowem - istotą spektaklu jest najwyraźniej jego nieprzeniknioność, co należy rozumieć nie jako jakiś sens, odnoszący się do współczesności, ale jako bezsens zupełnie do niczego się nie odnoszący.

O Ibsenie nie ma co mówić, bo go nie ma. O postaciach takoż - albowiem aktorzy nie wiedzą, co mówią, czego reżyser najwyraźniej nie słyszy. Powszechnie panuje sceniczny fałsz. Salon Heddy Gabler jako żywo moje M-4 przypomina, przedstawienie snuje się niemiłosiernie, widz zaś na to wszystko po prostu usypia. Całkiem jak w życiu. I tylko sufit mu wtóruje łagodnym szumem gałęzi... Pierwszy to chyba spektakl w tym sezonie, z którego jedynie jakaś pustka wynika. I poczucie zażenowania.

"Ten stary zgorzkniały Ibsen - pisze cytowany w programie Jan Kott - odwrócony do nas tyłem, który pozbył się już wszelkich iluzji, jest nam bliższy." Owszem. Ale najbliższy nam jest inny starszy pan bez najmniejszych teatralnych złudzeń, odwrócony tyłem do Teatru Słowackiego. Nie, to nie jest Aleksander Fredro. To Jan Brzechwa. Siedzi na ławeczce, zaś nad trawami Plant unosi się jego nieśmiertelne "Nie pieprz, Pietrze, pieprzem wieprza, bo...". I tak dalej. Wszyscy to znamy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji